Skip to content

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Grudzień ‘24

 

1.

„Trudno się Państwu będzie od tego oderwać”. „Czysta przyjemność czytania”. „Z Nikczemnym narratorem spędzą państwo dobre chwile”.

Gdybym miał wybierać głupsze, jeszcze bardziej płaskie i banalne blurby na okładkę, nie znalazłbym chyba konkurencji dla zacytowanych powyżej. A przecież autorami owych rekomendacji są ludzie uważani za inteligentnych i dowcipnych. Lubiani i cenieni aktorzy. Kolejno: Maciej Stuhr, Borys Szyc, Marek Kondrat.

Czyżby doprawdy nie potrafili wymyślić jakiegoś oryginalnego anonsu dla książki Juliusza Machulskiego, który jest im przecież bliski nie tylko ze względu na wspólnotę w filmowej branży? Oj, coś mi się wydaje, że zaprezentowany przez nich brak weny to wynik słabej znajomości powieści, do której lektury zachęcają.

Ale wiadomo, liczyły się przede wszystkim ich ulokowane na okładce „gwiazdorskie” nazwiska. Same w sobie mające być reklamą. Szkoda jednak, że nie wysilili się na kilka celnych, intrygujących uwag, jakiś bon mot przyjacielski, by książkę polecić, jako że jest ona świetną ku temu okazją. Bo przecież świata filmu dotyczy. I to w wielu jego aspektach — zarówno obyczajowych, jak i artystycznych.

Akcja Nikczemnego narratora — nowej, drugiej powieści reżysera i scenarzysty dzieł tak „kultowych” jak Vabank i Seksmisja czy Kiler — osadzona jest bowiem w środowisku filmowców, ale i gros zawartych w niej obserwacji — spostrzeżeń z planu, warsztatowych drobiazgów oraz całej filmowej „kuchni” — odnosi się do filmu jako dzieła sztuki, a zarazem specyficznego miejsca pracy dotyczy.

Mowa głównie o filmie polskim, choć narrator tej kryminalnej powieści — jak wiemy z tytułu: „nikczemny” (czy nie jest to aby ironiczne nawiązanie do noblowskiego przemówienia Olgi Tokarczuk, która mówiła w Sztokholmie o „czułym narratorze”?) — wzbogaca intrygę licznymi uwagami na temat kina w ogóle. Mówi o swoich ulubionych reżyserach i filmach, analizuje ich walory, przypomina ukochane sceny. A że pod postacią narratora, a równocześnie głównego bohatera powieści — Kamila Hubeny’ego, łatwo się doszukać samego Juliusza Machulskiego, uwagi te mają charakter swego rodzaju przewodnika po jego własnym filmowym świecie.

Co książce dodaje dodatkowego smaczku, bo Machulski vel Hubeny nie tylko się zachwyca kinem, ale bywa też w swoich opiniach dotkliwie szczery i krytyczny, dowcipny, ba, złośliwy i bezkompromisowy w kreśleniu sylwetek swoich kolegów po fachu.

Nikczemnego narratora można zresztą czytać jako typową „powieść z kluczem” — roi się w niej od nazwisk reżyserów, scenarzystów, aktorów, operatorów, ale też kierowników produkcji i montażystek, kaskaderów i charakteryzatorek, tyle że — na ogół — są to nazwiska wymyślone i trzeba dopiero rozszyfrować ukryte pod nimi rzeczywiste postacie. Nie jest to proste, jako że Machulski — najwyraźniej bawiąc się owym „kluczem” — stara się mylić czytelnika i zacierać ślady; książkowe figury lepi z wielu życiorysów i cech charakteru różnych osób, a żeby to wyglądało bardziej prawdopodobnie i zarazem trudniej było zgadnąć kto jest kim, między fikcyjnymi bohaterami umieszcza też osoby o prawdziwych nazwiskach. Migają więc przed nami sylwetki Kawalerowicza, Wajdy, Krzysztofa Teodora Toeplitza, a Jadwidze Zajiček — legendarnej montażystce — przydziela całkiem sporą rolę.

Deszyfracja realiów Nikczemnego narratora utrudniona jest również czasem akcji — rzecz dzieje się bowiem we wczesnych latach 90. ubiegłego wieku, czyli w początkach rodzimej transformacji ustrojowej. Epoka to tyleż barwna — co Machulski, jako reżyser lubujący się w oddawaniu klimatów przeszłości, odmalowuje z wrodzonym sobie wdziękiem — ile pełna sprzeczności. Wciąż jeszcze zanurzona w „peereelu”, a już cwałująca w stronę „dzikiego zachodu”. Ze swoimi paradoksami i problemami, siermiężną świetnością i rozbuchaną witalnością; mająca też swoich własnych, bardzo już zapomnianych bohaterów.

Mało zresztą o tamtych latach pamiętamy, trochę się ich wstydząc pewnie.

Nikczemny narrator — Machulski/Hubeny — przypomina nam jednak ową plejadę z serdecznym humorem i sentymentem. Co nie zmienia faktu, że nie trudno w tym wyczuć kpiny; cóż, filmowy światek ukazany jest tu głównie w swoim karykaturalnym wymiarze. Bystry tego światka obserwator/widz/czytelnik nie będzie chyba jednak miał tego za złe narratorowi, przeciwnie — w tak ukazanej scenerii odnajdzie wiele atrakcji, a i okazję do frajdy, jaką daje podglądanie „wielkich ludzi” przez dziurkę od klucza. Są bowiem w powieści wszelakie kompromaty: alkoholowe ciągi nieskazitelnych na pozór „gwiazd”, ich erotyczne przygody i kłopotliwe romanse, małe i duże słabostki i śmiesznostki…

Książki Machulskiego nie należy jednak traktować przesadnie serio. To nie jest satyra na filmowe środowisko, ani na „tamtą” Polskę. Ani też płynący z głębi krwawiącego serca obrachunek artysty z innymi, nieprzyjaznymi mu twórcami.

To przede wszystkim literacka zabawa. Bo Juliusz Machulski, występujący tu — co dobrze świadczy o jego zmyśle autoironii — pod postacią zabiegającego dopiero o prawdziwy sukces scenarzysty (a takim był właśnie za młodu), który marzy, by zostać reżyserem — naprawdę umie pisać. I to nie tylko błyskotliwe scenariusze, ale i literaturę popularną, która… nie wstydzi się tego, że jest popularna, czyli łatwa, lekka i przyjemna. Taka właśnie była pierwsza jego powieść — Wisząca małpa (2022).

Nikczemny narrator nie jest wprawdzie jakimś szczególnym wykwitem owych umiejętności, więcej w nim pastiszu (nie kryje skądinąd, że wzorował się na Agathcie Christie) niż oryginalnych pomysłów, ale wartka, cokolwiek zwariowana akcja, potoczyste, chciałoby się rzec — filmowe dialogi, tudzież cięte komentarze w stylu Raymonda Chandlera rekompensują dużą umowność narracji i znikome prawdopodobieństwo wydarzeń.

I w tej mierze Machulski gra zresztą z czytelnikiem, bo jego powieść to swoista „baba w babie”; oto Hubeny, zabiegając bezskutecznie o realizację swojego scenariusza, wpada na pomysł, by napisać scenariusz inny — na podstawie wydarzeń, w których właśnie uczestniczy. A powieść wieńczy dodatkowo… ten właśnie odrzucany scenariusz Hubenego o prowokującym tytule Torsje — zabawna, choć wcale nie tak znów pozbawiona sensu transpozycja Wściekłych psów Tarantino. Kto zresztą wie, czy nie jest to aby prawdziwy scenariusz autorstwa młodego Juliusza Machulskiego, nigdy przezeń niezrealizowany, a teraz przemycony w powieści — oczywiście, z mrugnięciem oka, ale i pytaniem: a może chcielibyście coś takiego zobaczyć w kinie, co?

No nie wiem, może bym chciał i ja. Ale tamten „ja” z lat 90. ubiegłego wieku właśnie. Kiedy i kino było inne, i świat jeszcze się napawał swoją nową formą. W której nawet to, co kwaśne i cierpkie, miało swój słodki, musujący obietnicą smak.

[Juliusz Machulski, Nikczemny narrator, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2024]

           

2.

Znalazłem w sieci wiadomość, że oświatowe władze Florydy nakazały właśnie usunięcie ze szkolnych bibliotek około 700 (!) książek, w tym Przygód Tomka Sawyera Marka Twaina. Ma to być efekt przepisów, obowiązujących w tym stanie USA, według których o tym, co dzieciom wolno czytać decyduje nie szkoła, a rodzice. Czy naprawdę rodzice? Hmm… Jakbym skądś znał tę śpiewkę.

Rzecz wydała mi się jednak ciekawa nie tyle z przyczyn światopoglądowych (czytaj: politycznych) i kontekstów naszego kraju dotyczących, ile trwałości szczególnego rodzaju fundamentalizmu w szeroko rozumianej kulturze Zachodu. Wprawdzie oświatą na Florydzie rządzą — podobno — mormoni, ale mimo wszystko… Bo o ile mogę sobie wyobrazić, że oburzyła mormonów obecność w szkołach Opowieści Podręcznej Margaret Atwood czy Roku 1984 Orwella — i zrozumieć z jakich powodów książki te znalazły się na liście do usunięcia — o tyle myśl, że dostrzegli oni niebezpieczeństwo zgorszenia maluczkich w Tomku Sawyerze wydaje mi się bardzo dziwna. Mówimy tu wszak o powieści dla dzieci, wydanej w roku 1876 (u nas po raz pierwszy w 1901), zupełnie niewinnej z dzisiejszej perspektywy, zwłaszcza na tle wszelkiego bezeceństwa, jakim jest przesycona współczesna kultura masowa dla młodzieży… O co chodzi? Przecież nie o to, że w książce występują tzw. Murzyni, których pozycja społeczna ukazana jest w zgodzie z ówczesną XIX-wieczną normą. Zresztą mormoni akurat nie są przesadnie wyczuleni w kwestiach rasizmu.

Tak się szczęśliwie złożyło, że gdy wieść ta do mnie dotarła, byłem akurat w trakcie lektury trzeciego tomu Utworów wybranych Marka Twaina — nowego cyklu „złotej” klasyki — zawierającego Przygody Tomka Sawyera oraz Przygody Hucka Finna, dwóch powieści ujętych tu w ramy Eposu Rzeki Missisipi. Nie ma, jak widać, przypadków na tym Bożym świecie, bo o Tomku S. czytałem ostatnio jakieś pół wieku temu, a tu — proszę — nabyta akurat przeze mnie książka w nowym, wciąż obecnym w księgarniach wydaniu (2022) i — równocześnie — takie informacje ze słonecznej Florydy!

Ale pomińmy okoliczności. Niech będzie, że to przypadek. Ważne, że zdarzyła się świetna okazja do skonfrontowania mojej dawnej, kochanej niegdyś lektury z nowymi (?) trendami amerykańskiej moralności, której Floryda — dziś właśnie — jawi się jako przykład szczególnie wyrazisty. To przecież tu Trump wygrał wyjątkowo wyraźnie (30 głosów elektorskich), bardziej entuzjastyczny dla „pomarańczowego” elekta był tylko Teksas (40). Można tedy zaryzykować tezę, iż syndrom florydzki wiele o dzisiejszej Ameryce mówi.

Przeczytałem więc Tomka Sawyera uważnie. I co? Zamknąłem tę pięknie wydaną książkę z głębokim westchnieniem. Będącym wynikiem refleksji: jakież dziwne są ścieżki ludzkiego myślenia, któremu się myśli, że myśli. Przecież zarówno Tomek Sawyer, jak i jego kontynuacja, Huck Finn, to żadne tam deprawacje Sodomą i Gomorą. A po prostu świetnie napisane, wciąż atrakcyjne w lekturze powieści (nie dziwi, że tylekroć je ekranizowano!). Co więcej, poprzedzająca pierwszą z nich przedmowa Marka Twaina, z której wyczytać można, iż pisał powieść nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych, którzy pamiętają i lubią pamiętać, że byli kiedyś dziećmi, pozostaje aktualna do dziś.

Może nawet dziś jest bardziej „na czasie” niż kiedyś, bo do sentymentu zrodzonego z tęsknoty za naszym czasem — dzieciństwem, dochodzi jeszcze sentyment dla epoki. W której wszystko było tak dalece inne, a zarazem jakże podobne do tego, co dziś. Inne w szczególe, krajobrazie (przypomnijmy: akcja obu powieści toczy się w fikcyjnym miasteczku St. Petersburg nad rzeką Missisipi, w stanie Missouri) i realiach codzienności, ale podobne w relacjach między ludźmi z małych społeczności, zachowaniach dzieciarni, narodzinach chłopięcych uczuć czy fascynacjach sensacją „w najbliższym sąsiedztwie”.

Inna rzecz, to brutalny — nawet jak na dzisiejsze standardy — sposób ukazania tego świata. Twain nie jest wprawdzie w swoich opisach ludzkiej nieprawości przesadnie drastyczny, ale i nie owija w bawełnę (metafora z bawełną, to — mówiąc trochę żartem — nawiązanie do amerykańskiej tradycji uprawy tej rośliny, związanej z pracą czarnych niewolników), pisząc o napadach i morderstwach. A trupów w jego powieściach „dla dzieci” nie brak. Ale czy to faktycznie aż taka zgroza dla dzisiejszego młodego czytelnika, wychowanego na telewizji i grach komputerowych, w których trup ściele się gęściej niż zboże na czarnoziemie w latach urodzaju?

À propos zaś gier, coś tutaj nie gra. Bo jakoś trudno mi uwierzyć, że zakochani w Trumpie republikanie i konserwatyści znad Missisipi mieliby coś przeciw metodom wychowawczym, które Mark Twain ukazuje z całym realizmem swojej epoki. A owe metody to przede wszystkim lanie dzieciaków, ile wlezie, za każdy — nawet wyimaginowany — zły uczynek, począwszy od drobiazgów w rodzaju nieodrobienia lekcji, a skończywszy na grzechu śmiertelnym niemycia uszu. Metody owe stosowane były zresztą zarówno w domu, jak i w szkole. No ale przecież nikt mi nie powie, że akurat ten system wychowawczy dzisiejszych mieszkańców Florydy gorszy. Sądzę raczej, że im się, jako wzorzec postępowania wobec niegrzecznych dzieci, podoba.

Powiedziałbym więc zatem, że byłoby bardziej zrozumiałe, gdyby Tomka Sawyera zabroniono dziś czytać w Unii Europejskiej, szczególnie zaś w krajach rządzonych przez liberałów. Nawiasem mówiąc, dla Tomka i Hucka dyskusje na ten temat musiałyby się wydać dziwne, jako że brali wciry bez ochoty wprawdzie, ale i bez szczególnego obruszania się na ten rodzaj kary.

Mówiąc natomiast poważnie, obraz amerykańskiej, wtedy zresztą i ogólnoświatowej, kultury i obyczaju daleki jest od naszych słodkich wyobrażeń o dawnych, dobrych czasach, kiedy dzieci były grzeczne, a ich rodzice stateczni i wyrozumiali. Narodziny dziecka, postrzeganego jako dziecko, ale też jako pełnoprawny obywatel, były procesem dłuższym chyba i bardziej złożonym niż narodziny współczesnej demokracji jako takiej.

O ile zresztą Przygody Tomka… ukazują początki tego procesu w barwach stosunkowo łagodnych, o tyle Przygody Hucka… wskazują już na wzrastającą świadomość w tej mierze u samego Twaina. Który w tej drugiej powieści o chłopcach z St. Petersburga, napisanej 12 lat po pierwszej, pokazuje ojca Hucka, notorycznego pijaka i łajdaka, jako prawdziwą bestię, katującą syna w poczuciu bezkarności i dla czystej przyjemności. Tak po prawdzie książka ta powinna być dziś zalecana przez psychologów dziecięcych, jako rodzaj terapii wstrząsowej dla rodziców, którym się wydaje, że bicie dzieci ma sens.

Od moralistyki wrócę jednak do literatury, jako czynności o wiele bardziej przyjemnej — zaręczam! — niż bicie, nie tylko własnych dzieci, ale i wszystkich słabszych.

A książki Twaina, jako czysta literatura, wciąż mają urok i łobuzerski wdzięk. Przygody w nich wprawdzie nie są w 3D, narracja jest dość powolna, jak na przyzwyczajenie dzisiejszego, nie tylko młodego, odbiorcy, ale język opowieści pyszny — z lekka ironiczny, przesycony anglosaskim humorem. A do tego cały ten dziecięcy świat, co już nie wróci, ale żyje w książkach; świat, w którym bezcennym skarbem jest mosiężna gałka od kredensu, a lekarstwem na świerzb — zdechły kot na sznurku!

Jako smakosz takiej literatury chętnie też zabawiłem się w porównania tłumaczeń na język polski. Było ich bodaj kilkanaście już, choć trochę to dziwne, bo proza Twaina, choć z lekka staroświecka, wydaje się daleka od anachronizmów, a więc dość łatwa do translacji. Porównując moje stare, ubogie wydanie Przygód Tomka… z roku 1964 z tym, które trafiło do mnie pod postacią złotego PIW-owskiego tomu, widzę jednak w czym rzecz. Otóż tłumaczenie Kazimierza Piotrowskiego, na którym się jako dzieciak wychowałem, wydaje się chyba późniejszym tłumaczom trochę przykurzone. Nie trudno dostrzec, że Zbigniew Bogatko, którego tłumaczenie z roku 2006 przyjął za podstawę PIW, starał się używać słów, które wydają się dzisiejszemu czytelnikowi naturalne i znajome — z domu, szkoły i podwórka. Inna rzecz, że cóż to dziś za podwórka (zniknęły!), a domy, w których bluzga się swobodniej niż w więzieniu, za dobry przykład tu służyć raczej nie mogą.

Pomińmy to jednak. I zgódźmy się, że przekład Bogatki brzmi współcześniej. Ale przyznam, że pokryte kurzem czasu tłumaczenie Piotrowskiego bardziej mi się podoba niż poprawniejsza, ale przezroczysta językowo translacja Bogatki. U Piotrowskiego bywało zresztą zabawniej. Lekarstwo na złe samopoczucie, którym Tomek uraczył domowego kota ciotki, nazywane jest u Bogatki Poskramiaczem Cierpień, a u Piotrowskiego — Mordercą Cierpień. Nie wiem, jakiego zwrotu użył w oryginale Twain, ale scena z kotem, który dostał szaleńczego amoku po wylizaniu kilku kropel tego specyfiku, tak naprawdę śmieszna staje się właśnie, gdy użyć nazwy leku w tłumaczeniu Piotrowskiego.

Przeczytajcie koniecznie tę scenę, choćby tylko po to, żeby się zdrowo pośmiać. W dzisiejszych czasach, gdy to koty rządzą naszym domem, jawi się ona wyjątkowo niepolitycznie, ale ileż w niej zwariowanej dynamiki! A jeśli się Wam, jako taka, nie spodoba, możecie pojechać na Florydę. Tam książki o Tomku i Hucku nie znajdziecie.

[Mark Twain, Utwory Wybrane (tom 3), Epos rzeki Missisipi I, Przygody Tomka Sawyera, Przygody Hucka Finna, PIW, Warszawa 2022]

 

3.

Szczecin nie należy, mówiąc mocno oględnie, do miejsc szczególnie lubianych przez polskich filmowców (o zagranicznych nie ma nawet co wspominać). Pod względem lokalizacji wykorzystywanych na potrzeby produkcji filmowych daleko mu nie tylko do Warszawy czy Krakowa, ale też paru miast i miasteczek paru innych województw. Ktoś, kto okazjonalnie interesuje się kinem, może odnieść wrażenie, że na filmowej mapie jest on praktycznie w ogóle nieobecny. Właściwie od zawsze, czyli od czasu, gdy znalazł się w granicach Polski. Czy jednak jest tak w rzeczywistości? Dariusz Staniewski swoją nową książką stara się udowodnić, że jednak… trochę tutaj nakręcili.

Wydawać by się mogło, że skoro stolica Pomorza Zachodniego nie była na przestrzeni lat odwiedzana przez reżyserów zbyt chętnie, to napisanie książki o powstałych tu filmach powinno być zadaniem nie tylko łatwym, ale wręcz bezprzedmiotowym. Bo po co poświęcać całą książkę miastu, które dla polskich twórców filmów fabularnych jest tak odległe, że widać je dopiero przez lornetkę — a i wówczas niewyraźnie?

Nic bardziej mylnego. Wiele innych miast to pod tym względem samograj — bierzemy pierwsze z brzegu i przebieramy wśród dziesiątek tytułów różnorakich produkcji. W przypadku Szczecina jest inaczej. Po pierwsze, dlatego że co prawda wcześniej trochę o szczecińskich śladach w kinie mówiono i pisano, ale nigdy nie powstała książka na ten temat. Staniewski jest więc pionierem, jeżeli chodzi o książkową monografię, a bycie pionierem to zawsze pewnego rodzaju ryzyko — zwłaszcza w mieście, w którym słowo „pionier” znaczy dużo w kontekście historii i budowania miejskiej, lokalnej tożsamości.

Po drugie, gdy brak dużej ilości materiału i solidnych fundamentów, znacznie trudniej coś zbudować. A autor książki znalazł się właśnie w sytuacji, w której z niewielkiej bądź co bądź liczby powstałych w Szczecinie fabuł musiał wyłapywać to wszystko, o czym warto wspomnieć, napisać, a choćby napomknąć czytelnikowi lokalnemu, ale też uświadomić osobom z innych regionów Polski. Dlatego też nie skupił się wyłącznie na filmach nakręconych w Szczecinie, ale też tych, do których zdjęcia realizowano w innych miejscowościach — choćby niewielkich — i lokalizacjach na Pomorzu Zachodnim.

Kwerenda, którą przeprowadził Staniewski, by móc napisać swoją książkę, z pewnością była obszerna i wymagała czasu i pracy. Nie można było bowiem ograniczyć się do filmów, w których Szczecin jest obecny na ekranie niemal cały czas i jest w pewnym sensie jednym z głównych bohaterów opowiadanej historii. Takich filmów jest bowiem rzeczywiście niewiele. Dlatego autor wziął na tapetę także te produkcje, w których portowe miasto jest obecne choćby śladowo, miga gdzieś w tle (a nawet jest jedynie wzmiankowane w dialogach) — tak, by uzyskać możliwie najpełniejszy obraz filmowego Szczecina.

Jaki ostatecznie jest efekt tych zmagań z podjętym tematem? Z pewnością ciekawy. Autor prześledził kilkadziesiąt lat rodzimej kinematografii, wyłapując szczecińskie w szczególności i zachodniopomorskie w ogólności ślady, prowadząc czytelnika od filmów nieco zapomnianych, a niezwykle ważnych w kontekście monografii (jak choćby Rachunek sumienia Juliana Dziedziny według powieści Ryszarda Liskowackiego Dzień siódmy i znowu pierwszy — pierwsza powojenna fabuła zrealizowana niemal w całości w Szczecinie), przez kultowe już dziś Młode wilki Jarosława Żamojdy, aż po serial Odwilż w reżyserii Xawerego Żuławskiego, której druga seria miała premierę w tym roku.

I choć brakuje książce jakiejś myśli przewodniej, czy głębszej refleksji na temat — niewątpliwie nieadekwatnego do potencjału — miejsca Szczecina w filmowej Polsce, to podróż, w którą zabiera nas Staniewski jest fascynująca dla mieszkańców miasta i innych osób jakoś z nim związanych. Odkrywa ona przed nimi wiele nieznanych pejzaży, filmowych smaczków (świetne są choćby zdjęcia autorstwa Marka Czasnojcia z planu niektórych filmów kręconych w Szczecinie) oraz ciekawostek; ale miejmy nadzieję, że publikacja ta będzie też zajmująca dla wszystkich zainteresowanych kinem, dla których Szczecin przestanie być dzięki niej białą plamą na filmowej mapie.

W którymś z wywiadów autor wspomniał, że Szczecinowi brakuje popularnego filmu rozrywkowego, takiego z klasą i na wysokim poziomie. Cóż, faktycznie film taki mógłby sprawić, że miasto to stałoby się bardziej rozpoznawalne w kraju, pozytywnie odbierane i kojarzone nie tylko z przestępczością (jak budujące jego dość kontrowersyjny mit Młode wilki) czy eksplorującymi jego mroczne oblicze kryminałami (vide: Odwilż). Nie miałbym nic przeciwko temu. Bo — rzeczywiście — trochę w mieście nad Odrą nakręcono. Ale wciąż wiele pozostało do nakręcenia. I odkręcenia, jeśli ma się w pamięci dość wyświechtane wyobrażenie o Szczecinie „morskim”, po którym spaceruje się z ręcznikiem, w drodze na pobliską plażę.

[Dariusz Staniewski, Trochę tutaj nakręcili, czyli szlakiem filmowego Szczecina i Pomorza Zachodniego, Wydawnictwo Zapol, Szczecin 2024]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content