Skip to content

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Luty-marzec ‘25

 

1.

Moda na rower nie mija, z czego należy się cieszyć, bo to podobno zdrowo.

Piszę „podobno”, bo mam wrażenie, że dopóki samochodów jest w miastach więcej niż rowerów, pedałowanie po ulicach zdrowiu przesadnie nie służy. Jako że rowerzysta, zmuszony do wysilania mięśni, wdycha spalin znacznie więcej niż pieszy.

Ale entuzjastów jazdy rowerem na pewno takimi uwagami nie przekonam, zwłaszcza że ci z nich, którzy podchodzą do swojej pasji bardzo serio, pedałować zwykli w terenach zielonych i poza miastem. Jest coś zresztą w rowerowej subkulturze, co nosi w sobie pierwiastek religijnego kultu, a z religią — jak wiadomo — nie należy dyskutować na argumenty.

Są jednak sytuacje, gdy nawet tak ureligijniona fascynacja jak rower znaleźć może swoich wyznawców poza kręgiem osób do tego predystynowanych. A w tym przypadku poza kręgiem znajdują się na pewno wszyscy ci, którzy podobni są — w jednym — do Poczytaliona. To znaczy ruszają się z miejsca niezbyt chętnie, choćby ze względu na wiek, który każe im raczej fotel czy kanapę wybrać niż siodełko roweru. A mimo to rower (na którym siedzą inni) pochwalą z entuzjazmem.

Tak właśnie jak chwalę ja, po lekturze jego rowerowej tetralogii, Bernarda Newmana. Angielskiego podróżnika (na rowerze właśnie!), reportera, literata i… szpiega. Mówiąc precyzyjniej: specjalisty od szpiegostwa, za którego był w swoim czasie uważany w wielu krajach, gdy jego samego jedynie podejrzewano o szpiegowanie, a nigdy mu tego nie udowodniono.

Inna kwestia, że w podejrzeniach tych coś być na rzeczy musiało. Dociekliwe wścibstwo pedałującego przez Europę Brytyjczyka, chętnie rozmawiającego z politykami, dyplomatami, ludźmi kultury i gospodarki, ale też tzw. zwykłymi mieszkańcami odwiedzanych krajów, zwłaszcza w czasach tak gorących, jak poprzedzające drugą wojnę lata trzydzieste oraz lata powojennych przemian na kontynencie, trudno wytłumaczyć li tylko jego ciekawością świata. Choć Bernard Newman był zapewne fachowcem od „szpiegostwa miękkiego” jedynie, to znaczy bardziej interesowały go społeczne nastroje niż tajemnice fabryk zbrojeniowych.

A i jego ciekawość świata wydaje się w pełni naturalna, jemu właśnie przyrodzona, podobnie jak umiejętność zjednywania sobie ludzi, łatwość wchodzenia z nimi w relacje tudzież otwartość w postrzeganiu rzeczywistości, dzięki której potrafił ją zrozumieć lepiej od wielu fachowców ślęczących nad analizami.

Lektura tych jego czterech, wydanych u nas w ciągu kilku ostatnich lat książek potwierdza owe talenty, czyniąc ich czytanie przygodą z wielu przyczyn frapującą. Po pierwsze mamy tu do czynienia z malowniczym i precyzyjnym opisem świata, którego już nie ma, po drugie z empatycznym obrazem czasów i ludzi, których jesteśmy spadkobiercami, a po trzecie — daje okazję do wielu porównań tego, jak się od tamtych czasów zmienił (i czy się zmienił) świat oraz Polska.

Zalecałbym więc ich lekturę nie w kolejności polskiej edycji (tu ostatnia byłaby Rowerem wokół Bałtyku wydana w roku 2023), a w miarę opisanych przezeń wypraw. Począwszy zatem od pierwszej — Rowerem przez II RP (będącej zapisem wędrówki w roku 1934), przez Rowerem wokół Bałtyku (z roku 1938), Rowerem przez Polskę w ruinie (czyli w roku 1945), po Rowerem przez Polskę Ludową (1957).

Układają się one zresztą w jedną megapodróż, przez miejsca, ale i czas. A że Newman, wyraźnie Polską zauroczony, zdążył ją przez te wszystkie lata dobrze poznać, jego reportaże są nie tylko dokumentami epoki, ale i niezwykłą, pełną zbliżeń i detali panoramą naszego kraju na przestrzeni wieków. Państwa z perspektywy rowerowego podróżnika prawdziwie egzotycznego (bo Newman nie kryje, zwłaszcza w Rowerem przez II RP, iż ukazująca się jego oczom Rzeczpospolita to dlań świat z wielu względów odmienny od jego zachodnioeuropejskich doświadczeń), ale tym bardziej frapującego dla nas, współczesnych, polskich czytelników jego reportaży.

Bo owszem, Newman jako rzetelny, a więc jako prawdziwy podróżnik stara się o trasie swojej rowerowej peregrynacji wiedzieć coś więcej już przed startem do niej, zatem z historią i kulturą naszego kraju zapoznaje się nim siądzie na Georga (tak nazwał rower, na którym będzie się poruszał po II RP), ale nie marnuje żadnej sytuacji, by jadąc przez tamtą Polskę konfrontować tę wiedzę z tym, co go na trasie spotka. Zależy mu przy tym na obiektywizmie, ale ceni też sobie własne spojrzenie. I nie kryje własnych opinii, nie zawsze dziś miłych dla polskiego czytelnika. Ukazuje więc na przykład bijącą w oczy niemieckość przedwojennego Danzig/Gdańska, prawdziwe barwy polskiej wsi (szarobure i bynajmniej nie tak kolorowe jak łowickie pasy) i uderzający kontrast między tą wsią (pyszna relacja z noclegu u Hucułów!) a wysoko cywilizowanymi miastami (zwłaszcza „zachodnioeuropejską” w jego oczach Warszawą). Odnotowuje też z lubością dziwne dlań standardy kulturowe i obyczajowe (chłopskie życie rodzinne w jednej izbie pod jedną kołdrą).

To wszystko sprawia, że choć czasem burzy się w nas krew, a słodki obraz tamtej Polski, dziś na ogół ukazywany w tonacji sympatycznego retro, nieco się rozmywa, to jesteśmy autorowi wdzięczni za szczerość i przyjmujemy ją za swego rodzaju podarunek. Bo takich obrazów Polski przedwojennej u polskich autorów nie ma zbyt wiele.

A że jest przy tym Newman bardzo życzliwy Polakom, narodowi, który — jak przyznaje — wyjątkowo wycierpiał targany przez wichry historii, a mimo to potrafił dać światu wielu ludzi wybitnych — to nie rażą też przesadnie jego dziwne bywa pomysły polityczne (np. w kwestii tzw. korytarza do Prus Wschodnich) i pomyłki w analizie ówczesnej sytuacji międzynarodowej, a nawet powielanie przezeń ówczesnych plotek niemających pokrycia w rzeczywistości; przyjmujemy zresztą to wszystko jako ciekawy sam w sobie obraz Polski w oczach Europy tamtych lat.

I co najwyżej bawi jego opinia (sprzeczna z owym obrazem), że Polki są raczej mądre i zaradne niż ładne, podobnie jak bardziej śmieszy niż zawstydza arcyrealny opis uciążliwości pedałowania przezeń po drogach i (częściej) bezdrożach RP. Oj, była ówczesna Polska znana ze swoich koszmarnych, wyboistych, a bywało, że piaszczystych dróg, a i braku ich w ogóle. Zdarzało się więc Newmanowi pchać swój rower przez pola i łąki albo nadawać go pociągiem.

Tu skądinąd rzec by było można, że nawiążę do początku mojego tekstu, iż co prawda miał Newman wyprawę trudną, ale za to jej warunki prawdziwie eko, bo samochody spotykał na polskich drogach rzadko i spalin się raczej nie nałykał.

Kolejne tomy tetralogii rowerowej nie są już tak barwne i zroszone potem rowerzysty, bo autor mniej Polskę z siodełka rowerowego ogląda, częściej zapisuje to, co się o niej dowiedział przy innych niż pedałowanie okazjach. A więc na spotkaniach mniej lub bardziej oficjalnych i rautach mniej czy bardziej dyplomatycznych, ale też podczas noclegów hotelowych, gdy zdarzało mu się spać w jednym pokoju z kimś innym (była wszak Polska w ruinie, tak jak i jej hotele).

Wprawdzie więc w opisie zniszczeń z roku 1945 nie brak przejmujących szczegółów i emocjonalnych świadectw dawanych „na gorąco”, ale Polska w ruinie to raczej bedeker-przewodnik, coś w rodzaju angielskiej skróconej Historii Polski, niż reportaż; podobnie jak kolejna książka cyklu, relaconująca wyprawę po Polsce Ludowej dokonaną przez Newmana po przełomie Października ’56. Angielski dżentelmen, którego przed wojną nie wpuszczano do hotelu w Równem, ponieważ — jak to rowerzysta — miał na sobie krótkie spodnie, musiał teraz dokonywać już nie tylko obyczajowych, ale i politycznych zabiegów, by odnaleźć się w kraju, który — zmieniając nagle i gwałtownie swą pozycję geopolityczną — zarazem jakby przeniósł się w czasie. Zgoda, bywa w tym Newman nieco bezradny (na przykład starając się zarazem zrozumieć niechęć Polaków do ZSRR, ale i godzić ich z nową, „socjalistyczną” rzeczywistością), acz i przenikliwy w ocenie perspektyw tej sytuacji.

A że nie opuszcza go przy tym typowy angielski humor, czyta się jego książki nie jak muzealne dokumenty bynajmniej, lecz zapis żywej, wciąż aktualnej i dotyczącej nas historii, bo też jest to po prostu kawał świetnej dziennikarsko-podróżniczej opowieści. Z zaskakującymi aktualnościami, które znaleźć można w relacji z podróży — tuż przed wojną — dookoła Bałtyku. Po krajach pozornie dalekich od centrum polsko-niemiecko-sowieckich konfliktów, a w istocie skazanych na udział w naszej wspólnej historii. Ich niedawne przystąpienie do NATO pięknie puentuje tak niby dawne już obserwacje i zapowiedzi angielskiego rowerzysty.

[Bernard Newman, Rowerem przez II RP, Kraków 2018; Rowerem przez Polskę w ruinie, Kraków 2022; Rowerem przez Polskę Ludową, Kraków 2023; Rowerem wokół Bałtyku, Kraków 2023, Wydawnictwo Znak Horyzonty]

 

2.

Historia PGR-ów, czyli Państwowych Gospodarstw Rolniczych, to w zasadzie historia PRL-u w ogóle. Powstałe w roku 1949, istniały do końca Polski Ludowej — przekształcane i reorganizowane co jakiś czas — a nawet chwilę dłużej (rozparcelowano jej ostatecznie w 1991 roku).

A że niosły w sobie (na ogół) pamięć o dawnych majątkach ziemskich, na których gruntach zazwyczaj powstawały, a w których pałacach miały swoje centrale, historia ta staje się właściwe czymś w rodzaju chłopskiej (ludowej) historii Polski. Zwłaszcza zaś w kontekście kulturowego dziedzictwa, jakim stała się — a być może trwa do dziś — popegeerowska rzeczywistość. Ta, którą przeanalizowali już socjologowie i zamienili na honoraria autorzy seriali (Ranczo, ale też i Plebania czy Złotopolscy) oraz „kabaretów”, jakże często wyśmiewających takiego chłopo-robotnika, jakim był (bywał) pracownik PGR-u. Wiadomo: zdystansowany do obyczajowych i politycznych nowinek, popijający „jabola” („Arizona” vel „Czar PGR-u”) na progu sklepu (kiedyś GS, dziś pewnie i Żabki), do pracy — zwłaszcza na swoim — niezbyt skory, narzekający na świat, ale też dziwnie bystry obserwator owej rzeczywistości. Która go odrzuciła i porzuciła.

Bartosz Panek, autor opowiadającego o PGR-ach reportażu Zboże rosło jak las, nie ma może ambicji opisania Polski w tak szerokiej perspektywie i mniej od dziejowych kontekstów interesuje go historia Państwowych Gospodarstw Rolnych jako takich, lecz że traktuje ją z uwagą, bez eseistyczno-socjologicznych przegięć, a i publicystycznej łatwizny — jako obraz złożony, wart oglądu w wielu różnych aspektach — umiejętnie zawarł w niej wiele pytań, które pojawić się muszą, gdy tylko o PGR-ach na poważnie rozmowę zacząć chcemy. A powinniśmy, bo ich dziedzictwo jest naprawdę intrygujące, no i ważne dla współczesnej Polski.

Pyta więc, czy były PGR-y kaprysem ideologicznym, czy może dobrym gospodarczo pomysłem w kraju, który i tak — jako jedyny w „obozie socjalistycznym” — nie zlikwidował nigdy rolniczej własności prywatnej? Czy opłacały się państwu ekonomicznie, ale — może zwłaszcza — czy pomogły w życiu wsi, przed wojną zacofanej, a po wojnie odbudowującej dopiero mozolnie swój potencjał. Pyta też, a może przede wszystkim, jak PGR-y zapamiętali ludzie, którzy byli z nimi związani, dla których bywały często jedynym sposobem na życie i bycie?

Tytuł jego złożonego z wielu bardzo różnych relacji reportażu jest w zasadzie prowokacyjny, bo nie wiadomo, czy teza, iż w PGR-ach „zboże rosło jak las” to tychże gospodarstw wielka pochwała, czy raczej szyderstwo z nich, lecz oddaje też złożoność widzenia całego problemu.

Pisze bowiem Panek o PGR-ach, które napędzały naszą gospodarkę i dawały chłopom coś w rodzaju zastępczej (bo nie miastowej) emancypacji obywatelskiej, ale ukazuje też mentalność peegerowskiego świata, w którym nowe przebijało się z trudem, a stare wiązało nie tylko zboże w snopowiązałce, lecz i nogi, w związku z czym w świat się z takich PGR-ów, małych i niewydajnych, iść nie chciało.

Zboże rosło jak las to historia przeszłości, która wrosła mocno w naszą teraźniejszość, kształtując wiele współczesnych postaw (strajki rolników w III RP są tego zaskakującym dalszym ciągiem), ale też historia starań, których idea (pomijając ideologię) bywała dostosowana do czasów, ale zderzyła się z nimi w końcu boleśnie.

Warto rzecz przeczytać, bo mówi ona sporo o Polsce. Nie tylko tej „chłopskiej”. A jeśli nawet głównie chłopskiej, to przecież w dużej mierze naszej. Co już chyba wiemy, z innych, coraz liczniejszych książek, które uświadamiają dzisiejszym Polakom, skąd tak naprawdę ich ród.

[Bartosz Panek, Zboże rosło jak las, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024]

 

3.

Fenomen popularności Agnieszki Osieckiej objawił się tak naprawdę po jej śmierci. To wtedy stała się postacią, jak to mówią — kultową i już nie autorką piosenek, ale poetką. W sumie nietrudno to zrozumieć. Koniec jej życia — naznaczony chorobą i alkoholem — malowniczy nie był. A dawna piękna dziewczyna, atrakcyjna kobieta, unikała mediów, aby jej brzydka, smutna prywatność nie biła w oczy i nie kłóciła się z wizerunkiem wiecznej nastolatki i szalonej miłośnicy.

Po śmierci Osieckiej narodziła się za to szybko jej legenda. Budowana skądinąd na rzeczywistym wizerunku — kobiety utalentowanej i mądrej, wrażliwej, nieszczęśliwej i coraz bardziej świadomie dokonującej samozniszczenia.

Książki — jej własne, wznawiane i przypominane wiersze i prozy, ale głównie o niej — sypały się jak ulęgałki. Wspomnienia, kolejne biografie, korespondencja (że wspomnę tylko miłosne Listy na wyczerpanym papierze — między Agnieszką Osiecką a Jeremim Przyborą). Pojawiły się też na rynku pierwsze tomy jej dzienników, z dzieciństwa i młodości, w pieczołowitej, godnej noblistki redakcji Karoliny Felberg.             Tamta Osiecka stała się tą Agnieszką, którą wszyscy kochamy, już nie tylko za jej popularne, ale wysokiej klasy teksty melancholijnych, często dramatycznych piosenek, a i za to, że była taka pokaleczona przez życie, nieszczęśliwa.

Wydawać się mogło jednak, że to uwielbienie zmieni się w końcu w przesyt, a rynek książek odczuje to w pierwszej kolejności. Zwłaszcza że po Osiecką jako pop-kulturową gwiazdę sięgnęła także TVP, pokazując długi o niej serial. Okazał się jednak nieudany, co sprawiło, że — paradoksalnie — sympatii bohaterce nie przysporzył.

Choćby dlatego, że grały ją dwie aktorki, o różnych temparamentach (i typie urody!), a scenariuszowe skróty prowadziły do uproszczeń, co czyniło z bohaterki pozbawioną tego, co miała prawdziwa Osiecka — wdzięku i poczucia humoru — dziwaczkę, żyjącą sobie barwnie, a nie wiadomo z czego, w szarych latach PRL-u.

Tymczasem na księgarskie półki trafia kolejna „Osiecka”, i to zaplanowana na tomy (dwa, może trzy), autorstwa wspomnianej już Karoliny Felberg, redaktorki jej Dzienników; jak głosi nota na okładce — „historyczki literatury, wybitnej krytyczki literackiej, jednej z największych znawczyń twórczości Agnieszki Osieckiej”.

Pomijając nawet fakt, że takie ocenne przymiotnikowanie („wybitna”, „jedna z największych”) rzadko bywa przez wydawcę — w stosunku do własnego autora — tak ostentacyjnie manifestowane, zwłaszcza gdy autor stosunkowo młody (K.F. urodziła się w roku 1981) i bez wielkiego dorobku (tu: jedna zaledwie książka), promocyjny zgiełk, który tej edycji towarzyszy, sprawiać musi wrażenie mocno naciąganego. Tak jak przy każdej reklamie produktu „skazanego na sukces”.

Co nie zmienia faktu, że o książce Rodzi się ptak i jej bohaterce znów zrobiło się głośno. Skusiło więc i mnie. Choć opinie w rodzaju „najważniejsza książka o Agnieszce. Wspaniałe!” (Magda Umer) — a tę akurat wybito u góry okładki, tuż obok zastanawiającego anonsu: „Biografia absolutna” — raczej mnie usztywniały przed zagłębianiem się w dzieło liczące sobie — bagatela — blisko 700 stron (jeśli założyć, że tom drugi okaże się równie obszerny, całość liczyć będzie stron minimum 1500 — i dwakroć przebije objętością wszystkie inne, niedawno wydane i obfite biografie takich wybitności jak choćby Napoleon), niż zachęcały do empatycznej lektury.

No i wygląda na to, że moje usztywnienie emocjonalne nie minie, gdy sięgnę po tom drugi (na razie zapowiadany jako ten, nad którym Karolina Felberg „pracuje”). Ponieważ Rodzi się ptak to rzecz — owszem — ogromna, zrobiona z pietyzmem, pełna nieznanych detali z tak już wydałoby się znanego życia, ale pękająca aż od ambicji uczynienia z Osieckiej postaci równie ogromnej jak książka o niej; a mimo pozorów obiektywizmu i szczerej prawdy tyleż czołobitna w stosunku do niej, co — pardon — „lepszejsza” od ukazywanej bohaterki, przemądrzała.

Felberg umyśliła sobie bowiem, że napisze biografię totalną („absolutną”) i to taką modną, w sam raz na nasze czasy, w których bohaterowie biografii służą autorom biografii za socjologiczno-kulturowe przykłady z góry przyjętych tez. Pełniąc funkcję lustra, w którym odbija się ich rzeczywistość, rozpoznawana przez badacza w zgodzie z aktualnymi tendencjami w tej materii.

Mówiąc prościej i à propos: Felberg wpisuje Osiecką w ten krąg badań, który zdominował ostatnio debatę publiczną. A więc na przykład genderowych — gdy analizuje poszarpany, kontrowersyjny życiorys Osieckiej jako świadectwo jej walki o prawa kobiet, żyjących w świecie męskiej opresji, ale też pokoleniowych — kiedy czyni zmarłą ponad ćwierć wieku temu Osiecką reprezentantką… tzw. Ostatniego Pokolenia! (to znaczy tego, które dopiero dziś — czerpiąc siły ze swojej zbuntowanej młodości — dochodzi do głosu). Próby tego typu są jednak tak wyraźnie wymuszone, że sprawiają czasem wrażenie niezamierzonej groteski.

Zwłaszcza że argumenty, które Felberg przytacza dla udowodnienia swoich tez, wsparte są — a jakże — cytatami z poważnych i ważnych książek naukowych (nie brak tu, oczywiście, Prześnionej rewolucji Ledera, ale też np. Mrocznej ekologii. Ku logice przyszłego współistnienia Timothy’ego Mortona czy badań Katarzyny Szopy na temat „reprodukcji życia społecznego”), a wyłożone językiem, który wydaje się parodią języka naukowego („W późnej twórczości poetki znajdują się liczne obrazy i metafory presji społeczno-kulturowych, jakim podlegają dziewczynki oraz kobiety w każdym z reżimów — zarówno w porządku patrialchalnym, jak i w układach liberalnych czy nawet progresywnych” — s. 101).

Gdybyż jeszcze autorka nowej biografii Osieckiej skupiła się na pseudonaukowym toku swej narracji, można by uznać jej książkę za nieudane dzieło nauki. Ale w Rodzi się ptak, prócz tez godnych pracy doktorskiej, trafiamy raz po raz na język infantylny, rodem z tabloidu czy sieciowego „pudelka” (o jednym ze zdjęć Osieckiej pisze np. że wygląda na nim „jak milion dolarów”). Pomyślane serio rozważania zderzają się też z obszernymi (poważnymi!) analizami szkolnych przygód Agnieszki i jej dziewczyńskich romansów tudzież fragmentami pisanego przez dziewięciolatkę (!) pamiętniczka; owszem, bardzo inteligentne to pisanie jak na wiek pamiętnikarki, lecz niezbyt przystające do widzenia świata człowieka dorosłego.

Tymczasem wszystko to autorka „absolutnej biografii” Rodzi się ptak miesza ze sobą, nie tylko bez refleksji na temat owego miksu, ale też przeciwnie, czyniąc z owego pomieszania coś w rodzaju płaszczyzny badawczej, w której równo warte są dziecięce rozważania, życiowe niepowodzenia i wiersze starzejącej się kobiety.

I chyba właśnie ten namaszczony nauką i przesycony empatią styl sprawia, że książka Karoliny Felberg — nie wiem, czy rzeczywiście potrzebna, ale momentami autentycznie ciekawa, bo inaczej naświetlająca znane już fakty — prędko zaczyna irytować. Jawiąc się nie tyle jako „biografia absolutna” i „wspaniała”, ile hagiografia z ambicjami; pretensjonalna, bo skażona ślepym podziwem, jaki autorka ma dla bohaterki. Przy czym od ślepoty tej nie uwalnia żadna z dokonanych przez autorkę analiz niebacznych słów i złych postępków „Agnieszki”. Analiz niby obiektywnych, ale cóż za grzechy miałyby im podlegać, jeśli Felberg z góry zakłada, że były one na ogół wynikiem kulturowo-socjologicznych warunków, w których żyły, wykorzystywane przez mężczyzn, polskie kobiety.

Poza wszystkim zresztą, rozważania dowodzące, iż Agnieszka Osiecka stanowi przykład jakiejś tam ogólnej tezy kulturowo-obyczajowej są z samego założenia chybione. Bo autorka Deszczów niespokojnych, przebojowej Małgośki oraz dwóch tysięcy innych mądrych piosenek, ale też wierszy i przejmującej prozy autobiograficznej (Biała bluzka) nie była żadną egzemplifikacją teorii społecznych czy psychologicznych, lecz sobą przede wszystkim. Inną od innych, bo inną.

Coś mi się więc wydaje, że patrząca z okładki młoda, a dojrzała już Agnieszka Osiecka — spoglądająca na nas mądrze, z delikatnym, tajemniczym uśmiechem — uśmiecha się też i na myśl, jakich to metod do opisu jej życia — trudnego, gorzkiego, ale pięknie własnego i triumfującego sztuką, użyła autorka jej „biografii absolutnej”.

[Karolina Felberg, Osiecka. Rodzi się ptak, Wydawnictwo Znak — litera nova, Kraków 2024]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści