Skip to content

MARCIN WALDEMAR MIELCAREK

Z wizytą na dołku

Siedziałem z Sarą i czekałem na Wiki, która tkwiła do dziewiątej wieczorem w robocie. Dziewczęta wynajmowały wspólnie nieduże mieszkanie, wspólnie też studiowały, pracowały w tym samym sklepie odzieżowym, dzieliły się lodówką, szafą, kosmetykami, miały też tego samego ginekologa, jeden bilet miejski i konta na różnych platformach streamingowych.

— Facetami też się dzielicie? — zapytałem.

Sara parsknęła tylko w odpowiedzi.

Wiki znałem od trzech miesięcy, a Sarę od dwóch. Podobno były przyjaciółkami od przedszkola. Wyglądały na siostry bliźniaczki — świńskie blondynki o lekko krzywych nosach, pełnych ustach, martwych niebieskich oczach, owalnych, różowych, sympatycznych twarzach. Różnic między nimi dostrzegało się niewiele — nawet ich głosy wydawały się podobne. Ciała też miały niemal identyczne, chociaż nie umknęło mi to, że Sara posiadała trochę większe cycyki.

Spędzaliśmy czas na układaniu zestawu kwiatów z klocków Lego, słuchaniu starej muzyki rockowej z głośnika bluetooth i piciu greckiego ouzo, które dziewczyny przywiozły ostatnim razem z krótkich wakacji. Sara piła to gówno rozcieńczone z wodą, a ja podszedłem do tematu bardziej po swojsku — zwyczajnie wlewałem to sobie z kieliszka do ryja, bez zapity. Wiedziałem, że kac po tym będzie kosmiczny, ale grałem przed Sarą twardego ignoranta.

— Tak się tego nie pije, ty głupku! — śmiała się ze mnie Sara.

— Przepraszam bardzo za swoje grubiaństwo.

— Ale z ciebie kretyn!

Patrzyłem na nią i wydawało mi się, że jakby to Wiki się śmiała.

Można powiedzieć, że spotykałem się z Wiki. To znaczy, co jakiś czas chodziliśmy razem na wspólne zakupy, spacery, do baru, restauracji, kina i oczywiście, i przede wszystkim, do łóżka. Właściwie to nie miałem pojęcia, dlaczego wybrała właśnie mnie — mogła trafić znacznie lepiej pod każdym względem. Poza średniej jakości dymaniem niewiele jej oferowałem. Kto tam jednak wiedział, co tak naprawdę siedzi w głowach kobiet. Mówiła na przykład, że mam ciekawą osobowość — co uznawałem za kłamstwo. Albo mówiła, że podobają jej się moje dłonie — nie wiedziałem z jakiej racji.

Z Sarą gadaliśmy sobie i piliśmy, i układaliśmy te klocki, i piliśmy, i w pewnym momencie po prostu ją pocałowałem. Samo tak wyszło. Nie powiedziałem przy tym chyba nic wyjątkowego i nie wydaje mi się, żeby wysyłała szczególne znaki czy sygnały. Usta miała ciepłe i mokre, a język bardzo słodki. Minutę albo dwie później zacząłem ją rozbierać. Wcale się nie broniła — poza krótkim wtrętem między ściąganiem stanika i majtek, który brzmiał mniej więcej tak:

— Wiki jest dla mnie jak siostra.

— Uznajmy w takim razie, że ja jestem waszym bratem — powiedziałem.

Rozłożyliśmy się na kanapie, Sara na plecach, a ja na niej. Rozchyliła szeroko nogi, ukazując mi swoją niemal bliźniaczą cipkę. Zacząłem nawet strzelać jej minetę, ale powiedziała, że jest już cholernie mokra, więc zaprzestałem wysiłków i po prostu wszedłem cały do środka. Zaczęliśmy to robić jak Pan Bóg przekazał. Lizałem i całowałem jej piersi, cudowne dwie półkule o różowych, dużych brodawkach i stwierdziłem — a niech mnie — że Wiki w porównaniu z Sarą nie miała czym oddychać. Pomyślałem nawet, że chyba wziąłem się za nie tę siostrę co powinienem. Posuwałem z wolna Sarę i powiedziałem chyba coś o tym, że ją kocham, szepnąłem jej to do ucha, ale ona odrzuciła tylko głowę do tyłu i z zamkniętymi oczami jęczała cichutko i tak rozkosznie, że to jej kwilenie doprowadziło mnie do szału. Patrzyłem na jej jasne, wiszące, sięgające paneli włosy i odlatywałem z prędkością światła. Także nie trwało to zbyt długo, ale wydawało mi się, że doszła przynajmniej raz, ja oczywiście na pewno. Orgazm był rozbrajający i czułem się jakby wyssało ze mnie coś więcej niż tylko garść atomów.

— Mogliśmy się zabezpieczyć — rzuciła Sara po fakcie, a potem poszła do łazienki.

Kiedy ona brała prysznic, wróciła Wiki. Miała na sobie rajstopy w rybacką siatkę i czarną, obcisłą sukienkę mini. Na stopach trampki. Podszedłem do niej i ją pocałowałem. Pachniała tak jakoś przyjemnie, bardzo miło. Sprzedałem jej komplement, ale od wejścia już wyczuła, że coś tutaj się wydarzyło.

— Gdzie jest Sara? — zapytała oschle.

— Bierze prysznic — odparłem.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Zapytaj, ją jak wyjdzie.

— Co robiliście?

— Czekaliśmy na ciebie.

Wiki wyminęła mnie i obrzuciła cały salon nerwowym spojrzeniem.

— Co to za plama? — zapytała, wskazując palcem.

— Drink nam się rozlał.

Była to plama, którą dopiero co wytarłem na mokro z szarego materiału kanapy.

Wiki podeszła i najpierw dotknęła tego miejsca, a potem pochyliła się i powąchała. Wyglądała przy tym niemal jak pies tropiący. Terrier chociażby.

— To sperma! — rzuciła oskarżycielsko. — To pachnie spermą!

— Naprawdę?

— RUCHAŁEŚ JĄ!

— Kogo?

— TY GNOJU JEDEN, RUCHAŁEŚ SARĘ!

Pierwszy raz widziałem Wiki w takiej furii. Było to groźne, ale piękne zjawisko atmosferyczne — coś jak tornado albo gradobicie z czarnego nieba. Wyglądała niczym lwica, która za chwilę zadusi swoją ofiarę na śmierć.

— WYTŁUMACZ SIĘ! — krzyknęła.

Ale ja zamiast tego chwyciłem butelkę tego greckiego gówna i wyzerowałem ją.

Wiki trzasnęła mnie otwartą dłonią w lewy policzek. Potem uderzyła w prawy. Następnie w ruch poszły pazury. Miała naprawdę ostre i długie szpony, obie właściwie miały — rzecz jasna ta sama kosmetyczka. W każdym razie nie dałem się tak bezkarnie okładać. Wstałem i powiedziałem, że się stąd wynoszę.

— WYPIERDALAJ STĄD I JUŻ NIE WRACAJ!

Wzułem buty i wyszedłem z mieszkania w samej krótkiej koszulce. Windą zjechałem na dół. Kwietniowa noc wydawała się nieprzyjazna i po kilku krokach zrobiło mi się zimno, ale postanowiłem nie wracać tam do Wiki — nie dzisiaj w każdym razie.

Uszedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów i zachciało mi się lać. Szybko i mocno mnie przyszpiliło. Zlokalizowałem jakieś ustronne miejsce i wlazłem między krzaki. Wyjąłem fujarkę i zacząłem szczać. Pomyślałem sobie, że gdyby teraz zobaczyła mnie Sara, takiego jaki jestem — czyli cholernego obszczymura i bezpańskiego psa w jednym — to na pewno do niczego między nami by nie doszło. Momentalnie mi jednak ulżyło.

— Co ty tam wyprawiasz? — Usłyszałem głos jakiegoś faceta za plecami.

— Chuj cię to obchodzi — odparłem, ale schowałem szybko ptaka, prawie przycinając go sobie rozporkiem.

Wyszedłem z krzaków i wtedy zobaczyłem przed sobą dwóch gliniarzy. Wydawali się bardzo rozbawieni tym co widzą. Jeden z nich, ten który mnie zaczepił, powiedział:

— Dokumenty proszę.

— Nie mam.

— Pewnie, że masz.

Pokiwałem głową na nie.

— Arek, on się chyba posikał — oznajmił ten drugi.

Spojrzałem w dół, a potem dotknąłem swojego krocza. Faktycznie musiałem się polać. Co za wstyd i porażka. Gliniarz wyciągnął alkomat i kazał mi dmuchnąć.

— Jedziesz z nami kolego — zdecydował po ujrzeniu wyniku.

— Panowie, to jest jedno wielkie nieporozumienie — oznajmiłem pojednawczym tonem. — Pokłóciłem się z żoną i wyszedłem na spacer, bo chciałem się przewietrzyć. Wiecie chyba, jak to jest, małżeńska kłótnia o brudne skarpetki. Kobiety to potrafią zrobić coś z niczego, mam rację? W każdym razie muszę do niej zaraz wracać, bo jest w ciąży, dziewiąty miesiąc, kilka dni po terminie. Wiem, że nie powinienem pić, ale ciężko się bez tego czasami obyć.

— Jedziesz z nami — powtórzył, nie wierząc w moją bajkę, albo będąc zwyczajnym sadystą.

— Dokąd?

— Na wycieczkę.

Zanim wsadzili mnie do radiowozu, zostałem dokładnie przeszukany. Potem zapięli mi kajdanki z tyłu. Momentalnie poczułem się jak Chrystus wiedziony na śmierć. Chrystus albo jeden z nich — Kryszna, Mitra albo Zaratustra.

— Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią — rzuciłem na głos, patrząc w czarne, bezgwiezdne niebo.

— Hej ty, Jezus, uważaj na głowę!

I tak przyrżnąłem czubkiem łba przy wsiadaniu do środka.

Jeden z gliniarzy zajął miejsce obok. Cały czas miał mnie na oku. Zupełnie, jakbym był jakimś kryminalistą, a ja po prostu trochę wypiłem. Pomyślałem o tych wszystkich ludziach u władzy, robiących wały na grube miliony i uznałem to za wielką niesprawiedliwość.

— Chłopaki, wy jesteście braćmi? — spytałem.

— Nie, a co?

— Wyglądacie jak z jednego wystrzału.

— Że co?

— Wyglądacie jak klony. Produkują was jeszcze na Kamino czy jak?

— O czym ty mówisz?

— Mówię, że nie biorą do tej roboty zbyt bystrych, co? Rozkaz, rozkaz. Niczym droidy, nie? Kiedy macie przegląd?

— Bardzo zabawne.

Nagle poczułem, jak twarda, plastikowa pała wbija mi się pod żebra. Jęknąłem z bólu.

— Co jest? — zapytał. — Coś cię boli kolego?

— Nie. Wszystko w porządku.

Męczył mnie tak kilka chwil, ale potem mu się najwyraźniej znudziło.

W końcu wysiedliśmy i poprowadzili mnie głównym wejściem na komendę, a potem schodami w dół i w dół. Ściany miały kolor musztardy, a powietrze było martwe i śmierdzące. Znalazłem się w jakimś większym pomieszczeniu, gdzie przejęli mnie inni funkcjonariusze. Ich twarze były szare i bez wyrazu, wyglądali w sumie jak mumie. Tam jeszcze raz dmuchnąłem w alkomat, a potem spisali jakiś protokół. Następnie zaprowadzili do pokoju, gdzie siedział lekarz. Facet za biurkiem wyglądał jak dorodny pączek. Przelotnie rzucił na mnie okiem i kazał im mnie zabrać. Rozebrano mnie w międzyczasie i wszystkie moje fanty — niewiele — zdeponowano. Zabrali mi też smartfona i ubrali w brązowe dresy, i gumowe, twarde klapki.

— Czy mogę wykonać jeden telefon? — zapytałem.

— To nie Ameryka.

— Chciałbym po prostu gdzieś zadzwonić.

— Dobra. Masz pięć minut.

Wybrałem numer do Wiki. Odebrała za pierwszym razem. Cud podobny do tego z Kany Galilejskiej.

— Wiki, kochanie, zawinęła mnie policja — oznajmiłem. — Tkwię na dołku.

— To ja, Sara.

— Gdzie jest Wiki?

— Nie chce z tobą rozmawiać.

— Wytłumacz jej, że to nie tak.

— Postaram się.

— Sara?

— Tak?

Nie powiedziałem nic więcej, więc po kilku sekundach milczenia się rozłączyła. Wiedziała chyba, o co mi chodzi. Oczywiście ja wiedziałem, o co mi chodzi i nie wiedziałem. Czasami tak bywa.

— Dobra, Romeo, idziesz z nami — rzucił policjant i zaprowadził mnie do jednej z cel.

Cela, czy też pokój, miała dwadzieścia metrów kwadratowych, zwykłe drzwi z judaszem i była zamykana na metalową zasuwę. Wewnątrz oprócz malutkiego okna za kratami pod sufitem były też dwa łóżka. Nie dawali żadnych poduszek, tylko cienkie, szare koce.

W środku siedział już jakiś facet. Na oko miał około trzydziestu lat. Był wygolony niemal jak skin. Większość ciała zdobiły tandetne tatuaże. Woniało od niego potem i wódką, ode mnie też, rzecz jasna. Kwaśny odór upiększał więc pomieszczenie.

— Za co tu trafiłeś? — zapytał, kiedy gliniarz zamknął drzwi.

— Za miłość — odparłem, siadając na pryczy.

Materac z gąbki się zapadł i wtedy właśnie zrozumiałem, że noc w tym miejscu nie będzie zbyt różowa.

— Kurwa, to tak jak ja! — prawie ryknął.

— Opowiedz mi o tym — zasugerowałem.

— A o czym tutaj mówić do chuja? — rzucił. — Jebana ździra zrobiła ze mnie pośmiewisko na całą okolicę. Jak tylko stąd wyjdę, to chyba ją zajebię. I jego też. Albo siebie zajebię ze wstydu. Zobaczę jeszcze.

— Co się stało?

— Co się stało? Kurwa, pytasz mnie, co się stało, stary?

— Tak jest. Pytam, co się stało.

— Powiem ci, co się stało. Powiem, do chuja wafla.

— No to mów.

Przejechał nerwowo dłonią po swojej prawie łysej glacy, wycierając ją z kropel potu i zaczął nawijać.

— Wracam sobie z roboty, rozumiesz, i jedyne o czym marzę, to zimny browar z lodówki i wieczorny meczyk przed telewizorem. Wracam zjebany jak pies, bo wiesz, pracuję na budowie u takiego jednego skąpego chuja, co się nie możemy od roku podwyżki doprosić, a przecież na czarnucha robimy. On tylko w kółko pierdoli o kosztach i kosztach, że na nic kasy nie ma, a trzy nowe auta z salonu w garażu stoją i chata na dwieście metrów pod miastem. No więc pracujemy, kurwa, raz osiem, a raz dziesięć, dwanaście godzin. Zależy, jak leży, nie? A płaci przecież za osiem, jebaniec. I słońce, deszcz, śnieg, nieważne, musisz jebać przecież, bo robota to robota, taki podły los twój. No ale chuj, ja nie o tym miałem.

— Nie o tym.

— Mamy dziś piątek, racja? Mamy piątek, znaczy, jeszcze, bo zaraz sobota. Więc wiesz, tak się trafiło, że skończyliśmy niby wcześniej, znaczy normalnie skończyliśmy robić. No i wracam do domu, cały zjebany po dniu napierdalania pustaków i wchodzę sobie po schodach na górę, na to jebane czwarte piętro i wbijam do mieszkania.

— I co?

— No i, kurwa, już od progu słyszę jakieś jęki i wycie. Myślę sobie, co tu jest, kurwa, grane, nie? Drzwi do sypialni zamknięte, a stamtąd te dźwięki. Otwieram, włażę do środka i co tam widzę do chuja? Moją Olkę, jak zabawia się z jakimś fagasem. Dam sobie jaja uciąć, że przy mnie nigdy tak nie jęczała.

— I co zrobiłeś?

— A co miałem zrobić, co? Co facet powinien w takiej sytuacji zrobić twoim zdaniem, he? Wziąłem tego kolesia za szmaty, obiłem raz i drugi o ścianę, potem dostał pożądnie w mordę, ale mi się chuj nagle wyrwał i poleciał schować do łazienki. Olka zadzwoniła w międzyczasie na pały. Darła się przy tym, że jestem niepoczytalny, a ja powtarzałem, że go zabiję. Potem zarobiłem od niej kilka strzałów, ale nie oddałem jej rzecz jasna, bo nie jestem damskim bokserem. Dziesięć minut później przyjechały pały, dokładnie w momencie, kiedy kopniakami próbowałem wyważyć drzwi do kibla. Rzecz jasna mnie zawinęli. Tamten koleś prawdopodobnie został u mnie na chacie i założę się, że znowu dyma ją w naszym łóżku. Tak sobie pomyślałem, teraz na chłodno, że chyba, cholera, nie mam dokąd wracać.

Nic mu nie poradziłem. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Milczenie jest czasem najlepszym komentarzem. Taka minuta ciszy.

Potem usłyszeliśmy, jak ktoś zagląda przez wizjer do środka.

— Będą sprawdzać co jakiś czas, czy żyjemy — powiedział.

— Jasne.

Uwaliłem się na pryczy i przykryłem kocem. Zamknąłem oczy. Było jednak zbyt twardo, żebym tutaj zasnął. W głowie szumiało mi od tego greckiego gówna.

— Tak w ogóle to jestem Damian — powiedział. — Miło, jakbyś wiedział.

Też mu się przedstawiłem, a potem wróciłem do próby zaśnięcia. Nie mam pojęcia, jak długo leżałem otoczony ciemnością, nie miałem pojęcia, czy to jawa, czy też sen — sen o tej celi. W końcu zachciało mi się ponownie lać, więc wstałem, podszedłem do drzwi i zacząłem się drzeć, żeby ktoś tutaj przyszedł. Gliniarz zjawił się po pięciu, może dziesięciu minutach. Otworzył drzwi i wszedł do środka.

— Czego? — zapytał.

— Chce mi się szczać — powiedziałem.

Facet obrzucił spojrzeniem naszą celę i zatrzymał się na Damianie.

— A ten co tak, kurwa, leży? — spytał.

— Nie wiem — odparłem. — Chyba śpi.

Gliniarz podszedł do niego i zaczął go szturchać.

— Ten gość nie żyje — oznajmił.

— Że co?

Spojrzałem na Damiana, to znaczy na ciało, które kiedyś do niego należało, i zacząłem się zastanawiać, czy ciało to tylko naczynie na duszę, czy też wszystko czym jesteśmy.

— Podarł koc i zrobił sobie z niego sznur — wytłumaczył niczym Sherlock. — Powiesił się jakoś na tej pryczy. Bardzo pomysłowe.

— Cholera.

— No. Cholera.

Kilka chwil później zaroiło się od gliniarzy. Łazili w kółko, gadali, robili zdjęcia. Przesłuchiwali mnie, zapisując każde słowo. Nie potrafili uwierzyć, że niczego nie zauważyłem. Było to dla nich niepojęte.

— Po prostu spałem — oznajmiłem któremuś z kolei.

Facet popełnił samobójstwo. Nie on pierwszy i nie ostatni.

Okazało się, że jest prawie piąta nad ranem. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić mi test alkomatem, który orzekł, że wytrzeźwiałem. Znów zabrano mnie do lekarza. Na wyjściu musiałem podpisać kilka papierów i poza tym miałem stawić się po południu na oficjalne przesłuchanie w sprawie tego, co wydarzyło się w celi. Kiedy zwrócono mi rzeczy z depozytu, zauważyłem, że w spodniach brakuje kasy.

— Miałem gotówkę w jeansach — powiedziałem do jednego z nich.

— Na pewno zabrano na poczet opłaty za nocleg — odparł.

— Miałem w kieszeni pięć stów, a ten wasz hotel kosztuje góra trzysta.

— Musiałeś zgubić kasę po pijaku.

Wiedziałem, że któryś z nich mnie wydymał, a może wszyscy naraz — stróże prawa, cholera jasna.

Wyszedłem na zewnątrz w tej krótkiej koszulce i pomyślałem, że chyba sam zaraz umrę na tej ulicy z zimna. Nie miałem pieniędzy na bilet autobusowy, a telefon w ciągu nocy mi się rozładował. Zacząłem wracać do pokoju w akademiku i machałem przy tym rękami jak debil, aby trochę się ogrzać, ale w połowie drogi przypomniałem sobie, że klucze do pokoju wraz z portfelem zostawiłem u Wiki. Kiedy szedłem przez most, zobaczyłem jakiegoś faceta oddalonego o dobre pięćdziesiąt metrów, który siedział nad rzeką i łowił ryby w ciemnobrązowej wodzie.

— Biorą? — krzyknąłem.

Zwrócił głowę w moim kierunku, ale nie uzyskałem odpowiedzi.

Dojście do mieszkania dziewczyn zajęło mi godzinę. Udało mi się przedostać do środka bez używania domofonu. W końcu stanąłem pod drzwiami i zapukałem.

— Jest szósta rano — powiedziała Wiki zaspanym głosem, otwierając na oścież. — Wchodź.

Cieszyłem się, że mnie wpuściła. Naprawdę bałem się, że nie chce mnie już więcej widzieć. Poszła do swojego pokoju, a ja zamiast zabrać swoje fanty i się wynieść, poszedłem pod prysznic. Potem w samych gatkach wskoczyłem do łóżka Wiki. Przykryłem się kołdrą i objąłem ją. Grzała jak piec. Milutko.

— Facet, który był ze mną w celi, popełnił samobójstwo — oznajmiłem cicho. — Powiesił się na kocu. A to wszystko przez miłość.

Po prostu musiałem się z nią tym podzielić.

— O czym ty niby mówisz? — spytała zaskoczona.

— Wiedziałem, że nie uwierzysz.

Pocałowałem ją za uchem i dłonią zacząłem wodzić po jej nagim brzuchu. Lubiłem dotykać jej gładkiej skóry.

— Rozmawiałam z Sarą — szepnęła.

— Tak?

— Wszystko sobie wyjaśniłyśmy.

— Wszystko?

— Tak.

Znów pocałowałem ją za uchem, a potem sięgnąłem dłonią między jej uda. Spała bez majtek, powtarzała, że tak jest zdrowiej. Zacząłem delikatnie drażnić jej łechtaczkę. Budziła się ze snu. Bardzo powoli. Bardzo oszczędnie.

A potem w nią wszedłem, wszedłem w nią i to było cudowne, istny raj. Kiedy w niej tak niespiesznie tkwiłem pomyślałem sobie, że dobrze być u siebie. O Boże, jak dobrze być u siebie. Naprawdę nie ma to jak w domu.

Marcin Waldemar Mielcarek (ur. w 1996 r. w Kaliszu) – absolwent Uniwersytetu Zielonogórskiego. Publikowany w: „Akancie”, „e-eleWatorze”, „Fabulariach”, „Helikopterze”, „Pro Libris”, „Tekstualiach”, „Twórczości” i na wielu portalach internetowych. Stypendysta miasta Zielona Góra. Opublikował powieść Sztuka latania (2022, nominacja do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego w kategorii proza) oraz zbiory opowiadań: Wszystkie nasze Boginie-Matki (2019), Parada myśli nocnych (2021), Nad górą wisi zielone słońce (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content