PAWEŁ ALBO POCZYTALION
Październik ’24
1.
Łaziłem po księgarni, spieszyłem się, a tu jeszcze cena okazyjna, która decyzję przyspieszyła. Będę miał lekturę do pociągu!
Od razu zaznaczam: nie chodziło o kryminał ani o inną sensację. Ale lektura — sama w sobie — wydała mi się fascynująca. Może nie tyle ze względu na skrojony pod poszukiwaczy tego typu zachęty tytuł: Spowiedź generała von dem Bacha (spowiedź, wiadomo, będzie się działo!), ile na fakt, iż nie tylko nie czytałem dotąd żadnej pozycji, która mogłaby być uznana za tego rodzaju osobiste wyznanie jednego z największych hitlerowskich zbrodniarzy, a i nie było mi wiadome, żeby jakaś tego rodzaju książka, obojętnie w jakim języku, dotąd się ukazała.
Generał SS Erich von dem Bach-Zelewski zdechł w roku 1972 w monachijskim więzieniu (piszę „zdechł”, zgadzając się — w tym przypadku — z prof. Bralczykiem, który narobił niedawno zamieszania, twierdząc, że dla niego psy nie umierają; tyle że moim zdaniem umierają, natomiast niektórzy ludzie — nie) bez jakiegokolwiek zapisu, mogącego być uznanym za próbę rozliczenia się ze swoją rolą kata setek tysięcy.
Myślałem sobie, niech to nawet nie będzie spowiedź — w rozumieniu ekspiacji czy pokajania — te wydały mi się mało prawdopodobne — ale choćby tylko — jak sugerował również, wybity na okładce, podtytuł „szczera rozmowa”, to i jako zwykła rozmowa książka zapowiada się bardzo ciekawie. Choć już drugi fragment podtytułu, wskazujący, że będzie to rozmowa z „powstańcem warszawskim”, powinien być dla mnie ostrzeżeniem. Generał SS rozmawiający z powstańcem?! Czyżby? Jedyne dotąd dzieło tego rodzaju to słynne Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego. A tu co? Cisza? Czy możliwe, by rozmowy z von dem Bachem nikt nie dostrzegł, z fanfarami nie obwieścił jej pojawienia się drukiem?
Dlatego oczywiście zdawałem sobie sprawę, że zapewne biorę się na jakiś lep — ktoś coś sfastrygował i ubrał w całość z różnych strzępów — wypowiedzi, zapisków, może zeznań — ale i taka rzecz wydawała mi się godna uwagi. Zwłaszcza że jako autor książki figurował Christopher Macht, opisany przez wydawcę na okładce jako urodzony w 1976 roku „niemiecki dziennikarz”. I to „o polskich korzeniach”, ba, „sięgających Pomorza Zachodniego”. Niemiec gada z Niemcem o niemieckich zbrodniach? Hit! (nie Hit-ler bynajmniej). Wprawdzie nigdy o takowym autorze-dziennikarzu nie słyszałem — a już jego polsko-pomorski rodowód wydał mi się od razu podejrzany — ale co tam, czy o wszystkich niemieckich dziennikarzach i ich rodowodach wie się dziś, w dobie książek wydawanych i zapominanych masowo na całym świecie? Owszem, gdybym znał język niemiecki, przetłumaczyłbym sobie nazwisko Macht — które jest rzeczownikiem oznaczającym moc, siłę, a nawet… autorytet — i pewnie bym w nie zwątpił.
Niestety, języka Goethego nie znam biegle ani nawet drepcząco, więc w związku z nazwiskiem Macht nie włączyła mi się żadna lampka alarmowa. Kiedy jednak usiadłem w pociągu i zacząłem książkę przeglądać, poszukałem dla pewności daty niemieckiego wydania oraz nazwiska tłumacza.
Tłumacza nie znalazłem. Niemieckiego czy angielskiego wydawcy — też. Znalazłem natomiast informację, że copyright posiada ktoś/coś podający/e się za Dressler Dublin, ale zaraz obok stało, że to „Sp. z o.o”, więc polska, i chyba mocno „o.o.”, bo zaraz po „o.o.” napisano, że zarejestrowana jest w Ożarowie Mazowieckim.
Ale najlepsze było napisane ciut niżej — maleńką czcionką: „Niniejsza publikacja, mimo nadanego jej charakteru paradokumentalnego, jest fikcją literacką, a zbieżność imion i nazwisk jest przypadkowa”.
O, kurde bele! To takie mi skroili buty (oficerskie)!
Wiem, sam sobie winien jestem, że dałem się nabrać. Choć mam wrażenie, że mocno — i na granicy prawa — udzielono mi w tej kwestii pomocy. Zagraniczne brzmienie nazwiska widniejącego na okładce, pod którym ukrywa się rodzimy autor, nie jest co prawda przestępstwem, przeciwnie — literatura dobrze ten proceder zna. I bynajmniej go nie potępia. Korzystali zeń najczęściej autorzy kryminałów (żeby wyglądały na „zachodnie”), ale też choćby i Bolesław Prus się nazywał inaczej (Aleksander Głowacki).
Tyle że Spowiedź generała… to przecież nie literatura (a już na pewno nie piękna). Ale kompilacja pseudo-dokumentalna udająca dzieło historyczne. Ukrywanie zaś owego faktu o „niniejszej publikacji” — będącej w istocie fałszywką — stanowi zaś w zasadzie nadużycie. Ponieważ wydawca — nawet taki jak Bellona, która dawno już utraciła wiarygodność z dawnych czasów (peerelowskich skądinąd), m.in. przez zalanie rynku bajkami o Wielkiej Lechii i innych przewagach pradawnych Słowian — powinien w sposób bardziej widoczny zaznaczyć, że mamy tu do czynienia z „fikcją”. Na dodatek zupełnie nie „literacką” (jak twierdzi), bo napisane jest toto okropnie, słowami wytartymi jak zarękawki przedwojennych księgowych. A że „pytania” zadawane dożywającemu swoich dni hitlerowskiemu oprawcy przez wymyślonego prof. Tomasza Zawrota, niemieckiego (!) lekarza, a byłego powstańca, są zazwyczaj dłuższe od „odpowiedzi” von dem Bacha, całość układa się w mało oryginalne streszczenie wiedzy powszechnie znanej.
Bo pod podszewką świętego oburzenia i znakiem serca wezbranego patriotyzmem, przemycono tu banały i truizmy na temat hitlerowskich zbrodni, a bywają i miejsca zupełnie puszczone (jak na przykład sprawa wypierania się przez von dem Bacha swojego polskiego — kaszubskiego — pochodzenia, wyglądająca w rzeczywistości o wiele ciekawiej, niż to przedstawiono); ergo — darmo tu szukać jakiegoś smacznego kłamstwa na temat życia generała czy naciąganej, lecz fascynującej interpretacji jego poglądów. Nic z tych rzeczy.
A przecież — jeśli już pan Macht pokusił się o historię tak obrzydliwego typa jak von dem Bach — u nas pamiętanego najbardziej jako kat warszawskiej Woli, gdzie dokonał rzezi dziesiątków tysięcy cywilów — to mógł choćby spróbować zagrać tą fałszywą kartą z większym rozmachem. Wyposażyć swojego dr. Zawrota, z którego to niby zapisanej rozmowy skorzystał, w jakieś intrygujące informacje, zaskakujące tezy, nieznane fakty…
Nie zagrał. Co w kontekście innych książek jego autorstwa (a jest ich wiele, na wewnętrznej stronie okładki znalazłem zachętę do nabycia Spowiedzi Hitlera(!) — w trzech tomach! — Spowiedzi Stalina, Spowiedzi Goebbelsa i Spowiedzi Doktora Mengele) czyni cały proceder nie tylko obrzydliwym etycznie, ale i paskudnie wtórnym.
Stroi się bowiem Macht w piórka patrioty-mściciela (z Hitlerem — sprawdziłem — „rozmawia” doktor… Żyd), który nie pozwala zapomnieć o mrocznych bohaterach II wojny światowej, ale w istocie żeruje dość paskudnie na okupacyjnej traumie, Zagładzie i niezaspokojonej potrzebie zadośćuczynienia. Ponieważ von dem Bach zgnił w więzieniu nie za zbrodnie popełnione w Warszawie (czy na Białorusi), a za rozróby w niemieckiej polityce. Macht nie rozważa szerzej tej przykrej dla Polaków kwestii. Ukazuje zaś kata Woli w obrazku tak płaskim, że nawet na przylepienie go na śmietniku szkoda by było kleju. Bo jako pozbawionego śladu refleksji tępego żołdaka, który do końca nie czuje się winny. Można by to nawet uznać za prawdę o jego stosunku do przeszłości — bo nie był to gigant umysłu ani subtelny etyk — gdyby nie fakt inny, świadczący o tym, że i on bywał człowiekiem. Oto skierowany przez Himmlera do likwidacji partyzantki w Europie, po masakrze, jakiej dokonali jego żołnierze na terenach ówczesnego ZSRR, doznał załamania nerwowego. Można by na tym zbudować jakąś narrację. Tymczasem Christopher Macht obchodzi się z tą wiedzą byle jak, nie umie jej dopełnić faktami czy choćby wyobraźnią.
A kysz, farbowany Krzysiu Autorytecie!
[Christopher Macht, Spowiedź generała von dem Bacha, Bellona, Warszawa 2024]
2.
O tym, że na książkę Dominika Wilczewskiego Litwa po litewsku zapotrzebowanie jest duże — nic dziwnego, temat jest u nas mało opisany — świadczy moje osobiste doświadczenie księgarniane. Bo i ja, trafiwszy na jej zapowiedzi, pobiegłem, by książkę kupić. Niestety, pierwszy rzut nakładu już sprzedano i musiałem poczekać na drugi.
Jak będzie z zainteresowaniem tym reportażem historycznym w dłuższym czasie — nie wiem, ale odnoszę wrażenie, że — jeśli odbiór pierwszych czytelników okaże się podobny do mojego — entuzjazm może przygasnąć. Ponieważ ludzie oczekujący na tę książkę spodziewają się chyba czegoś innego, w rodzaju emocjonalnej opowieści o stosunkach polsko-litewskich, we wszystkich ich zapętleniach. Żeby być do końca uczciwym: i ja się tego trochę po Litwie po litewsku spodziewałem.
Owszem, tytuł wskazywał wyraźnie, że tym razem będzie przede wszystkim o Litwinach samych, ale — jak sądziłem z nadzieją — nie może się przecież obyć bez naszych wzajemnych z nimi relacji. Zbyt długo byliśmy razem, by… wszystko było OK.
A spodziewałem się tym bardziej, że Wilczewski, zgodnie zresztą z zapowiedziami wydawcy, a i promocją książki, w której uczestniczył w mediach przed premierą, sugerował, że opowiadając o narodzinach współczesnego państwa litewskiego, opowie też o związanych z tym problemach historycznych Litwy. Nie przeczę, i o tym mówi. Tyle że stosunkowo mało, a i dość asekuracyjnie. Używam tego słowa świadomie, jako że w innych, poza książką, wypowiedziach na tematy, jakimi się w niej zajmuje, bywał ostrzejszy. Choćby w wywiadzie, którego udzielił tygodnikowi „Polityka”, gdzie — zapytany o litewskie zbrodnie na współobywatelach — Żydach, ale też Polakach i Rosjanach, od wieków na Litwie mieszkających — tu należy wymienić Ponary — główne miejsce i symbol tych zbrodni — powiedział, iż: Litwini współcześni uważają, że owe zbrodnie, popełniane przez litewskie formacje wojskowe i policyjne (przypomnijmy: Litwa, po zajęciu jej przez Niemcy, cieszyła się krótką „niepodległością”) dokonywane były, owszem, przez Litwinów (choć pod dyktando Niemców), ale owi zbrodniarze czynem swoim dopuścili się zdrady Litwy. A zatem, jako zdrajcy, odszczepieńcy, sami wykreślili się z narodu litewskiego.
Ładne? Oj, ładne. I sprytne. Tylko że strasznie naiwne, grubymi nićmi szyte.
W ten sam sposób moglibyśmy przecież rzec i o nas, Polakach, że ci spośród nas, którzy podczas wojny denuncjowali Żydów albo innych Polaków, a po wojnie dokonali zbrodni w Jedwabnem i wielu innych miasteczkach, też zdradzili Polskę, a zatem Polski się wyparli, więc Polakami nie są… Ha! Piękne narodowe alibi.
Ale tak nie mówimy. Zgoda, o udział naszych rodaków w Holocauście od lat toczone są boje (historyczne i polityczne), lecz żadna ze stron (ani ta, która polskie winy uznaje i potępia, ani ta, która im zaprzecza, a potępia oskarżycieli) nie twierdzi, że jeśli Polak doprowadził do śmierci Żyda, to Polakiem być przestał, więc… nie ma o czym mówić.
Niestety, refleksja powyższa, wyrażona w wywiadzie przez Dominika Wilczewskiego, w książce się w zasadzie nie pojawia. A o sprawie wojennych zbrodni litewskich pisze autor oszczędnie. Z empatią i bez podobnych, jak wyżej, uogólnień.
Skąd empatia? Z głębokiego wniknięcia przez Wilczewskiego w złożoną historię Litwy, którą — jak wynika z książki — pod wieloma względami podziwia, więc i rozumieć się stara. A za co podziwia? Chyba przede wszystkim za to, że potrafili Litwini — przez wieki — ocalić swą narodową, etniczną tożsamość. I stworzyli w końcu państwo, a wraz nim — odzyskali własną tradycję, kulturę. Tyle że tak własną, iż… uwielbienie jej bez zastrzeżeń przerodziło się w nacjonalizm. Twardy, zawzięty, nielubiący trudnych pytań.
A o tym Wilczewski mówi najmniej chętnie. Owszem, daje liczne przykłady — w historii dalszej (pierwsza Litwa, narodzona po I wojnie światowej) i nowszej (Litwa dzisiejsza, powstała po rozpadzie ZSRR) — pokazując, jak przekonanie o własnej wartości prowadziło do negacji wszelkich zewnętrznych (i wewnętrznych!) wpływów na kraj i naród, a z czasem legło u podłoża fałszowania własnych dziejów. Ale nie wyciąga z tych przykładów za daleko idących wniosków. Raczej sygnalizuje niebezpieczeństwa, wynikłe stąd, że wciąż jest na Litwie wielu takich — polityków, ale i naukowców, historyków — którzy gotowi byliby myśleć o Litwie jako o swego rodzaju samorodku. Który sam się stworzył, sam się rozwijał i sam o sobie stanowić będzie.
Wilczewski zauważa na szczęście, że to myślenie trochę się zmieniło. W przestrzeni międzynarodowej — bardzo, dziś Litwa nie kręci nosem na współpracę z Europą zachodnią i światem, przeciwnie, jest członkiem NATO i nawet (!) Polskę uważa za swojego sojusznika. A i o swojej przeszłości zaczyna rozmawiać, choć najchętniej we własnym gronie, nie wychylając się też przesadnie poza barierkę nacjonalizmu. Stąd między innymi to opisane przeze mnie (a przez Wilczewskiego w wywiadzie) spojrzenie na czas II wojny — że niby owszem, Litwini zabijali Żydów i Polaków, ale to już nie byli Litwini, i że — zgoda, kolaborowali z niemieckim okupantem, ale w imię swojej niepodległości (która okazała się złudzeniem, z niemieckiej winy), no i nie w tych rozmiarach, co inni (np. Łotysze). Tu pojawiają się przykłady, że nie było wojskowej formacji litewskiej wspierającej Wehrmacht.
Prawda. Tyle że Litwini za głównego okupanta uważali Rosjan (Sowiety), nie zaś Niemców, co sprawia między innymi, że na czas tamtej wojny patrzą z innej perspektywy niż my. Co prawda i my, Polacy, mieliśmy ZSRR nie tylko (nie tyle) za wyzwoliciela, ale i za okupanta, lecz proporcje w postrzeganiu winy obu wrogów były tu zupełnie inne. Litwini od III Rzeszy w zasadzie nie ucierpieli. Również z tego powodu, że nie przeciwstawili się im przesadnie — ich konspiracja miała wymiar symboliczny, pozbawiony czynu zbrojnego.
Litewscy partyzanci podjęli za to wojnę z Rosją sowiecką już w 1944r. i prowadzili ją — w lasach — przez całą jeszcze dekadę. I tu się pojawiają podobieństwa w naszej historii, ale i ogromne różnice; Wilczewski pisze o nich ciekawie — bo wojna polsko-polska po roku 1944 trwała nie tylko krócej, ale też miała inne konotacje niż zmagania „leśnych braci” na Litwie, trwające jeszcze w latach 50. Poza tym nasza — choć ograniczona — suwerenność, była jednak w dużej mierze wolnością, a Litwini byli mieszkańcami jednej z radzieckich republik. I na to wskazuje Wilczewski, zauważając bierność Litwinów jako naczelną reakcję na sowietyzację kraju. Tymczasem nasze polskie kolejne bunty — 1956, 1968, 1970, 1980, 1989 — nie miały swojego odpowiednika na Litwie. Która, owszem, doczekała się swojej Solidarności, czyli Sajudisu, ale był to ruch oparty na zupełnie innych podstawach politycznych (bynajmniej nie antykomunistyczny), mocno zakorzeniony, a i ożeniony w porę z lewicową opozycją w łonie tamtejszej lewicy. To trochę tak, jakby u źródeł Solidarności umieszczano u nas Kwaśniewskiego…
O tym wszystkim, jako się rzekło, opowiada Wilczewski zajmująco — wiele miejsca poświęcając politycznym bataliom przy narodzinach nowej Litwy — jest tu więc mowa m.in. o obronie wieży telewizyjnej w Wilnie, o Landsbergisie i jego akolitach, ale pod tą warstwą opowieści znika, niestety, separatystyczny, nacjonalistyczny rys współczesnej Litwy. Która najmniej chętnie postrzega w swoich dziejach udział Polski jako swojego partnera, sojusznika, ale też współobywatela. Owszem, Litwa po litewsku, to właśnie Litwa po litewsku — więc na sprawy Wilna i Kowna patrzy autor z perspektywy… Kowna i Wilna, ale brak temu spojrzeniu ostrości. Szczególnie tam, gdy zahacza ono na przykład o „polską okupację Wilna”, jak mówi się do dziś na Litwie, rozpoczętą po zajęciu miasta przez gen. Żeligowskiego (na marginesie przypomnijmy: w Wilnie w latach 20. XX w. żyło ok. 2 proc. Litwinów). Wilczewski nie patrzy też głębiej w przeszłość. A żal, bo to z niej wynika zgaga w naszych wzajemnych z Litwą relacjach, bo całą historię Rzeczypospolitej Obojga Narodów traktują dziś nasi sąsiedzi jako czas swojej niewoli. Abstrahując choćby od refleksji, co by się stało z Litwą w wieku XV, gdyby nie połączenie jej sił z Polską pod jednym berłem. Kulturowym różnicom w patrzeniu Polaków i Litwinów na wspólną, trudną czasami, ale świetną dla obu stron przeszłość poświęca zresztą Wilczewski w ogóle mało swojej uwagi. Szkoda, bo nie jest przecież zawodowym historykiem, by musiał się skupiać na drobiazgowej analizie faktów z przeszłości, a jako życzliwy i uważny obserwator litewskich spraw, miałby na pewno wiele okazji do opowiedzenia nam o dzisiejszej Litwie.
Szkoda też, że powierzchownie traktuje kwestię języka litewskiego i jego skłonności do agresywnego wpływu na rzeczywistość (wciąż niezamknięta sprawa pisowni polskich nazwisk!). A że i o reporterski element książki nie dba przesadnie (są w niej wypowiedzi litewskich ekspertów, od spraw różnych, ale prawie nie ma codzienności ulicy, wsi, zakładów pracy, teatrów, kawiarń, rozmów w zaciszu prywatnych mieszkań), zanurzamy się w polityczne dzieje tego małego, a wyrazistego kraju bez asekuracji, jakiegoś koła ratunkowego (obrachunkowego), które pomogłoby nam nie utopić się w tym oceanie szczegółów politycznych i społecznych — manifestów, kolejnych rządów, bohaterskich życiorysów, o których współcześni Litwini też (jak my) toczą swoje boje. W efekcie książka nuży, wydaje się przegadana. Balast faktów ciąży jej i sprawia, że brak w niej emocji, a niedostatek refleksji własnych autora nie pomaga tego balastu unieść w górę.
Nie ulega jednak wątpliwości, że jeśli już przyjmiemy do wiadomości jej braki, stać się może lekturą jeśli nie frapującą, to na pewno zajmującą. I potrzebną w Polsce. Która patrzy na Litwę z góry, a w zasadzie nie wie, na co patrzy. A zrozumieć drugiego to czasem coś więcej, niż zrozumieć siebie. Siebie też zresztą można przy okazji.
[Dominik Wilczewski, Litwa po litewsku, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024]
3.
Książka poetycka Anny Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy jest tomem wierszy ułożonych z gazetowych wycinanek. Słów wybranych z pomocą nożyczek. Dosłownie. Również w formie plastycznej; trudno by sobie zresztą wyobrazić, że mogłaby wyglądać inaczej. Bez wizerunku plastycznego — słów „naklejonych” na strony, jak w laurkach, które kiedyś robiliśmy naszym mamom, albo jak w donosach, które niektórzy z nas wysyłali do prasy albo milicji — kto by uwierzył, że to prawdziwy kolaż, a nie wiersz tradycyjny, jak każdy inny, po różne słowa sięgający?
A tymczasem Pytania… są kolażem, co się zowie.
A jak „zowią” rzeczywistość? Jacek Dehnel pisze o tym na okładce m.in. tak: „Kolaże Anny Andrusyszyn są dokładnie takie, jakie powinny być: skondensowane, przewrotne, dowcipne, pobudzające do myślenia. Autorka na śmietnisku prasowego żargonu znajduje przypadkowe z pozoru kawałki złomu, które przerabia na jubilerskie cacka. Solidna poezja, patrzcie, jak lśni”.
Ma Dehnel wiele racji, ale porównanie tych wierszy do „cacek” jubilerskich niezbyt mi pasuje. Jeżeli już miałbym tu użyć słowa „cacka”, to tylko w takim zdaniu: Andrusyszyn się ze słowami nie… cacka. Wydobywa ukrytą w nich wieloznaczność, wstydliwe głupstwo, ale i mądrość schowaną za banałem rzeczowników i przymiotników. Które zestawia ze sobą tak, że wydają się być dla siebie stworzone. Nie tyle nawet wbrew pierwotnym sensom, które miały wyrażać, ile właśnie w zgodzie z ich prawdziwym sensem.
Utwory z tomu Pytania do artystów malarzy nie mają bowiem — jak mógłby ktoś sądzić, nie znając tych wierszy — nic z eksperymentu plastyczno-lingwistycznego, to nie są zabawki dadaistów, którzy wyciągali kiedyś słowa z kapelusza, żeby w surrealizmie pokazać prawdziwe oblicze rzeczywistości. To wiersze świadome siebie. Zwarte stylistycznie, czyste emocjonalnie. A że czasem zaskakujące — doborem słów, zestawem stałych (na ogół) zwrotów frazeologicznych — tym piękniej!
Tom młodej wciąż (rocznik 1978) — z mojej perspektywy — ale dojrzałej już poetki, znanej jednak dotąd przede wszystkim z książek dla dzieci (m.in.: Nata i czarownice, 2022, Pechowa wiedźma, 2023, Zapomniane zaklęcie, 2024), jako że swoje wiersze ogłasza w mediach społecznościowych pod pseudonimem „zlepki z wewnątrz”, nie jest zresztą popisem literackiej sprawności czy — tym bardziej — zabawy w słowa. To wiersze opowiadające o kimś, kto dokonuje wewnętrznej analizy z pomocą środków zewnętrznych — zdobytych trochę przypadkiem, zebranych po drodze (przy drodze) swojego życia. Trochę tak, jak opadłe z drzew liście — z różnych drzew, w różnych miejscach rosnących. Wkomponowujące się w zaskakująco barwny, ale i usystematyzowany zielnik.
Robiliście taki w latach swoich szkolnych? Ja robiłem i do dziś żałuję, że mi przepadł. Tyle w nim było wiązów, dębów, lip, brzóz, jodeł, jesionów… Ale i mnie — tamtego.
Anna Andrusyszyn zbiera — pisze — swoje. Nie natęża się przy tym poetycko, tak jakby właśnie narzędzie, którym się posługuje — liście — słowa — okruchy gazetowej mowy — swoją błahością narzucały jej dyskrecję, ale i tajemnicę wypowiedzi.
Trudno jej teksty cytować — odarte ze swej plastycznej formy wydadzą się wierszami po prostu, ale — spróbujmy sobie wyobrazić, że to, jak mówiliśmy w dzieciństwie, wydzieranki. W wierszu warstwy czytamy: „moja głowa / bez końca prowadzi / monolog wewnętrzny (…) w najmniej spodziewanym momencie / ma wątpliwości / nie ośmiela się / nie przekomarza // idealne odpowiedzi znajdzie / Parę lat później”. Prawda, jak tu dystans do samej siebie — swojego alter ego — igra ładnie z autoironią, ale i mówi wiele o istocie (sposobie) naszego poznania (a może niepoznania) rzeczywistości? Albo taka puenta z wiersza wyrzucam dzieła sztuki: „Nie miałam pojęcia, że / Czujni kupujący / wolą pejzaż”. Surrealizm czy raczej bardzo socjologiczno-psychologiczna obserwacja? Czasem refleksja poetki przybiera zaś wyraźną postać kpiny (inna rzecz, że melancholijniej): „gdy myślimy / zbyt często (…) domowe koty nic sobie / z tego / nie robią” (wiersz Gdzie są żeberka?). Ha, może nie trzeba myśleć „zbyt często”, ale myśleć po prostu. Choćby obserwując domowe koty. Już tam one swoje wiedzą!
Zadziwiająco prywatne — choć pisane drukiem przejętym od innych — są te wiersze. Nie stawiają sobie — i nam — wielkich pytań, chwytają chwilę, jej zdumienie samą sobą, jej niezwykłość w codzienności. Urzekająco brzmi ten ostatni w tomie, zatytułowany szary mary. Dla ułatwienia lektury podpowiem, że dla podkreślenia różnicy między poszczególnymi wersami spróbowałem zaznaczyć tę różnicę inną czcionką, odpowiednikiem innego kroju liter, ze słów, które poetka wybrała:
Przed zmierzchem
Ogrzej mnie
mów spokojnie
na zamówienie
Pół tonu ciszej
z drugim dnem
jeśli
w nocy nie zmarzną mi stopy
W KOŃCU
się
uśmiechnę.
I jeszcze jedno. Żeby zapoznać się z wierszami Anny Andrusyszyn, nie mając w ręku jej tomiku, warto sięgnąć po jedno z wcześniejszych wydań papierowego „eleWatora”, w którym można cieszyć się nimi w takiej formie, w jakiej czują się najlepiej. A więc jako wydzieranki. Które się wcale nie wydzierają, bo mówią szeptem.
[Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy, Wydawnictwo Forma, Szczecin, Bezrzecze 2024]
Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved