MARCIN LENARTOWICZ
Pośrodku mroźnej zimy
Od zewnątrz to musi wyglądać jak dom.
Niechby lepianka nawet
czy nora wykopana w szczerym polu, gdzie sporadycznie kwitną maki,
a czerwień kojarzy się tylko z kwiatem, nigdy z gorączką.
Zresztą, z fizycznego punktu widzenia, istotnie tak jest.
Kilka ścian, w środku regały, półki, a z czasem stragany.
Na nich różności niemalże pod sufit.
Wysypują się już drzwiami, framugi pękają od nich i ranią nam stopy,
którymi deptamy je z determinacją,
aż podłoga zyskuje kolejne piętra i zmienia się w chmurę,
która ulatuje przez komin z kolejnym oddechem.
I ja stoję w tym domu, i nawet chwytam klamkę od wewnątrz,
choć nie wiem do czego służy, ani którędy.
A ty stoisz tam, gdzieś pośrodku, i też już nie wiesz za kim,
ale po co już tak, i chwytasz za klamkę, a tam zamknięte,
bo przecież nie wiem już nawet czy ona to ja, czy to tamten,
cegła po cegle się sypie na głowę, jak popiół.
I skąd ten pył.
I jak.
wrzesień, roku pańskiego
Odłamień
Jeden musiał utkwić w okolicach kręgosłupa,
skoro nogi odmawiają litanię do zaciemnionych miejsc,
a za nimi choćby śmierć. Choćby z samej nazwy.
Naciskasz delikatnie, nacinasz tkankę,
a wszystko co było, staje się tak wyraźne,
jakby nigdy nie mogło zaistnieć, chyba że w myślach.
Chyba, że tylko wyobraziłem sobie półcień,
a w samym jego środku — coś więcej.
Coś, czego nie było nigdy przedtem — powtarzam —
A przecież musiało utkwić w okolicach kręgosłupa, a po nim jak po nitce.
Do kłębka.
Głosu nie mają
Ktoś zabrał łuski rybom,
związek pomiędzy nimi a oceanem, stawem, łachą,
więc został im tylko wiatr i nieprzydatne skrzela.
Leżą wśród półwilgoci pamiętającej jeszcze bezkres
i duszą się słońcem.
Dla nich to już kosmos. Nieważkość.
Z pewnej odległości przypominają rozbite lustro — te łuski —
gdzieś indziej powodują refleksy światła, pochłaniając je,
gromadząc wewnątrz, na potem. Gorące jak pierwszy stopień do piekła.
Tymczasem kręcę się w kółko albo zatrzymuję i odwracam głowę przez ramię.
Ktoś zabrał mi cień, więc nie jestem.
Z Diastemą
Inaczej nazywana fugą, spacjami.
To wtedy nagle nikną chmury,
jakby ktoś pochował je do kieszeni
obok drobnych i większych katastrof.
Ta kieszeń jest pusta,
więc nie zatrzymuje deszczu i nie chroni
przed zagubieniem.
Inaczej nazywana cieniem, najdłuższa noc roku.
To wtedy skały zamykają oczy,
a niczego nieświadome chodniki potykają nas,
jednocześnie zbliżając do nieuniknionej konkluzji,
a ta śmieje się nam w twarz przez okrągłe milenium,
bo tyle trwałaby burza, gdyby ktoś nie ukradł chmur z niebobiegu
i nie zamknął na klucz,
w kieszeni.
Pierwszy kontakt z tkanką
Aż w końcu stało się wszystko.
Na raz.
Gdzieś w odległej dżungli jakiś wąż połknął żabę.
Ta wcześniej muchę, która okazała się duszą
na ramieniu wszechojca. Na zdrowie.
Kwiaty kładły się ku ziemi, pochylały łodygi
i kapelusze, a z dachów spadały koty na czwarty stopień piekła.
Wprost pod stopy tego węża, co je wziął, zeżarł.
I zdechł.
Aż w końcu nastała jasność.
Niepotrzebnie, bo straciliśmy wzrok na rzecz dotyku.
Marcin Lenartowicz (ur. w 1987 r.) — poeta. Mieszka w Janikowie. Publikował m.in. na łamach: „Akcentu”, „Bezkresu”, „Blizy”, „Projektora”, „Ypsilonu”.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved