KRZYSZTOF WACŁAWIEC
Drzewo
Stoi Świątynia pod parasolem
Przed kościołem.
Mruczy i pierzy się zielono.
Chropowata przyrosła do przystanku,
Do ganku, do komży i mszy.
Stoi.
Trzeszczy powykręcanymi kolanami,
Rąk palmami wskazuje klucze ruchome
Nadpalone, naniesione piasków łatami.
Stoi i czka co chwila.
Nieporadna.
Anioł komety
Obok zaspana panna sypnęła mrozem
Pod wozem
Anioł się zbudził i kometę zrodził.
Zasępiony w kartonie klasnął w dłonie
Setki gołębi spłoszone.
Środkiem drogi taksówkę minął
Wsiadł na wóz, szepnął na ucho
Zachęcił koniczyną
Zabrał starca i kogo tam jeszcze
Gołębie wreszcie
Ruszył za kometą,
Na stadionu
Południe, pod ogniste sklepienie
Droga — ścieżynka najdroższa
Nie wie, gdzie wiedzie.
Zawiła, minęła piekarnię, piwiarnię
Czarnego psa w różowej czapce, bladych
Autobusów wrzenie
Zwinnych ludzi
Wpatrzonych w kieszenie
Wiedzie i trzech żołnierzy, zaspanych
Złachmanionych. Do ziemi przyduszonych
Ucapionych. O twarzach wyblakłych.
Zaraz za nimi kocioł pełen gorącej zupy
A w nim oka tłuszczu i makaronu kolanka
Wreszcie anioł stanął wysoko na koźle
I oznajmił
Że kometa idzie i że rakiety z nieba zbierze i że…
Co?
A jakże! Starczy jej na cały rok
Z hakiem
Słońce zanurkowało w kałużę błotnistą
Weselmy się — krzyczy, radujmy się
Bo nowe się kołacze, bo nowe się kolebie
Ale czy ktoś usłyszy aniele kwilenie?
Ledwie słyszalne kwiatów malowanie.
Gderanium koronkowej kołtunerii
Sapie i pyta
Rymuje i czyta
Wiezie się na oklep na cytadeli
Foteli, fotelli, fotellli!
W pluszu. W tłuszczu
Nagi przy kawie
Pączek na podgardlu wystaje
Ocieka. Kapie
A jakże! Małże i gronostaje
Aksamit poplamionego kontuszu
Nad Tybrem skrzypi w kolanie
Tusz ścieka do uszu
Ufryzowany, czyta i leci, leci i leci…
Dyszy — to nic, że nie słyszy
Skrzydłem po omacku
Zaczepi przypadkiem, trąci
Smrodkiem ukradkiem
Z naddatkiem
W niebiosa wychwalany
Obcasy, obsassy, obcasssy!
Bosą stopą strąca kowala
Losu do bigosu.
Wieża
Nie wszystko przestało trwać.
Ruszyły wiry, młyny i kominy.
Pod niewyraźnym spojrzeniem,
Szarym świtem wśród traw,
Na urodzajnym pustkowiu
Ryba wyszła z wody.
Szeroki ogon wyrósł z ciała,
Odrzuciłaś.
Szeroki ogon wrósł w ciało — niech:
Trzyma cię w pionie,
Obejmie klatką piersi,
Stwardniejesz.
A woda już tylko czasem spadnie z nieba.
To ze mnie wyrosłaś (żeby nie było),
Jak każde źdźbło trawy — samotnie. W ziemi,
Czarnej pustce. Drzewa w lesie
I młode drzewa w lesie,
Czy łączą się korzeniami?
Wrastają w strumienie,
Oplatają grudy ziemi.
Ale czy mogą się dotykać?
Złota wieża wyrosła pośrodku miasta,
Dotyka chmur, lecz
Nie przebije, nie poruszy
Niebieskiej kopuły.
Powrotu nie ma — ani w dół, ani w górę.
Gwiazdy nucą jej nocą pieśni.
Rozsiewają się, rozmnażają się,
Po zakiełkowaniu rosną
Osobno, a blisko siebie
Do mokrego nieba
I ukrytego za nim Słońca. Każdy jeden
Drży i faluje na wietrze
W jego stronę. A ono dalej
Samotne zza kopuły
Wzbudza szary ranek,
Gasi lampy,
Budzi miasto na pustkowiu. Kiedyś
Wieżę skąpie ogniem. Ocaleje
I samo spłonie. Przecież
Żadne nie żyło wiecznie.
Re(a)implementacja
Nie spaliłam, choć bywało zimno.
Zamazane we mnie pozostaną.
Wiele bym dała, by znów uwierzyć.
Gorczycę zasiałam na skamieniałej prawdzie
Słowa, strona po stronie włożyłam pod ściółkę,
Gorycz z serca wylałam mdłą i korzenną,
Zielonych listków rączki wystawiłam Słońcu.
To co z materii dąży do matki Ziemi,
Zaś to co z idei Słońcu przynależy,
Co w gorączce skrzywione i odrzucone
Ni takie, ni owakie Księżycu w końcu.
Słońce moje! Ty cały świat widzisz!
Podlewam, zanim spalisz. Zabierzesz.
Czy ty masz oczy? Czy na mnie patrzysz?
Krzysztof Wacławiec (ur. w 1971 r.) — początkujący pisarz. Mieszka w Rybniku. Publikował w „Twórczości”.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved