Skip to content

GUSTAW RAJMUS

Ostoja. 2

 

Boisko

Kiedy tak krążę po wsi o tej wczesnowiosennej porze, tuż przed nastaniem późnego popołudnia, zwiastującego nieuchronne nadejście zmierzchu, zatrzymuję się przy opustoszałym boisku gęsto porosłym trawą. Dwie stojące naprzeciw siebie bramki, aktualnie krucze siedziska, zdają się być filarami mojego dorastania.

To tu rozgrywaliśmy z Heniem oraz innymi mnóstwo meczów, krzycząc na siebie wściekle, co płoszyło czarnych, kruczych obserwatorów. Henio był synem sąsiadki, chłopcem u zarania własnego jestestwa pachnącym ziemniakami jak my wszyscy, dziedzicem jakiegoś anonimowego warsztatu samochodowego lub prawniczej kancelarii. Jego matka w burzowe dni zbierała zioła na okolicznych łąkach, sezonowo dorabiając jako kucharka w pobliskim pensjonacie, gdy trzeba było zrobić biesiadę dla nowożeńców. Chłopiec uwielbiał grać w nogę, a prócz tego włóczyć się po naszym zapuszczonym parku, gdzie podglądaliśmy w letnie poranki sarny, sami będąc podglądanymi przez nieme sylwetki demonów. Żeby nie stary Sosna, nigdy byśmy się o tym wzajemnym wojeryzmie nie dowiedzieli.

Henio był niższy i chudszy ode mnie. Też wyrastał na emisariusza, stąd więź między nami była poniekąd narzucona. Inne dzieciaki chowały się po cichu, przyczajone w prastarych obrządkach tubylczych, o których czasami nic nie wiedzieliśmy. Wspólnie z Heniem uczęszczaliśmy do jednej klasy w podstawówce. Przeżyliśmy jakoś okopy codzienności, nie pochłonął nas ani front szkolny, ani nie rozerwały wymogi świata zewnętrznego. Wspólnie pilnowaliśmy postępów w nauce, nie chcąc w nadchodzącej przyszłości przynieść wstydu Matkom. Fascynowały nas dziewczęta pochodzące z ziemi innej niż nasza. W Ostoi na ten czas nie przytrafiła się żadna żeńska emisariuszka. Stąd we dwóch, tuż po odrobieniu lekcji, chodziliśmy na boisko, aby wyładować drzemiący gdzieś popęd, albo zapuszczaliśmy się w tajemniczy park. Próbowaliśmy kusić los, zadając się z cieniami oplatającymi pradawny folwark stanowiący miejsce kultu złaknionych wrażeń przybyszów z zewnątrz.

Najwspanialsze jednak były mecze rozgrywane kilka razy do roku, w losowy letni wieczór, między zmarłymi chłopcami, pogrążonymi w wiekuistych mistrzostwach, spoczywającymi tuż pod naszym sportowym obuwiem. Prawdziwych, czystej krwi dziedziców ostoińskich po ich nagłej śmierci chowano tam, w ziemi boiska. To podtrzymywało ich pragnienia, nie pozwalając się ulotnić. Co jakiś czas nasze matki, te biologiczne istoty wydające nas na pastwę życia, zbierały się w rój, opuszczając raptownie swoje kuchnie, ogrody, sypialnie i tłocząc się w martwej przestrzeni nagle ożywionego boiska. A tam zazwyczaj już odbywał się mecz pełen widmowych sylwetek dziecięcych w ciszy kopiących niematerialną piłkę. Pozostałe żywe dzieciaki dołączały do tłumnie przychodzących i obsiadających boiskowe ławki rodzicielek.

Uwaga matek nie była skierowana na wynik gry, lecz na obecność konkretnego cienia. Zawsze zdarzało się tak, że jeden, no, czasem dwa lub trzy widma odrywały się od gry aby podejść do swojego oczekującego na ten moment rodzica. Duch chwytał wyczekującą za rękę i wspólnie szli w stronę domu, gdzie przebywali razem przez jakiś czas, do momentu gdy widmo nie przeistaczało się w zwykły cień, wciągnięty nagle w martwe jestestwo sufitu bądź któregoś mebla. Niektórzy mali piłkarze podbiegali nie do żałobnicy, ale do żywego rówieśnika, wprowadzając go tym samym w arkana dziwnych i tajemniczych zabaw, dających odpowiedzi na różne nurtujące nas pytania. Nieraz uczestniczyliśmy z Heniem w tych rzadkich spektaklach, czekając na wynik meczu.

Tak było do momentu, gdy Henio wpadł pod koła samochodu tuż po swoich dwunastych urodzinach. Zapomniałem o wymiarze całej sprawy, nawet mnie przy tym nie było. O tym szeptano w zaciemnionych kuchniach, a sprawę jasno wyjawił dopiero Sosna, biorąc pod lupę jeden z moich męczących snów.

Nagle Henio zniknął. Dopóki stary pijak nie wyjaśnił mi dokładnie, co, kiedy i jak, włóczyłem się po okolicy, przeczesując teren, obserwując korony drzew i nienawistnie pomstując dziwnie płochym, obserwującym demonom. Ale nie było go ani w ziemi, ani w powietrzu, dymie czy gałęzi.

Z drugiej strony — przecież musieli o tym powiedzieć w szkole. Nic jednak nie pamiętam.

Próbowałem znaleźć sobie towarzystwo, biegać z wściekłymi psami po okolicznych śmietniskach, adoptować małego ślimaka, wyć przy dworze razem z nikłymi zmorami; próbowałem dogadać się z dziatwą leśnych bab, albo chociaż zaangażować w zabawę z głosami, których szept słyszałem w starej piwnicy sołtysa; chciałem nucić pieśni z chórem mandragor, częściej wracać ze szkoły z innymi dziećmi; w końcu próbowałem zainteresować się Sylwią, nieśmiałą, bladą dziewczynką, córką sąsiadów, która trwożliwie nasłuchiwała moich kroków.

I nic. Nic nie mogło zastąpić Henia. Dopiero po roku zajmowania głowy i kombinowania zastępstwa, dopiero po tym, któregoś letniego dnia, widząc nadciągającą hordę matek, pobiegłem z dziko bijącym sercem za nimi, czując ogromny, ubezwłasnowolniający przyrost nadziei. Zasiadłem na ławce między starymi, pożłobionymi czasem i powagą matronami, by wspólnie wyglądać znajomej sylwetki. I proszę bardzo, był tam, prawie jak żywy! Henio, krzyczałem, Henio!, darłem chudą mordę, ale nie słyszał chyba, bo grał, kiwał inne cienie i umykał swoim chudym ciałkiem z rąk napastników. Po czym wybiegł z boiska, dopadł do matki, by zaraz się wraz z nią oddalić. Postanowiłem go nie nachodzić, dać im spokój. Wiadomo, myślałem, na bank tęsknił do mamy, któż z nas by nie tęsknił? Nawet matki tęsknią do Matek. To prastary wzorzec, pierwotne pragnienie wsi nieustannie wzbudzane. Jej prawo naturalne.

Przychodziłem tak co roku i przychodzę do teraz. Fantomowych rozgrywek obserwowałem już ponad dwadzieścia. I Henio nigdy do mnie nie podbiegł. Ani do mnie, ani do matuli, ani do nikogo innego. A ja wciąż czekam, ogarnięty tęsknotą. Bo nigdy już z nikim nie byłem tak blisko jak z nim. O czym mielibyśmy, Henio, teraz rozmawiać? Czas nas oddalił niemiłosiernie. Życie i śmierć zresztą też. Ale intuicyjnie czuję, że to nie problem. Że ta przyjaźń mogłaby jeszcze wypalić.

No, ale nie podbiegasz do mnie, starego pryka, dobrowolnego banity zwanego górnolotnie emisariuszem. Nie śpieszno ci, aby wprowadzić mnie w dalsze tajemnice egzystencji. Jesteś nieprzenikniony jak kabalistyczny bóg, jak nasze Matki gnieżdżące się w starym, pogrążonym w bluszczu domostwie, skąd od setek lat gospodarzą naszym życiem, dopuszczając do siebie tylko nielicznych. Czasami czuć tam nagle oszałamiającą woń ziół, soczystą jagodę, lub uderzające piżmo. Można swobodnie podchodzić do zawsze zamkniętych drzwi, przyłożyć ucho i czasami wyłapać pojedyncze dźwięki. Robię tak do teraz, raz na jakiś czas, aby przekonać się, że one tam są, że nie przepadły w czeluściach piwnicy, że nie opuściły nas; że chrześcijański ani tym bardziej materialistyczny moloch z zewnątrz nie pochłonął ich znienacka. Słysząc kroki, powolne, znużone kroki tych starych istot, czując charakterystyczny zapach, zawsze popadam w błogość, że one tam są i że Ostoja może wciąż trwać w swoim uśpieniu. Stary Sosna uważa, że po śmierci wszyscy zamieniamy się w część duszy Matek, stając się ich snami. A one śniąc nas, dają nam nowe, lepsze życie, gdzie na powrót to, co rozłączone, staje się jednym. W tych strasznych czasach dorastania na emisariusza, gdzie każdy dzień odliczał mój czas wyjścia, bombardowany presją klasówek lub zobowiązań towarzyskich, wyrywany z marzeń, ścigany przez korespondencję, technologię, podatki, tylko widmowa obecność Matek, te kilka sekund rozciągniętych na tyle lat mojego życia, parę chwil dźwięku oraz zapachu, nadawało na powrót utracony sens istnieniu.

I ty, Henio, wprowadzasz nieustającą tajemnicę, ignorując mnie. Wciąż się zastanawiam, czy to twoja duma, czy celowy zabieg, niczym wyrafinowanego mistrza zen, czy też raczej jakaś przewina, dziecięcy, żelazny resentyment leżący odłogiem w twoim cienistym sercu? Niemniej czekam i czekać będę, bo ty mnie wprowadziłeś w największy sekret. Ty, nikt inny.

Nad boiskiem zapada zmrok. Pogrążone w leniwym rozkładzie truchła małych piłkarzy obracają się w nicość, od której puchnie gleba, wydając na świat drobne, fosforyzujące grzyby. Zbliża się kwiecień.

Obieram za następny punkt spaceru dalszy szlak naszej przyjaźni, stare złomowisko niedaleko opuszczonego folwarku, ten rozrośnięty w kamień i rdzę ogród porzuconych korpusów maszyn rozkwitających w metal, stal i zaśniedziałość. To tam Henio wprowadził mnie w pierwsze, znaczące misterium.

 

Złomowisko

Cmentarzysko blachy powstałe w Ostoi w latach osiemdziesiątych. Ziemia w tym miejscu wydaje się zużytym okablowaniem, a powietrze wypełnia metaliczna nieobecność. To miejsce dopełnia wieś inną martwotą, jest jak jej wyparty fragment. Nad złomowiskiem, wprost z bramy opuszczonego warsztatu samochodowego, króluje Żelazny, kukła utworzona z mechanicznych odpadów, miejscowy golem powołany do statycznego życia ręką anonimowego rabina. Ponoć Matki wiedzą, jak faktycznie tchnąć życie w tę kupę złomu. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, zrobią to. Wtedy wieś pierwszy raz od wieków będzie miała swojego rycerza. Póki co, Żelazny czujnie spogląda w jeden punkt. Podchodzę bliżej, mijając metaliczny kolaż poskładany w widmo humanoida. Ślepe, opancerzone kadłuby maszyn pozwalają mi dostąpić ich wyblakłego spokoju.         

Do teraz pielgrzymują tu grupki dzieciaków z okolicznych osiedli, aby na podobieństwo archeologów badać zużyte łupiny dawniej będących na chodzie automobilów.

Ja i Henio nie byliśmy inni. Szukaliśmy na złomowisku skarbów, chcieliśmy odnaleźć wewnątrz któregoś auta żywego psa lub kota, a w chwilach przesilenia, gdy nasza dziecięca groza osiągała apogeum, ponieważ po lasach, łąkach i ogrodach panoszyło się potomstwo leśnych, jagodowych i ziołowych bab, kryliśmy się tutaj, w tym nieżywym bastionie triumfu cywilizacji nad przyrodą. Nawet zawistne spojrzenia obserwujących demonów tutaj niknęły. Trochę tak, jak gdyby Żelazny stanowił piorunochron ściągający wzrok tych istot na siebie.

Lecz nie wspólne zabawy w obrębie złomowiska były tak ważne, ale odkrycie tam, namacalnie, tajemnicy. W tamtych dniach spojrzenie demonów było ledwie wyczuwalnym, niepokojącym muśnięciem, a pomiot zrodzony z archaicznych wnętrz wszelkich bab mglistym domysłem, przywidzeniem o świcie, klechdą zasłyszaną w kuchni, ucieleśnioną śmierdzącą mazią w ogrodzie czy wyżartymi przez robaki śliwkami.

W tym czasie w okolicy doszło do zaginięcia kilku dziewczyn. Sprawa była na tyle poważna, że zainteresowała się wszystkim policja, nachodząc mieszkańców Ostoi, wypytując, przesiadując u sołtysa, który ponoć musiał brutalnie uciszać rozśpiewane, a nieposłuszne chóry mandragor. Dziewczęta te, w wieku od czternastu do dwudziestu lat, rozkwitłe cielesnością owoce wiedzione pomału acz coraz silniej instynktem, łaziły po naszej okolicy wieczorami, przedłużając własną obecność na późne, parne godziny nocne, po czym znikały. Krzyk niektórych wraz z odgłosami szaleńczych prób ucieczki niósł się w długie, ciemne burze, nikt jednak nie śpieszył im z pomocą. Sen bowiem stanowi jedyny imperatyw Ostoi.

Policja ich nie odnalazła, one jednak kwitną gdzieś tutaj, rozsnuwając oszałamiającą woń próchna w którymś z ogrodów. Nie zostały zamordowane przez wilkołaka ani przez psychopatę, lecz przez własne żądze, przez niedające się czasami ugasić pragnienie. Ich ciała dały początek życiu, które aby przeżyć, musiało się nimi posłużyć. Umarły więc młode, pogrążone w winnym upojeniu, przyswojone, chociaż skazane na śmierć. Tam, na zewnątrz, uznano by ten tryb za skandalicznie odrażający, tutaj jednak, we wsi, to nie śmierć wszystko kończy. Nie, ona często jest dopiero początkiem. Życie jest od tego, by kłaść kres.

— Wiem, co jest grane — wyszeptał pewnego dnia Henio.

— Ale z czym? — zapytałem nieprzytomnie.

— Z zaginionymi dziewczynami. Wiem, kto za tym stoi.

— Kto? — dopytywałem.

— Syn Sosny i Laubferowej.

— Przecież to sąsiedzi, co ty gadasz. Żadnych dzieci nie mają, to znaczy stary ma, swoje, z dawnego małżeństwa, Zygmunta i Olgę, ale Laubferowa to panna od zawsze…

— Nie. Nic nie wiesz.

— Ty nic nie wiesz! — denerwowałem się. — Przecież byłoby widać, no, to dziecko, a tu nic…

— Zrozumiesz, gdy zobaczysz — powiedział tajemniczo Henio, wpatrując się we mnie z taką powagą, że nie mogłem dłużej się wykłócać.

— Pokaż — sapnąłem tylko.

I pobiegliśmy. Z boiska przez puste uliczki, przez mokrą od rosy kapliczkę, wprost w ramiona złomowiska. Henio prowadził, ja niczym wierny apostoł podążałem za nim. Wbiegliśmy w stal i czerń, w rdzę i śniedź, w cynę i brunatność. Henio położył palec na ustach i głośnym ciiiiii nakazał ciszę. Posłuchałem.

Zaczęliśmy się skradać. Mijaliśmy mnóstwo burych wraków, by zatrzymać się przy starej, żółtawej skodzie pozbawionej kół oraz szyb.

— Zobacz — szepnął Henio. — Ale ostrożnie, bo go zbudzisz — dodał pośpiesznie.

Wychyliłem się w stronę tylnych miejsc dla pasażerów. Faktycznie, słychać było dziwny świst, który okazał się chrapaniem.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy krzyczeć z radości czy z przerażenia. Powstrzymywałem się jednak, co nie było łatwe na widok starszego o dobre pięć lat młodzieńca, zupełnie pozbawionego owłosienia od pępka wzwyż, wspaniale zbudowanego, lecz posiadającego diabelskie rogi na łysej głowie oraz koźli, serio, serio, koźli odwłok, z kopytami.

— Faun — westchnąłem oniemiały, przypominając sobie tę istotę goszczącą na oleodrukach i tanich kopiach obrazów Malczewskiego stale wpisujących się w zastygłe, marzycielskie wnętrza ostoińskich domów, zwłaszcza salonów i kuchni.

— Syn Sosny i Laubferowej — przypomniał Henio z namaszczeniem.

Istota otwarła oczy, a my uciekliśmy.

Wtedy zrozumiałem, skąd się bierze odrębność naszej wsi.

cdn.

 

fragment opowiadania pochodzi z przygotowywanego tomu opowiadań Królestwa

Gustaw Rajmus (pseudonim; ur. w 1987 r. w Szczecinie) – autor krótkich form literackich. Absolwent Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego. Mieszka pod Szczecinem. Publikował w: „Fabulariach”, „Latarni Morskiej”, „Nowym Napisie”, „OkoLicach Strachu”, „Twórczości” i „Wyspie”. Wydał zbiór opowiadań »Dwie Historie« i inne historie (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści