WOJCIECH JUZYSZYN
Wykluczenie Tamagotchi
Część IV: Karty
1. Kody Kombinacji
Janusz był przerażony, gdy rano zobaczył się w lustrze. Futro znikło, brzydkie końcówki sterczały mu z tyłu głowy. Jęczał, że stracił seksowność. Natalia nie ukrywała, że ona to zrobiła.
— Wyglądam, jakby mnie Indianie capnęli. Musicie wiedzieć, że obrażam się na tę mściwą dzikuskę, na pewno chciała mnie pokarać za te jebane jagody — oznajmił wszystkim przy śniadaniu, Natalia konsumowała samotnie pośród donic. — I jaki niby fryzjer pofatyguje się do mnie w taką dzicz?
Nikt z nich nie miał akurat auta.
— Nie jest źle, wyglądasz trochę jak „indiański obrzezaniec” — rzekł sympatycznie Boguś. — Chłopiec po rytualnym obrządku.
— Nie pociesza mnie to.
Powiesili małpę na sznurkach w piwnicy, w pralni, bo pomyśleli, że pewnie tak by właśnie chciała — wisieć, jakby dalej prowadziła swój dzienny małpi obyczaj na gałęzi — póki nie zaaranżują jej godnego pochówku. To było mroczne.
Mistrza akurat w chacie nie było, nikt nie pilnował niedojrzałych i nieczułych poczynań ancymonów, był czymś zajęty w posiadłości, w której szumiało nocami jak w fabryce, jakieś szumy taśm, brzęczenie, skrzenie, trzaski młotów czy listew, czy chuj wie czego.
Bartek po zjedzeniu mózgu szympansa nakurwiał wróżenie, gdy grali w karty. Tak się wkręcił, że tego pierwszego dnia po zabiciu Edisona kruczym nożem coś wreszcie odkrył. O wiele sprawniej selekcjonował lewy znaczące, a potem, robiąc działania matematyczne na liczbach i uwzględniając występowanie konkretnych figur w lewach lub ich brak, uzyskiwał finalne cyfry, które korelował z punktacją na kostkach scrabbli, otrzymując w ten sposób z kostek litery.
Przesłania nie zawsze były jasne, Bartosz musiał próbować różnych kombinacji kierkowych, karty przemawiały elastycznym językiem, ale tego wycieńczającego dnia spośród natłoku niezrozumiałych zlepek literowych, ułożył wreszcie dwa słowa: „Żeby zabić…”. Zapisał je na kartce, podkreślił wielokrotnie, potem nażarł się kompulsywnie ciastek, padł na podłogę i zdychał.
— Ech, straciliśmy takiego dobrego gracza — westchnął Janusz, nieprzejęty słowami wróżby.
Nie było nawet osiemnastej, normalnie jeszcze pyknęliby z dziesięć partyjek.
Bartosz pierwszego dnia z ekscytacją eksploatował swoje nowe możliwości, doładowany cząstką szympansa, ale w kolejnych dniach już tak łatwo nie szło. Sieciech jednak, widząc taki progres, znów został jego asystentem. Pracowali w pocie czoła, lecz nie poganiali Janusza, Kamili ani Jessiki. Rzecz musiała toczyć się naturalnym tempem, karty, które wybierali, wpływały na słowa wróżby. Bartek dochodził do nich, wchłaniając śmiertelne ilości węglowodanów.
Sieciech gorliwie wszystko zapisywał, nie zrażał się ciągłymi porażkami. Mimo wszystko zupełnie nie miał wiary, że to co robią, ma sens, ale szedł na przekór. „Jestem ptakiem bez skrzydeł pośród złowrogich wron”[1]. Powtarzał w myślach jak mantrę, gdy razem z Bartkiem szukali kombinacji i analizowali je.
— Czy dwie lewy temu było „siedem, król, as, trzy”? — spytał młody, kiedy wypadła wyczekiwana przez niego damka.
— Tak jest, Bartku.
— Podkreśl trójkę na zielono, dwukrotnie, przy siódemce postaw gwiazdkę ze znakiem zapytania i przynieś mi więcej ciastek. — Poruszył trzecim dziś pudłem, które właśnie wyzerował. — Znów dopiero wchodzimy w lej, pada teraz mniej lew znaczących, wykorzystaj czas i wykonaj kombinację Roszady z Przerzutem na cyfrach z gwiazdką. Pamiętaj, że te ze znakiem zapytania są w Przerzutach Niepewnych.
Zauważył, że wróżenie przebiegało w cyklach lejowych. W miarę z przechodzenia od początku cyklu do końca lej się zwężał i w czasoprzestrzeni robiło się tłoczniej od lew znaczących.
— Dobrze, Bartoszu. Z ilu turnusów ta roszada? — Zaczął przeglądać notatki wstecz, szukając wartości z gwiazdkami.
— A co przed chwilą podkreśliłeś?
— A-ach… Tak. Z siedmiu. Zaraz wracam z ciastkami i wykorzystam lukę czasową.
Sieciech starał się jak mógł, ale czasem nie nadążał za stale udoskonalanymi przez Bartka Kodami Kombinacji. Odłożył teczkę z klipsem pełną nagryzmolonych kartek papieru i udał się do kuchni po ciacha.
Zastał tam Bogusia, smutnie jedzącego zupkę instant. Ten przeżywał, że to Sieciech spędza ostatnio tyle czasu przy kartach z Bartkiem. Tliło się w nim wykluczenie dziecięco-kierkowe, alias: ciasteczkowe. Powstałe tego pierwszego dnia, w którym Bartek wybrał Kamilę i Jessikę ponad nich.
Odstawił kubeczek i zerknął na klęczącego młodziana wyjmującego z szafki setną paczkę łakoci.
— Sieciechu, błądzisz. Nie powinniśmy bratać się z tym malcem. Nie pamiętasz naszej rozmowy? W twoim sercu nie ma miejsca na jego rozlazłość. Przestań mu pomagać we wróżbach, to się dla ciebie źle skończy. — Powziął kubek z zupką, przemieszał niespiesznie makaron. — Bartosz rozsadzi twe serce, jest jak… Nieznający umiaru w pęcznieniu makaron.
— Nie teraz, Bogusiu. — Stęknął, gdy powstał. — Doceniam poetyckie przyrównanie, ale czuję, że jesteśmy o krok od odkrycia kolejnej litery. Muszę być skupiony, spełniam się w roli asystenta.
— Nie widzisz, ile on ciastek wchłania? Myślisz, że na ciastkach poprzestanie? — Wessał nić makaronu z mlaskiem.
Sieciech nie przejął się słowami kolegi, wiedział, że przemawia przez niego zazdrość. Powrócił na stanowisko asystenta odprowadzany złowieszczo-makaronowym wejrzeniem Bogusława.
2. Halabarda Snów
W tych dni Sieciech miewał sny karciane sprowadzone prekognicyjną aurą Bartka. Zaczynały się najczęściej tym, że Sieciech unosił się w mrocznej pustce przed wielką czarną płachtą rozpostartą pionowo w nieskończoność. Choć łopotała spokojnie, tworzył ją zastygnięty krzyk. Ciągle buczał, przyczajony w materiale przypominającym syntetyczną łuskę. Prześwitywał przez płachtę pomarańczowy blask, zwalczając kawałek pustki w obrębie materiału.
Płachtę rozpruwał karciany olbrzym, walet serc, swą Halabardą Snów i Sieciech wlatywał do bezkresnej pieczary smoka wypełnionej złotem, diamentami i kruszcem. Wielki jaszczur pełzał między świecącymi stosami złota, zamiast pyska miał twarz Mistrza, wspinał się na nie, ciągnął za sobą dym z paszczy i kultywował wywczas.
Czasem w snach widywał tylko siebie, Kamilę, Jessikę i Natalię otoczonych w lochu przez karcianych strażników, którzy wysysali z nich moc berłami śmierci. Widział uciekające z nich życie, przyczajonych gdzieś Janusza i Bogusia, Mistrza pływającego w mamonie albo w tańcu brzęczącego zawieszonymi na nim amuletami.
Na jawie skończyły się ciastka i trzeba było domówić, odcięty od węglowodanów Bartek zaliczył zgon. Padł, zawinęli go w koce, próbowali karmić i poić, ale nie kontaktował. Bez ekstra dawek cukru dotarło do niego, ile energii zużywał na wróżenie.
Odstawili kierki, czekając, aż wrócą mu siły. Nie mieli kompletu, bo nikt inny nie chciał z nimi grać. Szybko udało im się dokończyć puzzle Noc Kupały. Na obrazku wyszła im jakaś goła wiedźma skryta za drzewami na skraju polany, która nie widniała na pudełku. Uznali, że to zaplanowany przez autorów sekretny bonus 18+ za ułożenie. Zaczęli układać Noc Walpurgii.
Januszowi doskwierało, że po drugim „wykluczeniu romansowym” (tak postrzegał ucięcie włosów) nie może chełpić się ich seksownością. Chciał spać w piwnicy, z dala od Natalii, chujowej fryzjerki, więc powiedział, że mają stamtąd przewiesić gdzieś zwłoki małpy.
Powiesili je na lince do suszenia prania przed chatą. Po śmierci szympans spłaszczył się, ubyło mu ciała, z daleka wyglądał jak tkanina suszona na sznurkach. Wiatr lekko nim poruszał, mierzwił futro, falował kończynami. Edison lepiej się czuł tutaj, na plaży, jak w swoim żywiole.
Sieciech jednak poznał w nim smutną małpę ze szkiełek na drzwiach posiadłości. Może to duch z drzwi wleciał do pastylki tamagotchi i przerodził się w to stworzenie. A może to sama małpa z przyszłości naznaczyła swym piętnem drzwi, gdy stawiano dom w przeszłości, zanim nawet się narodziła. Sama sobie oddała mroczny hołd.
Odratowali Bartka koglem-moglem z koniakiem. Przyrzekali jego matce, Kasi, że nie spoją malca niczym wyskokowym, ale ciężko im jakoś było powstrzymać się w ferworze życia. Zwłaszcza że Janusz czuł podskórnie, że kogel-mogel dzieciaka ustawi.
Nie omylił się i już po dwóch jajecznych szotach Bartek opuścił larwę z koców i wznowił z Sieciechem wróżenie z kierków. Dotychczas udało im się ułożyć: „Żeby zabić, wywróż ponownie los. Potrzebujesz…”.
Jessika i Kamila grały z zaplecionymi wikińskimi warkoczami bojowymi typu wyzwolona female-warrior, Janusz wziął mokry osad z dna kubka kakao i narysował sobie barwy wojenne. Szukali nowych podniet w ciągle rozgrywanych partiach. Wyobrażali sobie „Wietnam”, w którym brali udział wikingowie wychodzący z magicznych portali (łupili obie strony, pozyskując metale z osprzętu wojskowego).
— Rambo udupiony! — powtarzała Jessika, kiedy Janusz ściągał karne damki.
Kamila przy wykładaniu kart małpio zginała dłoń, a w przerwach jadła banany. Zwrócili jej uwagę, że przesadza w swych drwinach, zwłaszcza teraz, ale ona powiedziała, że to już nie drwiny, tylko hołd.
Nadarzyła się okazja, by Sieciech do czegoś się odniósł:
— Kamilo, a czy ty w noc śmierci Edisona małpowałaś ułożenie jego ciała na kanapie? — spytał w przerwie od spisywania wskazywanych przez Bartka lew.
— Nie mogłam, gdyż spałam jak zabita. — Zastanowiła się nad doborem słowa. — Spałam jak śnięta — poprawiła się. — Jeśli moje ciało układało się jak jego, dostroiło się widać samo, wyczuwając od małpy wielką zmianę energii witalnej.
— Brzmi logicznie.
— Sieciechu, padł walet trefl i trzy wartości liczbowe — zauważył Bartosz. — Odejmij skrajne liczby i wpisz jako wyznacznik.
Oprócz waleta padła dziewiątka, czwórka i trójka. Sieciech odjął dziewiątkę od trójki, zapisał liczbę sześć, a obok małą czwórkę — szóstka będzie wyznacznikiem dla kolejnych czterech lew. Jeśli pojawi się w nich w jakiś sposób liczba sześć, wprost lub wynikając z działań na paru kartach, będzie to silna wskazówka, że lewy te mogą tworzyć pewną, prawdziwą literę wróżby.
— Nałóż jeszcze filtr karo, padła damka karo.
— Się robi.
Sieciech coraz lepiej nadążał za zmiennymi ideami Bartka, lubił poznawać zewnętrzne systemy.
Wraz z kierkami wróciły również Sieciechowi karciane sny. Zapraszał go do nich ciągle walet z kart, rozpruwając Halabardą Snów, czasem kruczym nożem, materiał między jawą a marą.
W jednym ze snów Sieciech lądował na cmentarzu, który wypełniały wielkie trupie karty. Najpierw stały pionowo, ale po ciemnej glebie przechadzał się Cmentarny Złowieszczy pod postacią Mistrza-kostuchy i popychał karty laską z brzytwami. Karty padały i przemieniały się w nagrobki. Złowieszczy rozcinał brzytwami nagrobki i dostawał się do kosztowności zapieczętowanych w grobach.
Na kartach poruszały się wizerunki widmowych zmór, pozostałości po ludziach, pośród nich Sieciech poznał jednego faceta z akt w gabinecie Mistrza — nie po twarzy go poznał, kościstej teraz i upiornej, ale po wielkiej kurtce Balenciagi, sprutej tu i już nie tak lśniącej jak kosmos gwieździsty.
3. Kurhan w lesie
Po ponad tygodniu nieobecności Mistrz wrócił z posiadłości.
— Mistrzu, co tam porabiałeś tak samotnie? — drążyła Kamila, łapiąc go zaraz po wejściu. — Sprzykrzyła się już Mistrzowi nasza obecność?
Składał parasolkę, którą rozłożył, gdy przechodził z posiadłości do chaty. Lekko pokropywało.
— I huczało tam u Mistrza jak w fabryce — dołączyła się Jessika. — Co się tam działo?
— Nieistotne, co się tam działo, bardziej mnie zastanawia, co tutaj się działo. — Przez otwarte jeszcze drzwi wejściowe wskazał małpę rozwieszoną przed domem na sznurkach.
Przyszedł Janusz z ustami obramowanymi tłustą żółcią, wpychał w siebie grzanki ze smażonym serem.
— A, to… To sprawka Sieciecha, Natalii i Bartka. Poświęcili małpę w rycie, żeby doładować kierkowe moce Bartka, mmm, mmm. — Pomlaskał grzanką i przełknął. — Właśnie mamy chwilę przerwy, ale zaraz lecimy dalej.
Nie mógł się doczekać, Jessika narzuciła narrację, której początkowo nie akceptował, ale teraz kurewsko go wciągała. Ratowali Humpty’ego Dumpty’ego z leż reptilian założonych pokątnie na planecie jaszczuro-żaboli.
Mistrz nie był zadowolony, zbeształ ancymonów i kazał pochować małpę. W międzyczasie dziewczyny spytały Janusza, czy ten zna sekret tajemniczego zajęcia Mistrza, ale uciekał tylko wzrokiem i szybko dokończył swój ser. Boguś, spytany o to samo, odparł:
— Nie wiem. — I wyjrzał posępnie przez okno.
Ale równie dobrze mógł kłamać. Kiedy stawał się poetycki, z jego środka przezierał tylko mrok.
Pochowali małpę w lesie zaraz za posiadłością.
Po liściach drzew skapywał deszcz, tył wielkiej posiadłości zasłaniał morze. Na grobie szympansa ułożyli z kamieni kurhan. Pożegnali go chwilą ciszy, jeden po drugim odchodzili od kopczyka, a gdy każdy kolejny się odwracał, widział coraz niżej nachylające się nad kurhanem cienkie drzewka, wdzięczne za dar dla Ziemi.
Po pewnym czasie zostało już tylko tych trzech, którzy przyczynili się do śmierci zwierzęcia. Poranek Noża w głowie Sieciecha przemienił się w spokojny zachód. Dzieło zostało zwieńczone, dopięte na ostatni guzik, na ostatni kamyczek grobowego stosiku.
Oni byli tylko brzytwami losu, brzytwami fatum, cięli życie, bo o to poprosiła ich Przyszłość. Edison przysłuży się ludzkości — jego część trwać będzie w Bartku, który rozwinie swe zdolności wróżbity, aby wspierać innych Głosem Przyszłości.
— Więc nie masz prawa niczego sobie zarzucać. Nie pozwalam ci — rzekł Sieciech do chłopca, lecz wzdrygnął się, bo kropla spadła z liści i rozprysła zimnem na barku tuż przy szyi.
— Ale jak się bogowie dowiedzą, to będzie kara za karą, coś na pewno nam wymyślą. — Natalia cmoknęła niegrzecznie. — A gdy dzień ten nadejdzie, trwożyć się będziemy i drżeć jak galareta deserowa.
Kamienie kurhanu miejscowo ciemniały, namakając od wody skapującej z drzew. Przez chmury przebijały się pojedyncze promienie słońca, naświetlając klimatycznie nagrobek i fragment rzadkiej trawy naokoło.
— O tak… — potwierdził Sieciech z namaszczeniem. — Ale nikt się nie dowie. A nawet jeśli, to przecież ty ją zabiłeś, nie my. I tylko ty jadłeś jej szarą materię z kociołka.
Dmuchnęli nosami w imitacji śmiechu i zostawili malca z własnymi myślami. Bartek przełknął ślinę, zaczął wątpić, czy powinien ufać dwójce tych ancymonów, którzy przecież zabili Oolonga. Nikt już nie pamiętał o dwunożnej świni, założycielu społeczności tamagotchi.
Szara Uczta śniła się Bartkowi co noc. Edison przewijał się w snach jako cukierek na patyku z gumą w środku. Bartosz rozłupywał cukierek i pożerał tę gumę, i rozciągała się ona dalej w nim, a wraz z nią jego sztuka jasnowidztwa.
Po powrocie wszyscy dostali od Mistrza karę za to, że zwlekali z pochówkiem. Każdy wziął miskę z naręczem ubrań i musiał wszystkie ciuchy porozwieszać, a potem ściągnąć je do miski, i znów porozwieszać, i tak w kółko, aż Mistrz powie dość.
Gdy już parę razy strzeliło w krzyżu, kara dobiegła końca.
Mistrz usiadł w chacie w fotelu, przy skropionym deszczem oknie, i oddał się refleksji, zerkając to na rysunek, to na krople powoli ściekające po szybie. Zauważył przypadkiem, że małpa mogła również przewidzieć datę swojej śmierci.
Poprzednio kreski z jej obrazka Zegar w stanie rozkładu ułożyli w godzinę 21.06 — XXI.VI, ale dało się je też ustawić w dzień 3. sierpnia — III. VIII., dzień, w którym Bartek zakończył jej żywot kruczym nożem. Wyciągniętym ze skrzyneczki, którą prawdopodobnie znalazła na plaży i sama przyniosła do piwnicy. Małpa już od początku mogła wiedzieć, że czas jej jest rychły, że właściwie żyła w stanie rozkładu, jak zegar na rysunku. Może dlatego jej wzrok tak często był smutny.
Nawiedzili jej nagrobek już nazajutrz. Przez kurhan przebiła się osobliwa roślina nieznanego im gatunku. Z ziemi, gdzie pochowali szympansa, wyrosła czarna suchawa smętnie pochylona na końcu łodyga, rozpychając i zwalając kamienie z kopczyka. Porastała czarnymi rozłożystymi liśćmi, a od połowy różnokolorowymi szkiełkami, które dopiero na szczycie tłoczyły się gęsto jedno przy drugim.
„Szkiełka… Szklista małpa ze szkiełek na drzwiach posiadłości”. Sieciech natychmiast zauważył i tym bardziej wierzył, że małpa przewidziała swą śmierć jeszcze w prenatalnym świecie i naznaczyła posiadłość symbolem mrocznego smutku. Nie żyła długo, może nieco ponad dwa tygodnie. „Ale tak musi być. Gdy Przyszłość woła, nie śmiej odwrócić wzroku przed przeznaczeniem”.
Bali się dotykać rośliny, czarna jak węgiel łodyga wyglądała, jakby miała zatruć przez samo zbliżenie ręki. Janusz jednak sięgnął i zerwał jedno szkiełko.
— Jakie jest w dotyku?
— Jak szkło. Ojć… — Ścisnął mocniej.
Szkiełko rozpaćkało się w ciecz o gęstości farby, zachowując kolor.
— Ale śmiesznie się zgniata, spróbujcie.
Ściągnęli sobie po szkiełku i ściskali w dłoniach. Szkło śmiesznie pierdziało, kiedy z półprzezroczystego stawało się zwarte i pełne, kleiste i ciekłe. Jessika naciskała samym kciukiem, patrząc, jak płyn znikąd zaczyna wypełniać i wypierać szkło. Sieciech zdjął jeszcze jedno i pierdnął nim cicho o ramię Natalii. Zaśmiali się. Zaczęli zrywać i rozgniatać szkiełka na sobie, śmiejąc się z wyrazistych odgłosów.
A więc tak małpa ich pożegnała. Najzupełniej bez żalu, niefrasobliwie. Kamila miała rację wtedy na plaży. Edison szczerze był małpą filuterną, zwierzęciem pełnym zabawy. Chciał, aby śmiali się, chciał rozbawić w tych ostatnich wspólnych, zdawałoby się, chwilach.
Pozagrobowe rozśmieszenie małpy.
Lubiła ich, nawet po tym, co jej zrobili.
cdn.
[1] Piosenka „Ich Troje”.
Wojciech Juzyszyn (ur. w 1992 r. w Szczecinie) — prozaik. Ukończył Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny na kierunku elektrotechnika. Opowiadania publikował w „Twórczości”. Mieszka w Szczecinie.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved