JAROSŁAW PETROWICZ
Kolekcjonerka
W końcu sierpnia onego pamiętnego roku 2024 zwalił się na Polskę taki upał, że zrobiło się u nas tłoczno. W moim cieniu, jak co roku, kładzie swoje ręczniki grupka bliskich mi nastolatków. Lubię ich za to, że są czyści, uprzejmi, nie śmiecą, nie przeklinają, a nade wszystko są skromni. To naprawdę nieczęsto się zdarza. Przynieśli więc te swoje liche ręczniki, nie za bardzo słodkie herbaty i kanapki z serkiem topionym. Ledwo ich stać na bilety wstępu. Zdarza się, że nie mają gotówki. Wtedy przeskakują przez płot i niepostrzeżenie przemykają w zacienione miejsce. Ostatnio taką prowadzili rozmowę:
— Po co jechać do Turcji? Po co jechać do Turcji? U nas jest cieplej — zaczął Franek.
— I o wiele taniej — Ewa rzuciła pewnie.
— No, ba. Ludzie płacą tysiące złotych polskich, żeby wygrzewać się nad niepolskim morzem… A gdzie patriotyzm? — rozłożył ręce Tomek.
— Na basenie jest lepiej. Nie musisz znosić tortur w drodze na lotnisko — oznajmiła Ania.
— Nie musisz katować się w samolocie — podjął Maciek.
— Nie musisz usychać w drodze z lotniska do hotelu — włączyła się w marszrutę argumentacyjną Basia.
— Nie musisz użerać się z tymi nieznośnymi Turkami w hotelu i na bazarach — dorzuciła Ewa.
— A potem na odwrót: unikasz męki w drodze na lotnisko, katastrofy na terminalu, koszmaru w rękawie… — podsumowywał Karol.
— W rękawie? — zdziwił się Franek.
— No tak. Jak idziesz do samolotu, to przechodzisz przez taki rękaw — cierpliwie wyjaśniła Basia.
— Aha — przytaknął Franek, udając, że rozumie, ale naprawdę nie wiedział, o co chodzi z rękawem i koszmarem w rękawie.
— Stresu w drodze z lotniska do domu też unikasz — dodał Karol.
— A potem nerwów, czy w chałupie wszystko gra — dodała Ania.
— Wtedy dopiero ulga, że wreszcie jesteś u siebie — skwitowała Ewa.
— Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — podzielił się porzekadłem Tomek.
— Jak: „najlepiej”, to po co wyjeżdżać. I to na drugi kontynent. I za wielkie pieniądze! — skwitowała Ewa.
— Co racja, to racja. Dlatego jesteśmy tutaj. Chodźmy do wody — zakończył rozmowę Tomek.
Stare kąpielisko liczy sobie pół wieku. Stare — niestare. Powiedzmy: dojrzałe. Zbudowała je w czynie społecznym flagowa wieluńska firma czasów późnego socjalizmu (tego z ludzką twarzą) — ZUGiL. Na dnie niecki znalazły się płyty zrabowane przez hitlerowców z macew z pobliskiego kirkutu na Kijaku, zniszczonego podczas II wojny światowej. W czasie okupacji Niemcy latem 1940 roku zbudowali tu już kąpielisko, ale po wojnie ono zniszczało. Miasto wykupiło teren od państwa Wojewódków i przekazało na utworzenie kąpieliska. Czyn społeczny oparł się chyba na podstawach zrobionych przez Niemców. Jak się kąpało i stąpało po dnie, można było wyczuć hebrajskie litery. Potem zalano dno betonem. Otwarcie basenu odbyło się 22 lipca 1974 roku z wielką pompą. Pojawił się cały aktyw partyjny. Ktoś się śmiał: czy członek członka partii też jest członkiem partii? Uroczystość uświetniła umundurowana orkiestra z trąbkami, klarnetami, saksofonami i talerzami. Wywieszono transparent: „Dla dobrej pracy szacunek i uznanie”. I tak się to zaczęło. Ostatnio robotnicy znaleźli kamień z namalowanym herbem miasta i napisem „Wieluń 1974”, który stanowił część podmurowania klombu nieopodal wejścia na basen.
Grupkę, która prowadziła rozmowę, obserwuję od paru sezonów. Znam ich imiona, wiek, sytuacje rodzinne. Spędzają co roku wakacje na tym właśnie kąpielisku. Lubię patrzeć na rozgrzane w słońcu ciała leżące na ręcznikach, na wskakujące do wody oliwkowe i brązowe postacie. Kolekcjonuję wrażenia, zdarzenia, dialogi. Tu panują słoneczny klimat i jasne zasady. Rzeczywistość wydaje się szczera, a nawet — szczerozłota. Od lat podziwiam sylwetki dziewcząt i umiejętności mężczyzn. Wdrapują się po moich schodkach i skaczą na główkę, na bombę, na żabę, na marynarza, nawet na czarownicę. Wiecie, jak się leci z wieży na czarownicę? Robi to zazwyczaj ratownik. Wchodzi na mnie z miotłą i frunie głową w dół do wody, trzymając tę miotłę między nogami. Potem szczotka wypływa na powierzchnię pierwsza, a ratownik — żeby wystraszyć wszystkich, że się utopił — po dłuższym czasie. Odważniejsi i bardziej sprawni wykonują też salta i śruby. Często jest z tego dużo śmiechu, bo ambitni mężczyźni chcą zaimponować swoim dziewczynom i próbują akrobacji powietrznych, co się zazwyczaj kończy głośnym uderzeniem ciała o wodę i koncentryczną falą rozchodzącą się po basenie z siłą cyklonu, zrzucającą z materaców plażowiczki i podtapiającą zaskoczonych chłopaków z przedmieść. Później brzydkie dziewczyny tulą do siebie biednych tłuścioszków z czerwonymi odbiciami na skórze brzucha czy pleców. W ten sposób kobiety stają się piękne, a mężczyźni bohaterscy. Nigdy mnie nie nudzą plaskające o mnie mokre stopy. Czasem ktoś się poślizgnie, ale tego nie lubię, bo to jednak niebezpieczne. Czy zdarzały się wypadki? Tak. Oczywiście. Nie raz, nie dwa nad nieckę basenu podjeżdżała karetka. Czy ktoś się utopił? Nie, nie przypominam sobie. Przez pięćdziesiąt lat czyste konto.
Najwyższy prestiż mają tutaj ratownicy. Pamiętacie piosenkę Monika, dziewczyna ratownika? To była dziewczyna, którą spotkał zaszczyt. Oczywiście sama pioseneczka głupawa, o tym jak „pół plaży tutaj marzy, że kiedyś się przydarzy”. Podziwiałam zawsze też opaleniznę ratowników. I ta piosenka Rynkowskiego Dziewczyny lubią brąz… A swoją drogą, jak oni potrafią wysiedzieć na tym słońcu osiem, dziesięć godzin? Pewnie smarują się kremem z filtrem, noszą czapki z daszkami, chowają się pod parasolami, czasem zakładają koszulki. Mimo wszystko dziwię się, że im się bezpieczniki nie przepalają.
Parę dni temu po południu zniknęła pod wodą brunetka. Widziałam ręce rozłożone nad taflą. Niemy krzyk. Ktoś zauważył to z brzegu i zawołał, że kobieta się topi. Ratownik właśnie pokrywał swoje ciało kremem z filtrem. Rzucił w trawę tubkę i ruszył na pomoc. Wskoczył do wody w rozkroku, zgodnie z zaleceniami ratowniczego rzemiosła, tak żeby głowę mieć na wierzchu. Zniknął jednak na chwilę cały pod wodą, by odbić się od dna i chwycić panią. Udało się. Jednak ona kurczowo się go trzymała i ściągnęła z powrotem w topiel.
— Topią się razem! — usłyszałam wokół krzyki.
Na ten wrzask drugi ratownik, który właśnie kosił trawę, porzucił kosiarkę i również dał nura. Nieoczekiwanie jednak zniknął w akwenie, pozostawiając na powierzchni tylko czerwoną czapeczkę z napisem WOPR.
— Kurcz go złapał! Szok termiczny! — krzyknął Tomek. — Lecimy!
Grupka, która zawsze rozkłada się w moim cieniu, pobiegła na ratunek. Franek był pierwszy. Zamoczył się, zanurkował i znalazł ratownika-ogrodnika. Zapomniał wziąć koło czy bojkę ratowniczą. A ponieważ podczas ratowania bezpieczniej jest podać jakiś przedmiot, a nie bezpośrednio rękę, więc chłopak błyskawicznie zdjął kąpielówki i trzymając je, podał ratownikowi. Tamten złapał spodenki i w ten sposób, trzymając się ich, został doholowany do brzegu. W tym samym czasie Karol znalazł się w zbiorniku, dopłynął do czapeczki i podał deskę ratownikowi. Nie pomogło. Ania rzuciła mu koło ratunkowe. Karol przybliżył je do bejsbolówki i zanurkował. Odbił się od dna i wypchnął do góry wczepioną w ratownika panią. Mężczyzna chwycił koło, a Ewa z Anią z brzegu ciągnęły za linkę, do której było ono przymocowane. W ten sposób wyciągnęły na ląd parę niedoszłych topielców. Karol przypłynął z czapeczką. Franek szukał swoich plażówek, które zawieruszyły się podczas akcji ratunkowej. Jego biała pupa mignęła w powietrzu i po chwili ujrzałam głowę oraz rękę trzymającą slipy. Później było sztuczne oddychanie, pierwsza pomoc, krztuszenie się. Przyjechało pogotowie i wszystko wróciło do normy. Ewa podjęła rozmowę:
— Lepszy jeden trup niż dwa. To niepisana zasada wśród ratowników: jak się nie czujesz na siłach, nie ratujesz. Ci chyba o niej zapomnieli.
— Szacunek do żywiołu to podstawa. Woda nawet na basenie okazuje się niebezpieczna — zakomunikował Tomek.
— Słyszeliście o tym, że w tamtym roku siedmiolatka utonęła razem z ratownikiem — podjęła temat Ewa. — Tak się go kurczowo złapała, że nie mógł płynąć i oboje poszli na dno.
— Szok! Człowiek, walcząc o życie, ma nadludzką siłę. Dlatego powinno się ratować dopiero, jak ktoś osłabnie. Wtedy łatwiej jest holować, łapiąc pod pachy.
— Opowiadał mi ojciec o tym, jak jeden ratownik, aby uratować człowieka, postanowił go najpierw ogłuszyć, bo tak się facet miotał. Uderzył go w głowę pięścią — powiedział Maciek.
— I co ? Uratował? — zapytał Franek.
— Nie. Facet zmarł, ale nie w wyniku utopienia, lecz dlatego, że pękła mu czaszka od tego ciosu. Woprowiec ogłuszył topielca na amen.
Następnego dnia, kiedy grupka przybyła na kąpielisko, nie musiała już płacić za wstęp.
— Po co jechać do Turcji? — wołali wesoło.
Dwaj ratownicy wybierali siatką na motyle liście i inne paprochy z wody. Jeden z nich zaśmiał się i powiedział do kolegi:
— Wiesz co? Wczoraj, gdy wracałem z pracy, zatrzymała mnie sąsiadka. Podziwiała moją opaleniznę. Pytała się, czy byłem w Tunezji.
— I co odpowiedziałeś?
— Powiedziałem, że w Turcji.
Rubaszny śmiech długo niósł się nad taflą wody, aż w końcu razem z mokrymi resztkami liści zniknął w zaroślach.
Jarosław Petrowicz (ur. w 1972 r. w Głuchołazach) – literaturoznawca, krytyk literacki, polonista, logopeda, literat, członek Zarządu Wieluńskiego Towarzystwa Naukowego. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, studia podyplomowe „Logopedia ogólna” (tamże) i „Informatyka w szkole” (na Akademii Ekonomicznej w Katowicach). Mieszka w Dąbrowie pod Wieluniem. Publikował m.in. w: „Formacie Literackim”, „Nowych Książkach”, „Nowym Napisie Co Tydzień”, „Pograniczach”, „Siódmej Prowincji”, „Świecie i Słowie” i „Twórczości”. Redaktor monografii wieluńskiej biblioteki Czytelnicze koła i kręgi (2016) oraz antologii Literacka ziemia wieluńska (2023). Wydał książkę Związek z miejscem. Śląsk historyczny w prozie, eseistyce i reportażu polskim po 1989 roku (2015) i zbiór esejów Wielopolis (2020).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved