Skip to content

KAMIL LUBCZYŃSKI

Widra

Byli duetem nierozłącznym. Nawet gdy przebywali w większej grupie, to lgnęli do siebie. Przyciągali się niczym magnesy. Ich usposobienia się dopełniały, a nieograniczona energia i wyobraźnia sprawiały, że mogli wcale nie wracać do domów. Nigdy się nie nudzili. Pomimo różnych płci łączyło ich naprawdę wiele: nie mieli rodzeństwa, posiadali dosyć starych rodziców oraz nie lubili pierogów ruskich. Co do tego ostatniego, to wspierali się dzielnie. Gdy u jednego były podawane ruskie pierogi ze śmietaną, to szło do drugiego po wsparcie w prowiancie i vice versa. Natomiast gdy u któregoś pojawiły się na kolację naleśniki, to dokonywali przemytu, aby podzielić je pomiędzy siebie.

Pewnego razu postanowili pobawić się w większej grupie. Nie to, żeby ich małe towarzystwo się im uprzykrzyło, ale pomyśleli, że w grupie będzie weselej. Był to pomysł głównie Alana, ale Julka nie protestowała.

Przez niecałą godzinę dziewiątka dzieciaków oddawała się grze w berka. Uznali, że muszą zrobić sobie krótką przerwę. Przystanęli pod wielką lipą i otaksowali się wzrokiem. Każdy był spocony, brudny i zgrzany. Alanowi pot spływał z czarnych włosów na szare oczy, docierając aż na policzki i skapując niedbale na przemoczoną koszulkę. Julka zaśmiała się w duszy z wyglądu kompana, ale nic nie powiedziała, bo wiedziała, że gdyby wyrwało jej się to i owo, to zaraz zostałby wyciągnięty na wierzch fakt, iż nie dawała sobie rady w zabawie i nie była dobrą zawodniczką. Wolała więc nie komentować wyglądu innych.

— Chodźcie do mnie do domu, jest najbliżej — zziajanym głosem wypowiedział Antek. — Napijemy się czegoś i chwilę odpoczniemy, a przy okazji pokażę wam mój pokój.

Julka nie była zachwycona. Chciała już wracać do zabawy, najlepiej tylko z Alanem, a nie chodzić po domach prawie obcych ludzi. Wszyscy jednak wydawali się zachwyceni pomysłem.

Do domu kolegi rzeczywiście nie było daleko. Minęli domy sąsiadów: Skierkowskich, którym ostatnio wszyscy zazdrościli, bo odziedziczyli spory spadek po jakimś wujostwie, o którym nikt nic nie wiedział; Wyszczelskich, którzy przestali dbać o dom, odkąd ich jedyny syn wyjechał do wielkiego miasta; Kosudów, których córka zapadła się pod ziemię po rozstaniu z mężem; Moderackich; Duchlińkich i innych — znali tu wszystkich.

Wpadli hurmem do kuchni i rozsiedli się wygodnie na drewnianych krzesełkach. Niektórzy rozglądali się po miejscu, w którym się znaleźli. „Nie no, mój dom jest ładniejszy”, myślała Helenka. „Też bym chciał tak mieszkać”, wzdychał w myślach Paweł. Każdemu towarzyszyły inne emocje. Rozmowy i przemyślenia przerwał gospodarz:

— Czego chcecie do picia?

Przerwali paplaninę i spojrzeli po sobie. Jednym głosem wykrzyknęli: „wody!”. Zaśmiali się i wrócili do wcześniejszych tematów, podczas gdy Antek wyjmował i przecierał ścierką PRL-owskie szklanki.

— Alan, chodź ze mną po wodę. Sam nie dam rady — odezwał się z prośbą.

— Jasne, nie ma sprawy.

Zeszli po ciemnych schodach do zagraconej piwnicy. Alan zauważył na ścianie wielkiego czarnego pająka, lecz pomimo swej arachnofobii, nie poinformował o swoim strachu. Przecież nie chciał wyjść na takiego, co to się wszystkiego boi. Podeszli do beczki wypełnionej po brzegi wodą i zanurzyli w niej szklany dzbanek. Po rozlaniu zawartości do szklanek powtórzyli czynność po raz kolejny, aby zaspokoić pragnienie wszystkich zmęczonych zabawą gości.

— Ej, słyszałeś, że tylko u nas, w Polsce, bierzemy wodę prosto z rzeki, a nie z kranów?

Alan się nie odezwał, więc Antek kontynuował.

— Moja chrzestna była niedawno w Irlandii i mówiła, że tam wszyscy korzystają z kranów. Podobno tak jest wszędzie! Słuchaj, nawet specjalnie poprosiłem ojca, żeby zadzwonił do wujka z Niemiec i okazało się, że u nich też biorą wodę z kranów. Tylko u nas się ich nie używa, mimo że są we wszystkich domach.

— No ja nie wiem… — wydyszał wreszcie Alan. — Od zawsze słyszałem, że woda z kranu jest niezdatna do picia. Że to jest wymysł zachodu. Straszyli mnie, że po wypiciu kranówki człowiek się zmienia, coś się chyba dzieje z oczami, już nie pamiętam.

— Mnie mówili to samo — odparł. — Ale ludziom na Zachodzie nic się nie dzieje. Piją kranówkę i są zdrowi. Nigdzie nie korzystają już z rzek w taki sposób jak my. Zresztą, widziałeś kiedyś na własne oczy tę całą Widrę?

Rzeczywiście nigdy jej nie widział. Była to rzeka, z której Polska brała wodę. Miała przepływać przez cały kraj — podtapiać Kraków, chrzcić wiosną dolnośląskie pola, cieszyć latem poznaniaków, opływać warszawską syrenkę i być podziwiana w Gdańsku, ale czy to w ogóle było możliwe? Czy rzeka może przepływać przez całe państwo tak, aby każdy mieszkaniec miał ją pod ręką? Jakim cudem Widra zdołałaby zagarnąć swoimi mackami trzysta czternaście powiatów?

Weszli na górę. Rozdali szklanki i jak najszybciej ugasili swoje pragnienie, bo nie chcieli tracić dnia. Wybiegli z powrotem na dwór, ale nie chciało się im już grać. Kilkanaście minut spędzonych nie na przyspieszonym oddechu sprawiło, że polubili chwilowo ten stan. Stan, w którym rozmawiali ze sobą bez krzyków czy szeptów. Alan skorzystał z okazji i odciągnął Julkę na bok.

— Słyszałaś o tych kranach, rzekach itd.?

— O czym ty gadasz? — obruszyła się dziewczyna.

— Antek opowiedział mi o tym, że ludzie na Zachodzie nie piją wody z Widry czy z innej rzeki. Powiedział, że używają normalnych kranów. Tak, tych samych, które i my mamy w polskich domach, ale z jakiegoś powodu ich nie używamy — wytłumaczył pospiesznie.

— Jak to: „z jakiegoś powodu”? — zapytała z emfazą. — Przecież dobrze wiesz, dlaczego tak jest. Wszyscy byśmy zacho…

— Tak, wiem, wiem. „Wszyscy byśmy zachorowali” — przerwał. — Chodzi o to, że tam nic im się nie dzieje. Swoją drogą, widziałaś kiedyś Widrę na własne oczy? Jakim niby cudem jest ona w stanie przepływać przez każde miejsce w Polsce? W telewizji nieraz słyszałem, jak wypowiadali się ludzie z różnych miast w Polsce i wszyscy, dosłownie wszyscy, mówili, że biorą wodę z Widry.

Julka zaczęła się zastanawiać. Próbowała przypomnieć sobie i poddać analizie wszystko, co słyszała na temat wody, kranów i rzek.

— Czemu nigdy się tym nie zainteresowaliśmy? — z pobudzeniem mówiła Julka. — Nasi rodzice codziennie chodzą do tej rzeki, żeby przynieść wodę. Codziennie coś z nią robią, cały czas słyszymy w domach „Widra”, „Widra”, „Widra”, a nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy.

— Najdziwniejsze jest w tym wszystkim to, że tę wodę trzeba oczyszczać — głosił rozochocony tym, że zasiał w przyjaciółce ziarenko niepewności. — Mówią nam, że jest zdrowa, że dzięki jej piciu jesteśmy lepsi od innych narodów, bo żadne inne państwo nie ma dostępu do Widry, a przecież muszą ją filtrować. Kiedyś tego nawet nie robili i pili taką zwykłą bez dezynfekowania.

Każdy dzieciak z okolicy wiedział, co znaczy czasownik „filtrować”, bo był on bardzo popularny. Nie każdy, co prawda, zdawał sobie sprawę, co dokładnie znaczy to „filtrowanie”, bo dzieci się tym nie zajmowały.

— Bawimy się w okolicy dzień w dzień, chodzimy po różnych łąkach, polach, chaszczach, a nigdy się na nią nie natknęliśmy. Helena kiedyś mówiła, żeby kąpała się w Widrze? Nie. Piotrek mówił, żeby łowił ryby w Widrze? Nie. Nikt nic o niej nie wie. Możemy jeszcze ich spytać, czy wiedzą coś o…

— Nie! — wtrąciła. — Bo będą chcieli do nas dołączyć, a ja bym chciała szukać tylko z tobą.

— Czego szukać? — zapytał ze zdziwieniem.

— No jak to czego? Wyruszamy, żeby odnaleźć tę cholerną rzekę!

*

Zaczęli od pożegnania się z grupą. Wymigali się tym, że rodzice ich wołają na obiad. Dzieciaki trochę się zdziwiły, że w tej samej chwili obiad został podany u Kowalskich i Nowaków, ale obeszło się bez żadnych pytań. Nikt nie dociekał. Byli przyzwyczajeni do tego, że Julka z Alanem odchodzą gdzieś i zostawiają resztę. Nie było w tym nic nowego.

— Dobra, to zaczniemy najpierw od Wyszczelskich — zaczęła Julka. — Oni i tak pewnie siedzą teraz pod kocami i przysypiają, a na ich podwórko przedostaniemy się bez problemu. Odkąd siatka zaczęła się rozwalać, byłam już tam nieraz.

— Ale po co mamy w zasadzie włamywać się im na posesję? Czego tam szukamy? Raczej wątpię, że znajdziemy tam rzekę…

— Skąd wiesz? Może jest jakieś tajne przejście? Może coś ukrywają? Już zapomniałeś, jak szukaliśmy tego psa przybłędy i mówili nam, że u nich go nie ma, a okazało się, że był. Musieliśmy się przedostać na ich działkę i dopiero wtedy prawda wyszła na jaw.

— OK, możemy spróbować.

Alan był zdziwiony tym, że Julka wpadła w taki trans poszukiwań. Mógł się tego spodziewać, bo takie sytuacje się powtarzały, ale tym razem był tak zaślepiony myśleniem o Widrze, że zapomniał, jaka potrafi być jego koleżanka.

Po przygnieceniu siatki własnym ciężarem, ich oczom ukazał się wielki chaos. Działka była ogromna. Usłana puszkami, torebkami plastikowymi, butelkami, a nawet kondomami. Nie wiedzieli, od czego zacząć. Czuli się malutcy.

Zaczęli od miejsca, w którym stali. Rozejrzeli się dookoła. Poszli w przeciwnych kierunkach, aby było szybciej. Nie dotykali niczego, brzydzili się. Ich oczy świdrowały przestrzeń na wylot. Nie mogli ze sobą rozmawiać, bo byli za daleko od siebie. Krzyczenie również odpadało, bo nie chcieli, aby ich stamtąd wygoniono. Rzucali okiem na każdy krzak, zadzierali głowę, aby sprawdzić, czy przypadkiem rzeka nie płynie po drzewach owocowych. Alanowi wydawało się, że coś znalazł. Coś nieokreślonego napotkało jego wzrok. Było to jakieś dziwne przejście do miejsca, po którym nie wiedział, czego może się spodziewać. Zajrzał ostrożnie. Wychylił tylko czubek głowy i ujrzał małe pomieszczenie, które za ściany miało krzaki. W środku znajdowały się worki ze śmieciami. Miał już tego dość. Obrócił się, znalazł Julkę i do niej podbiegł.

Powiedział, że nic nie znalazł i ogólnie to chyba nic tu nie ma. Ta zareagowała na to smutkiem. Było to co prawda pierwsze miejsce, które przeszukali, ale i tak odczuwali porażkę, szczególnie Julka.

— Zmywamy się stąd w takim razie. Idziemy do Moderackich.

— I jak ty chcesz się tam niby przedostać? Przecież oni mają zwykłą bramę, a nie rozwalającą się siatkę.

— Najwyżej przeskoczymy. Coś się wymyśli na miejscu.

Alana to nie przekonało, ale szedł. Pchała go wizja rozwiązania zagadki. To, co robią, wydawało mu się dziwne, nierealne i trochę głupie. Cieszyły go te emocje. Nareszcie działo się coś nowego. Berek w porównaniu do tej wyprawy zdawał się być nudny jak flaki z olejem.

Dom Wieśka i Hanki Moderackich okazał się twierdzą nie do zdobycia. Domofon i wszystkie inne nowoczesne wynalazki broniły domu przed intruzami. Przeszkadzały także w rozwiązaniu tajemnicy.

— Zrobimy tak — wyszeptała Julka, jakby dom Moderackich się jej przysłuchiwał. — Ty mnie podsadzisz, ja tam wejdę, rozejrzę się i wrócę.

— Jak wrócisz? Kto cię podsadzi z tamtej strony? — Alan widział w tym pomyśle tylko kłopoty.

— Ich bramka otwiera się z tamtej strony bez żadnego szyfru czy czegoś takiego. Tylko od ulicy trzeba dzwonić domofonem.

— No dobra, a co zrobisz, jak cię przyłapią? Nie możesz powiedzieć, że szukamy Widry, bo wtedy wszystko się wyda. Skoro to taki sekret, że żaden rodzic nic nam nie mówi, to znaczy, że nie możemy o tym wiedzieć. Jak Moderaccy się dowiedzą, to przekażą info naszym rodzicom i z całego planu nici.

Zaczęli się oboje zastanawiać nad wymówką. Alan wiedział, że był tutaj od zadawania pytań, a Julka od udzielania na nie odpowiedzi, więc nie martwił się zbytnio.

— Powiem, że korek uciekł i go szukam.

— Jaki znowu korek?

— Tak nazwałam jednego z kociaków tej kotki, która niedawno okociła się na osiedlu.

— Dlaczego akurat korek?

— No bo jak ma podwinięte pod siebie łapki, to wygląda jak korek. To zresztą teraz nieważne. Podsadź mnie!

Julka bała się jedynie o to, aby nie zaczął wyć jakiś alarm, ale po postawieniu nogi na gruncie była już spokojna.

— Idę w teren — powiedziała przez przęsła bramy. — Czekaj tutaj.

Dłużyła mu się każda minuta. Im dłużej czekał, tym więcej potencjalnych scenariuszy przychodziło mu do głowy. Może Moderaccy stoją na straży Widry i każdego, kto chce ją zobaczyć, przetrzymują w piwnicy? Może Julka znalazła rzekę i utopiła się w niej? Może wpadła w jakiś krzak i nie wie, jak z niego wyjść? Na szczęście blondwłosa dziewczynka pojawiła się w zasięgu jego wzroku po dziesięciu minutach.

— Masz coś? — zapytał głośniej, niż zamierzał.

— Nic. Przegonili mnie, ale zdążyłam wszystko obejść.

— Jak to cię przegonili?

— Normalnie. Ich gosposia wyszła i powiedziała, żebym się stąd wynosiła, a jak nie, to wezwie policję.

— I co teraz?

— Teraz czas na Kosudów. Dostaniemy się tam bez problemu. Ci starzy dziadkowie już nie wstają z łóżka, a ta ich Gośka też nie wychodzi z domu, wiadomo dlaczego.

Gośka od momentu rozwodu z Czarkiem znalazła się na językach całej okolicy. Całkowicie przestała o siebie dbać, rzuciła pracę, aż ostatecznie przestała wychodzić z domu. Od pewnego momentu nikt jej nie widział. Wszystkich zastanawiało to, kto robi im zakupy, bo jej rodzice nie byli w stanie chodzić. Podobno komuś mignął kiedyś obrazek wchodzącej do Kosudów gosposi, a może opiekunki, ale tylko jedna osoba była tego świadkiem.

Musieli kawałek przejść i prawie ominęli dom, który był ich celem. Nieprzystrzyżony trawnik, nieobcięty żywopłot, dom sprawiający wrażenie opuszczonego.

*

Bramka była otwarta, więc bez trudu znaleźli się na posesji. Działka była dosyć mała, omietli ją jednym spojrzeniem. Od razu zauważyli, że na końcu działki, po prawej stronie, znajduje się przejście tak jakby do drugiej działki. Podeszli tam i śmiało weszli w gąszcz. Ich oczom ukazała się jasnowłosa kobieta. Siedziała dość daleko od nich i czytała książkę. Była niezwykle zadbana. Na szyi miała korale, a na głowie wianek z wodnych kwiatów.

— To musi być Gośka — dał znać Alan.

— No coś ty! Wszyscy mówią, że Gośka jest teraz zaniedbana, a ta wygląda jak bóstwo.

— Kto to w takim razie jest? Na pewno nie stara Kosudowa.

Rozmawiali najciszej, jak się dało, ale tajemnicza postać zamknęła z hukiem książkę i spojrzała w ich stronę. Przestraszyli się, ale kobieta się do nich uśmiechnęła.

— Czego tutaj szukacie? — spytała z zadowoleniem.

— Szukamy Widry — z zaciśniętą szczęką odpowiedziała Julka. — Wie pani, gdzie możemy ją znaleźć?

— Musi tutaj gdzieś być, bo nasi rodzice biorą z niej codziennie wodę — dodał Alan.

— Oczywiście, że wiem. Chodźcie za mną.

Nie byli pewni, czy jej zaufać. Po głowie plątały im się różne myśli. Nie mieli jednak czasu się przeciwstawić. Blondynka wzięła książkę pod pachę i ruszyła przed siebie, dając przy tym znak palcem, aby szli za nią.

Podążali coraz głębiej przejściem, które zauważyli na działce Kosudów. Mieli wrażenie, że znajdują się już poza miastem. Droga zdawała się nigdy nie kończyć. Obserwowali wszystko bardzo uważnie. Każdy liść był dla nich wyjątkowy, prowadził przecież do Widry. Było bardzo cicho, słońce kończyło swoją zmianę.

— Lubi pani książki? — Alan zaczął być śmielszy. Kobieta wydawała mu się coraz piękniejsza.

— Bardzo — odpowiedziała. — Literatura jest niewymagającą ruchu ucieczką, najpiękniejszą z nich.

Julka widziała, że jej przyjaciel był oszołomiony prowadzącą ich przewodniczką. Bała się, że dzieje się coś złego, ale nie zamierzała uciekać. To nie było w jej stylu.

— Dla mnie książki nie są żadną ucieczką, a też je lubię — wtrąciła z przekorą. — Lubię w nich to, że można za ich pomocą lepiej zrozumieć ludzi.

— To też prawda — podjęła dyskusję. — Ludzie to chodzące książki, a książki to zamknięci w słowach ludzie. Dobrze, że ja nie jestem człowiekiem. Trwam wiecznie niczym książka, a jestem od niej lepsza, bo mam zdolność poruszania się, mówienia i myślenia.

Ostatnie zdania przeraziły Julkę. Czy to jest jakiś potwór? „Toż takie rzeczy nie istnieją”, myślała. Była to pierwsza sytuacja w jej życiu, kiedy rozważała ucieczkę. Proponowała to Alanowi, ale tylko za pomocą gestów, bo nie chciała zostać usłyszana przez kobietę. Chłopak jej nie rozumiał. Był zachwycony nowo poznaną osobą i nie dostrzegał, w czym jest problem.

Po kilkunastu albo kilkudziesięciu minutach (stracili rachubę czasu) pojawiło się światło. Tunel z gałęzi się skończył. Pod nogami pojawił się piasek.

— Jesteśmy już prawie na miejscu! — wykrzyknęła. — Pamiętajcie, żeby napić się wody z tej rzeki. Nie słuchajcie swoich rodziców, nie jest trująca, można ją pić bez filtrowania.

— Skąd wiesz, że nasi rodzice mówią nam, żeby ją filtrować? — z podejrzliwością w głosie wyrzekła dziewczynka.

— Wszyscy tutaj tak robią. Nie wiem po co…

Spojrzała w dół, aby upewnić się, że to, co jest pod jej nogami, rzeczywiście można nazywać piaskiem. Było to coś niespotykanego w tej okolicy. Zobaczyła wtedy coś, co ją przeraziło. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i lekko się osunęła. Zdołała na szczęście zachować równowagę.

— Alan, spójrz w dół! — wyszeptała.

— Co?

— Popatrz na dół. Ten stwór przed nami nie zostawia śladów na piasku.

Chłopak nie dowierzał własnym oczom. Spojrzał na przyjaciółkę, która była równie mocno przerażona co on. Zatrzymali się, myśląc, co dalej zrobić. Gdy skierowali wzrok na kobietę, okazało się, że jedynym, co po niej pozostało, była książka, którą tamta niosła pod pachą. Ich zdziwienie nie minęło, ale cieszyli się, że problem rozpłynął się w powietrzu. Podbiegli do przedmiotu. Na okładce było napisane: Bogunki. Zostawili książkę tam, gdzie leżała.

— To musiał być jakiś potwór, Julka.

— Tak? To ciekawe, czemu byłeś nią taki zachwycony.

— Ja byłem zachwycony? Właściwie to nawet nie za bardzo pamiętam, jak się tu znaleźliśmy… Trochę boli mnie głowa.

— Bólem głowy zajmiemy się później. Teraz musimy dobrnąć do końca.

— Chcesz dalej iść?

— Mamy zrezygnować, skoro zaszliśmy już tak daleko?

Kontynuowali wyprawę. Do ich butów wdzierał się piasek, robiąc naturalny peeling. Było coraz ciemniej.

— Widzisz tę poświatę unoszącą się tam, przed nami?

— Tak, coś tam jest. To chyba musi być to.

Zaczęli biec. Rzeka płynęła spokojnym nurtem. Miała żółty kolor i wyglądała, jakby była trująca. Przypominała żółć. Julka pamiętała o tym, że spotkana przez nich zjawa mówiła, żeby spróbować widrzanej wody, ale nie przypominała o tym Alanowi. Nie zamierzała tego robić.

— Po co dają nam do picia toksyczną wodę? — pytał sam siebie Alan. — Można by pić tę, co ludzie na zachodzie.

— Może gdybyśmy jej nie pili, nie bylibyśmy sobą?

— Masz na myśli wszystkich Polaków?

— Tak, chociaż sama nie wiem, co o tym myśleć.

— Musimy wrócić do domów i spytać naszych rodziców, o co w tym wszystkim chodzi.

— Chcesz nas sprzedać?

— Sprzedać? Przecież nigdy nie zabraniali nam szukania Widry. Po prostu o niej nie mówili.

— Może masz rację… Tak zrobimy.

Wracali tą samą drogą, a więc przez podwórko Kosudów. Julka nie dawała za wygraną — chciała się dowiedzieć czegoś o zjawie, którą widziała przed chwilą wraz z Alanem. Zapukała do domu. Chłopak nie wiedział, po co chce rozmawiać z tymi ludźmi, więc podszedł pod bramkę.

— Dzień dobry!

— O, dzień dobry, Juleczko! Co cię sprowadza?

— Dzień dobry! — z daleka powiedział Alan.

— Dzień dobry, Alanku, Dzień dobry.

— Czy nie widziała pani tego biało-czarnego kociaka, który kręcił się po okolicy ze swoją matką? Reszta kociaków jak była, tak jest, a ten jak kamień w wodę.

— Nie, nie widziałam, moja droga.

— A może pani Małgosia widziała?

— Jej nie ma już od kilku dni. Pojechała do kuzynki do innego miasta.

— A pani mąż?

— Wiesz, on nie zwraca uwagi na koty. To zapalony psiarz, jakkolwiek to nie brzmi, ha, ha. Niestety, nie pomogę ci.

— Rozumiem. Dziękuje i tak. Do widzenia.

— Do widzenia, do widzenia, Juleczko. Trzymam kciuki za dalsze poszukiwania.

Kosudowa zamknęła skrzypiące drzwi, a Julka dołączyła do Alana. Wyszli z posesji.

— Po co się pytałaś?

— Chciałam się upewnić, że ta zjawa to nie była Małgośka.

— To chyba jasne, prawdziwi ludzie zostawiają ślady na piasku i nie znikają znienacka.

— Wolałam być pewna.

Alan odprowadził Julkę pod jej dom. Było już na tyle późno, że nie chciał pokazywać się jej rodzicom. Oboje byli bardzo zmęczeni i nie wiedzieli, co mówić, więc szli w ciszy. Nie byli w stanie zrozumieć wielu rzeczy, które się wydarzyły podczas tego dnia. Powiedzieli sobie, że spytają jeszcze dzisiaj swoich rodziców, o co chodzi z Widrą, od razu, jak ich zobaczą. Postąpili jednak inaczej. Potrzeba snu wzięła górę.

Spotkali się następnego dnia. Zastanawiali się, które z nich ma zacząć opowiadać, bo sprawiali wrażenie tak samo zainteresowanych.

— No i czego się dowiedziałaś od swoich?

— Moi byli źli, że w ogóle robiłam coś takiego na własną rękę. Powiedzieli mi, że gdybym ich zapytała, to by mi pokazali Widrę. Jakoś im w to nie uwierzyłam…

— Ale zapytałaś ich chyba, dlaczego biorą wodę z tej brudnej, żółtej rzeki zamiast normalnie z kranu?

— No pewnie, że zapytałam, ale odpowiedzieli wymijająco.

— Czyli jak?

— No, że musimy ją pić, bo tylko dzięki niej będziemy tym, kim jesteśmy i że nie warto małpować ludzi z Zachodu. A co mówili u ciebie?

— Powiedzieli, że to nie są sprawy dla dzieci i że wczoraj za późno wróciłem. Spytałem ich o to, co ty, ale nie chcieli rozmawiać i ucięli temat, mówiąc: „Bo tak i już”.

— Wychodzi na to, że nie dowiedzieliśmy się za wiele…

— Ciekawe, ile jeszcze jest takich tajemnic.

— Nie wiem, ale na pewno wszystkie z czasem rozwiążemy.

Kamil Lubczyński (ur. w 2005 r. w Ciechanowie) — początkujący pisarz, członek Klubu Literackiego „Metafora”. Jesienią 2024 roku zaczyna studia na Uniwersytecie Warszawskim na kierunku lingwistyka stosowana. Zadebiutował w almanachu W blasku słońca (2024) opowiadaniem Probierz.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content