MARTA KOT
Dona Maria nie dotrzyma słowa
João Nazaré był człowiekiem prawym, choć bardzo surowym. Od dzieciństwa ręce miał spracowane jak starzec. Szorstkie i w kolorze chorej gleby, co nie podobało się profesorom na uniwersytecie. Sadził i przesadzał zioła, grzebał w ziemi bez rękawiczek, a kiedy pękała mu skóra dłoni, to wcierał w nią miód albo oliwę. Miał życie takie jak ręce. Pokryte krwawymi ranami. Ludzi zresztą traktował tak jak te swoje poranione łapska, niezbyt się nimi przejmował. O takich osobach jak on mówi się, że są ociosani kanciasto. O młodym Nazaré mówiło się jednak, że ocean zawsze porywał go z zaskoczenia, przez co tak zobojętniał na ludzi.
Kiedy João Nazaré nie dostał się na kierunek lekarski, jego matka modliła się do Matki Boskiej, co by go posłała w pole jak innych chłopów, a nie znano jeszcze wtedy przypadku fatimskiego, więc wiara matki była naprawdę gorliwa. Ana Santos chciała, by najmłodszy jej syn został w Cerros, w polu został i pasł krowy, jak to się pasie bydło w regionie Alentejo. Na złość matce chciał się jednak chłopak wykształcić. Nie robił tego z pobudek, jakie się podaje zazwyczaj w sprawie studiowania medycyny. Niespecjalnie chciał pomagać i leczyć. Chciał przelewać płyny w próbówkach, ciąć, zaszywać i usypiać. Tylko nie tak, jak robią to płatni zabójcy. Bardziej tak, jak to robią pomyleni naukowcy, co im dziwnie z oczu patrzy i co noszą dwa różne buty.
*
Maria Nazaré nigdy nie wyrosła z dziecięcego głosiku i nawet na stare lata skrzeczała jak stare krzesła wiedzione po linoleum. Wysokimi tonami akcentowała kolejne myśli, a myślała dużo i nawet mądrze. Tak przynajmniej mówili jej w szkole. Mała była i chuda okrutnie, na tyle, że i po osiemdziesiątce jako jedyna mieściła się pod regał z lekami. Kiedy więc jakiś syrop spadł z półki, to właśnie Maria Nazaré kładła się na ziemi i szukała zaginionej butelki. Nie miała z tym kładzeniem żadnego problemu. W ogóle z niczym nie miała się Maria Nazaré na bakier. Sardynki jadła w całości, z głowami i z ościami, a stek zawsze brała krwisty, taki co się wylewa na czerwono. Mówiła wtedy, że dlatego jest taka krzepka i zdrowa, i jeszcze giętka, bo chowana jak kiedyś. Włosy farbowała sobie sama do lat dziewięćdziesiątych, a potem uznała, że będzie siwa, ale posiwieć nie chciała i przeszła w naturalnie złociste odcienie. Wmawiano jej wtedy, że jeszcze się na portugalskiej ziemi taka nie urodziła, żeby miała kosmyki blond albo i rude. Nie puszyła się wtedy wcale Maria Nazaré, śmiała się bardzo krzykliwie, że wyłoniła się z fal, gdzieś w okolicach portowego miasteczka i muszą ją przyjąć jak swoją.
*
João Nazaré w Lizbonie nie czuł się ani źle, ani dobrze. On nigdzie nie czuł się właściwie inaczej niż wystarczająco. Nie było dla João Nazaré emocji dużych albo porywających. Nigdy nie denerwował się zanadto, nigdy też nie cieszył się nazbyt mocno. Taki to był człowiek: wyjałowiony, o umiarkowanym stosunku do własnych przeżyć. Na uniwersytecie mówili o nim przyjaciele, co przyjaciółmi byli tylko na niby, że jest typowym caralho z Alentejo, czyli mówiąc na okrętkę, oprychem z centrum kraju. Bystry był i naprawdę dobry w swoim fachu, ale nie dawał na egzaminach ściągać, nie uczył się w bibliotece i nikomu nie zdradzał, gdzie mieszka. Kłócił się z profesorami każdej katedry, a na ich nieszczęście zawsze miał rację, choć nawet z tego specjalnie się nie cieszył, a utrzeć nosa profesorom z lizbońskiego kolegium chciał każdy — i w kraju, i poza jego granicami. Nie znajdował João Nazaré czasu na uciechy przypisane zazwyczaj stanowi studenckiemu. Nie chadzał na wieczorne dysputy o smaku chmielu, nie uznawał czasu spędzanego w klubokawiarniach osnutych papierosowym dymem, a z używek przyzwalał sobie jedynie na uma bica, czyli espresso.
W sprawie kawy João Nazaré nie znał zresztą umiaru. Dawał się porwać tej przypadkowej namiętności bez skrupułów rankiem, popołudniem, a nawet nocą. Wchodził wtedy do jednej z kawiarenek na Rua Almirante Reis, wyławiał z przepastnej kieszeni spodni pięćdziesiąt centów i stawał przy ladzie pośród sędziwych Portugalczyków. Jako jedyny nie czytał jednak gazety, nie pytał o pogodę, nie odpowiadał, że tudo bem, czyli wszystko dobrze. Żuł w spokoju i ciszy typowe dla Lizbończyków ciastko, pastel de nata, żuł, zalewał je kremą w kolorze smoły i wycierał wąsa z ledwie zauważalnych okruszków. Z teczki wyciągał potem bawełnianą chustkę, wycierał usta i ręce, a potem, nie dziękując, wychodził z kawiarenki. Był to najbardziej człowieczy moment João Nazaré w ciągu dnia. Bowiem kiedy pije się kawę, jest się człowiekiem z krwi i kości. Ulega się wtedy ziemskim namiętnościom. Uległ tym namiętnościom jeszcze raz za życia, kiedy uznał João Nazaré, jakoś na dwa lata przed obroną dyplomu, że dobrze byłoby poślubić kobietę. Jak powiedział matce, kobietę nienarzucającą się, najlepiej studiującą farmację.
*
Maria Nazaré prowadziła kajecik już przeszło trzy dekady, zanim wpisała tam Martę Gato z Rua Quirino da Fonseca 25. Miała Maria Nazaré pewną zasadę i właściwie pasję, bo rozprawiać z ludźmi kochała. Każdego pacjenta zapisywała w pożółkłym notesie, żeby do każdego mieć adres, a później i numer. Najpierw domowy, a później komórkę. Zaczęła nawet z czasem wpisywać mejlowy adres i naprawdę bardzo uroczo skrzeczała, prosząc o przedyktowanie. Wysyłała dzięki temu urodzinowe i świąteczne życzenia sąsiadom, dawała znać, że dotarły do farmacji zamówione leki, a czasem, że Dona Mafalda z peixarii, czyli rybnego, ma świeżą dostawę skorupiaków. Dawali się ludzie wpisywać, bo przecież Maria Nazaré i tak bardzo dobrze to wszystko pamiętała. Zresztą, mieć w aptekarce wroga to jakby podać rękę diabłu.
Znali się wszyscy mieszkańcy dzielnicy Alameda i wiedzieli o sobie naprawdę wiele, a wszystko dzięki Marii Nazaré i właśnie jej kajecikowi. Zapraszała farmaceutka panny i kawalerów, jak im się podobnie oczy świeciły, na tę samą porę do apteki, żeby pomogli jej poprzestawiać leki, a potem zachęcała, by weszli do niej na górę na herbatę, ale zostawiała młodych samym sobie, żeby mogli się nagadać. Miała zmysł do takich niewinnych szachrajek. Pożeniła tak z siedemnaście par w pierwszej dekadzie działalności, a później młodzi Portugalczycy przestali brać śluby i wyprawiać wesela, bo nie mieli za co. Wtedy Maria Nazaré urządzała sprzątanie ulicy, szachowe rozgrywki i upijanie ponchy na czas, a to wszystko w swojej aptece. Jak któraś sąsiadka miała rodzić, to darowała jej Maria Nazaré zasypki i białe maści na odparzenia, a później doradzała jakie imię dobrać, żeby dziecko wyrosło na inteligentne, albo chociaż rezolutne. Bardzo Marii Nazaré zależało, żeby poznawali się Lizbończycy, nawiązywali relacje, żeby im się dobrze żyło. Chciała, żeby było po prostu dobrze. Nie miała lekko, bo w tamtych czasach nikt lekko nie miał, a tym bardziej kobiety, co jeszcze chcą lepiej niż gorzej. Los aptekarki jest taki, że się jest aptekarką całe życie, i przed studiami, i na emeryturze. Tak mówiła przynajmniej Maria Nazaré. Jak dziecko zbiera na grypę albo męża skręca z bólu, to dzwoni się nie do pielęgniarki, nie do lekarza, tylko do najbliższej apteki. Nie zwraca się wtedy uwagi ani na porę dnia, ani dzień. I tak Maria Nazaré była pod telefonem częściej niż nie była. Była właściwie zawsze.
*
João Nazaré i Maria Ana da Silva pobrali się w święto Antoniego w roku pańskim 1928, chwilę po tym, jak zaczęła w Portugalii obowiązywać jazda prawostronna. Dobrze zamążpójść w czerwcu, ale w dniu Antonika to prawdziwa Boża łaska, mówili Marii Anie, absolwentce farmacji. Dni Santos Populares są kolorowe i wydaje się, jakby wtedy wcale nie zachodziło słońce. Może noce błyszczą się od rozżarzonych węglików, na których skwierczą sardynki i grzeją się bifany, a może po prostu rozświetla je taniec samotnych panien o spoconych czołach. W roku 1928, trzynasty czerwca był nadzwyczaj upalny. Po czołach błądziły strużki potu, a po brodach strużki zielonego wina. To nie była wielka miłość ani wielka feta. João wziął żonę z rozsądku, a Maria Ana męża ze strachu. Bała się bowiem, że zostanie na stare lata sama i będzie musiała iść do zakonu, gdzieś na północy kraju. Mówiły sąsiadki pod kościołem świętego Antoniego, że dzieci będą mieli brzydkie, z charakteru paskudne po ojcu, a nieporadne po matce. Wygadywały tak, jak to się wygaduje przed obliczem Pana, a potem gratulowały nowożeńcom i wypijały kieliszki ginjinhy na zdrowie młodej pary, krzycząc uprzednio saúde, czyli na zdrowie. W roku 1934 otworzył João Nazaré sobie i żonie Marii Anie Silva aptekę w dzielnicy Alameda, gdzie zamieszkali po ślubie, a aptekę nazwał Lusa. To nic nie znaczyło. Było proste i raczej dźwięczne. Mówił João Nazaré, że nie ma osiągnięcia ważniejszego niż ta apteka, że to jego ukochane dziecko i oczko w głowie. Rysował tym samym rysę na życiu jedynej córki, Marii da Silva Nazaré.
*
Portugalki nie zmieniają nazwiska po ślubie, ale Maria da Silva szybko zmuszona była zmienić swój sposób na życie. Chciała bowiem, odkąd pamiętała, żyć skromnie, ale godnie, albo przynajmniej żyć godnie w zdrowiu: nie narzucać się, nie prowokować konfliktów i pozostawać raczej niezauważona. To była raczej kobieta oczekiwań. Kiedy matka jej, Beatriz Santos, wydawała ją za mąż, nie odezwała się do córki ani słowem. Rozczesywała włosy w ciszy, perłowe guziki sukienki zapinała i pomogła nawet zapinać buty, ale słowa z ust nie wycedziła. Dopiero przed samym przyjściem przyszłego małżonka córki, zapytała Beatriz Santos, czy córka jej jest szczęśliwa. Odparła wtedy Maria, ubrana w białe warstwy, z włosami przyozdobionymi fioletowymi płatkami jakarandy, że nie wie. I tak do końca życia nie wiedziała, czy jest właściwie szczęśliwa. Nie była. To jednak zrozumiała dopiero jej córka, Maria Nazaré.
Maria Ana da Silva, córka Beatriz Santos, a żona João Nazaré postawiła się im tylko raz w życiu. Kiedy już wiedziała, że pod sercem nosi o bebê, dziecko nosi, to mówiła o nim Maria. Straszliwie zirytował się João Nazaré, gdy usłyszał to za pierwszym razem. Lewą brew podniósł i zawiesił w próżni. Mlasnął raz i drugi, a potem wstał od stołu i wyszedł do apteki. Założył bowiem, że Maria Ana da Silva urodzi syna José, Zé, który przejmie aptekę w przyszłości. Beatriz Santos mówiła zaś, że nie ma w Portugalii imienia gorszego niż Maria, że nie wiadomo, jakie właściwie są takie Marie. Raczej nijakie, bo tyle ich, że trudno wymyślić, czy są temperamentne, ciche, czy może jednak pięknie. Słysząc to Maria Ana da Silva podniosła z kolei prawą brew, a ten ruch poruszył jakby kącik ust, co aż podszedł w górę. Może umyślnie próbowała Maria Ana da Silva wykpić słowa swojej matki.
*
Mozaika we wnęce apteki przedstawiała zbocza wsi Cerros, skąd pochodził João Nazaré. Były to tereny wcale nie malownicze i właściwie nawet straszne. Nie było w nich miejsca na czułość czy łagodność. Słowa Portugalczyków były tam cierpkie jak niedojrzałe owoce pomarańczy z rejonu Algarve, sierpy zaś ostre jak przenikliwe spojrzenia sąsiadów. W polu stały i dziady, i ojcowie, i dzieci. Kobiet niby nie było, choć, jak robić nie było komu, to i tak je wzywano.
Wołały wtedy chłopy: Maria!
A potem zaśmiewały się głośno, choć krótko, widząc, jak odwracają się wszystkie kobiety. Mozaika z kafelków „azulejos” tradycyjnie malowała się w kolorach błękitu i bieli, jak to się maluje w Lizbonie i w całym kraju. Sążnych rozmiarów malunek zdobił wnętrze apteki od zawsze, to jest prawie od stu lat. Maria Ana Silva namalowała go na prośbę męża, a także po to, by sobie samej jakoś uczynić pracę milszą. Nie była ani kariera, ani małżeństwo Marii Any udane. João Nazaré stał się spełnieniem wszystkich przepowiedni, że choć człowiekiem był zmyślnym, to z charakteru nieprzyjaznym. Krzywdy Marii Anie nie czynił, ręki by na nią nie podniósł, nigdy nie dotknął właściwie. Tylko ten jeden raz, kiedy zapragnął syna, obawiając się, że jego apteka straci właściciela. Wtedy to zdecydował się na akt miłości. W 1938 urodziła się Maria da Silva Nazaré.
*
Maria Nazaré zjawiła się w domu przy Almirante Reis właściwie niezauważona, tak jakby była kolejną dostawą farmaceutycznych mieszanek, które co poniedziałek dowożono do apteki, znajdującej się pod mieszkaniem rodziny Silva-Nazaré. Obecność noworodka nie przeszkadzała ani nie robiła wrażenia na jej ojcu, jak wszystko zresztą. Jeżeli można powiedzieć o jakichś latach, że były naprawdę trudne, to mówi się, że to właśnie te, w których przyszło nam żyć. Tak nie mówiła Maria Ana da Silva, ale czasem w taki sposób myślała. Myślała o tym, gdy nocą nie spała, a potem z samego rana wchodziła do apteki, gdzie córkę w czymś na kształt kosza na pranie trzymała pod ladą. I tak wychowała się Maria Nazaré pośród maści, bandaży, syropów i blistrów przeróżnych tabletek.
*
Apteka przy Avenida Almirante Reis pokryta jest czymś na kształt boazerii. W przeciwieństwie do innych lizbońskich wnętrz nie mieni się promieniami słonecznych westchnięć. Wchodzi się jakby do pustyni, może pieczary, którą ktoś sobie stworzył, by ukryć się przed światem. Pachnie w aptece, jak pachnie tylko starość i apteka. Czymś na granicy życia i śmierci. Panele trzeszczą, trzeszczą meble i otwierane szuflady. We wnęce z kolei połyskują kafelki pomalowane przez kogoś, kto talentu może i nie miał, ale miał chęci. Azulejos, właśnie te kafelki wypełnione są trzodą i bydłem, i pagórkami, co widać, że wypalone od słońca, choć przedstawione karykaturalnie. Maria da Silva Nazaré nie przeszła na emeryturę, choć bardzo ją o to prosili, ale ona tak bardzo się bała nie dotrzymać obietnicy o wnuku, którą dała ojcu, że uparła się, że dożyje momentu, gdy nikt w Lizbonie nie będzie potrzebował żadnego lekarstwa. Obiecała bowiem Maria da Silva Nazaré, swojemu ojcu João Nazaré, że urodzi syna, który przejmie aptekę. Szkoda tylko, że obietnicy spełnić nie umiała. Jakoś tak wyszło, że mężczyzn się bała, nie do końca też syna chciała, bo sama synem być miała, ale to zawaliła już na początku życia. Odejdzie więc stara panna razem z apteką w dzielnicy Alameda, nie dotrzymując ojcu słowa.
Marii Nazaré, która uratowała moje ucho w pewne upalne lato.
Marta Kot (ur. w 2001 r. w Świętochłowicach) — studentka, pisarka. Ukończyła dziennikarstwo i komunikację społeczną na Uniwersytecie Wrocławskim, studiowała też w Lizbonie. Mieszka we Wrocławiu. Publikowała w: „Promedico”, „Składce”, „Twórczości” i „Wyspie”. Laureatka nagrody Fundacji Olgi Tokarczuk podczas warsztatów prozatorskich Festiwalu Góry Literatury. Prowadzi stałą rubrykę prozatorską „ŁONE” w magazynie „Ultramaryna”. Wydała tom wierszy Heniuś (2024).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved