Skip to content

PAWEŁ NOWAKOWSKI

TM4

— Twój pośpiech jest pejoratywnie elitarny, mój osobowy jest ekstrawagancki.

— Ke?

Trygław. Jeździł rowerem. Na drogę robił kanapki z chlebem, a że z pustego i Samael nie naleje, jako picie zabierał żywicę epoksydową o smaku lekko kwaskawej karamboli, w dwuipółlitrowym aluminiowym baniaku, malowanym proszkowo dla niepoznaki w rzymskie meandry, do złudzenia przypominające prostokreślne tasiemce w formie stylizowanych ekierek i kątomierzy, chowanym do plecaka z włókna poliamid-6, typu cross-body. Jaki pan, taki kram, więc po drodze, więc po drodze zawołał jeszcze raz: „kto się łupi, ten wsadza sztyfty”. Nadmieniał tu i tam, w miejscach publicznych, publikacjach, pubach, hubach, sortowniach i pociągach towarowych, zespołach sprzęgniętych wagonów wyposażonych w wyimaginowane dokumenta, drukowane na tanim, cejlońskim celofanowym kartonie o gramaturze 280 g/m2, w rzeczywistości wyglądającym jak ścierka o gramaturze 28 g/m2, obsługiwanych przez załogę obejmy, obejmującą swym zasięgiem pięć dzielnic Piły [a pragnienie miał czcigodne]. Rower zaś, oznaczony numerem i posiadający wytyczne, eurodyrektywy i pouczenia ekspertów, toczył się, turlał z górki na paznokietki, naturalne, odzyskiwane od/z upadłych aniołów, w ekoportach, ekomatecznikach i ekoskupowiskach, niczym rozkład, konstelacja, dekompozycja, erozja jazdy, wynochy czy spadajności. Pierwsze koty za płoty wypluły zęby i zaskoczone guzikiem z pętelką przeraziły się. Zima nadejszła.

Oto keson.

 

— Twój pośpiech jest na nic, mój osobowy jest do wszędzie.

— Yyy?

Złóg. Jeździł na skróty. Starał się, by para nie szła w gwizdek, jeno na ogólnoeuromiejski pożytek, do odstraszania ludzkich zwierząt [na przykład heteroseksualnych białych mężczyzn], emitując dźwięki o częstotliwości do 25011 serc. O, infantylności, myślał, że starość to radość, pikawka to sługa, co słucha i płynie z uporządkowanym ruchem balastów elektrycznych, ma wielkie oczodoły i bez butów schodzi z góry na żelowych samoprzylepialnych szponach. Moda retro i stylizacje w żarze vintage są trendy [na przykład u międzyplanetarnych niebieskich kobiet], dlatego wszędzie mu było dobrze, ale w grotach, jamach, norach [do trzech razy śpiewogra] najlepiej. Mówił, że irytacja piękności szkodzi, a kto się ślubi, ten się gubi, więc zdradzał wszystkich wszędzie ze wszystkima [a sen miał czcigodny, w tę i we w tę, i na nakrętkę], śpiewał do schabowych i mielonych, omijając greckie sałatki, obrządki, jogurty i analfabety, zwijając kabel od mikrofonu w kunsztowne spagettiozy, węzły nordyckie, splątania kwantyfikatorskie dyndające u ud jak dzwonki z obciętą nożną rączką. Był śmieszny, robił ser, kiwał drewutnią, wymyślał pandy, pisał podania. Ale tak naprawdę marzył o króliku. Takim typowym, z trzema kołami z przodu i płozami śnieżnymi na środku. Ojciec mu nie kupił, matka wyśmiała, siostra ojca pukała się we fronton, a chrzestny zwomitował rosół. Bo kto nie kocha rosołu?

On, czyli yednorogacz.

 

— Twój pośpiech jest anorektyczny, mój osobowy jest umięśniony trapezoidalnie.

— Hę?

Eratyk. Jeździł dookoła parceli. Zahaczał o przerośnięte przez ogrodzenie gałęzie tamaryszku, przecinając swoje i cudze podobojczykowe sploty ramienne, międzykostne przestrzenie śródręcza czy mięśnie kłębika tuż przy tętnicy łokciowej. Ale że czas goi rany, a czas to pieniądz, pieniądz to ściema fenicjan i nabijanie gawiedzi w butelkę, a butelka to bidon, bida i mortus, nie tamował krwi i potu, bo potem, gdy kiwi tkwiło w stożku rotatorów niczym tyczka, co ma dwa końce, na początku, w środku, na finiszu i kołem się toczy, od lasa do sasanki, co sieje wiatr, zbiera burzę, orze, jak może, pyta, nie błądzi, rzepkę skrobie i od miecza ginie, kiwał ze zrozumieniem mięśniami grzebieniowymi, krawieckimi i obszernymi, w tę i we w tę, w górkę i w dolinę, wokół, po przekątnej i na skos. Po prostacku liczył do czterech, bo chleb miał na myśli, a że nie szata zdobi człowieka i każden jest kowalem swojej predestynacji, szukał piątych palców, zamieniając topór na żerdź, bo w przyrodzie nic nie ginie, lepszy rydz niż figa z makiem, a od przybytku czerep nie łupie. Jak się powiedziało Ć, to trzeba powiedzieć Ę, a kto pierwszy, ten lepszy, mimo że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, więc najlepiej być w środku, i skoro najciemniej jest pod kandelabrem, a mamona leży na ulicy, schylał się, kłaniał, pokornie dwie macochy ssał, zbierał ziarnka do garnka, aż zebrała się suwmiarka i z proszku w miał się obrócił i nie miał już nic.

Taka to była cudaczka.

Paweł Nowakowski — jeden z tych trzech [ze słownika wyrazów ujemnych i nieludzkich]

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content