MAŁGORZATA POŁUDNIAK
Cykl pomarańczowy. 1
Na marginesie sardynki, w świetle pomarańczy
Zaczęło się od Sardynek w pomarańczy. Dla wielu to absurd — dziwna para, surrealistyczna plama smaku i obrazu. Dla mnie to był gest — skurcz języka, przegięcie znaczenia. Właściwie powinnam cofnąć się jeszcze dalej, do wiersza Franka O’Hary Dlaczego nie jestem malarzem, i do tej cichej rewolucji, którą ten tekst zapoczątkował. Do jego lekkości, rytmu, który udaje prozę, a jednak pulsuje jak światło w oknie. Do jego zrozumienia dla abstrakcji, nie jako ucieczki od sensu, lecz jako sposobu jego noszenia — luźno, czule, z wyrozumiałością dla niedopowiedzeń. To był pierwszy krok — a potem zaczęły się plamy: pomarańcze, które nie chciały być metaforą. Sardynki, które wiedziały, że nie są obrazem, tylko literą P. Cisza, która nie była brakiem, tylko światłem z lodówki w nocy, gdy wracasz z pustymi rękami. Wiersze zaczęły się pojawiać jak ślady: mokre ślady łap, rozlana herbata na obrusie, przestrzenie między tym, co się wydarzyło, a tym, co mogło się wydarzyć, gdyby język pozwolił. Powstało już trzynaście tekstów — ściśle ze sobą związanych, ale nie w sposób hierarchiczny czy linearny. To raczej siatka połączeń, połyskująca sieć sensów i niesensów, które splatają się w czasie i semantyce. Każdy z tych wierszy to głos — niekiedy sardynki, niekiedy pomarańczy, czasem ciszy lub światła — ale tak naprawdę to wszystko język. Język, który się wymyka, tańczy, milknie, śmieje się z typografii, kłóci się z interpunkcją, chce być szczery jak ryba i miękki jak miąższ. To cykl o próbie istnienia pomiędzy. Między literą a obrazem. Między metaforą a rzeczą. Między tym, co się mówi, a tym, co się tylko przeczuwa. Poezja nie jest tu próbą zamknięcia znaczenia — raczej jego rozszczelnieniem. Wybujaniem. Kiedy język nie nadąża za emocją, powstaje wybój. Wtedy właśnie rodzi się wiersz.
Sardynki w pomarańczy
Jeszcze nie wiem, jak znakować przestrzeń. Jestem
kroplą wody, która myli ściany z szeptem.
Ktoś mnie upuścił. Zdarzyło się to między szafą
a kalendarzem, może pod stołem.
Drobny węzeł krtani nie pozwala mi pamiętać, kto.
Powinien istnieć specjalny znak interpunkcyjny.
Graficzny odpowiednik skurczu krtani.
Przecinek się nie nadaje. Przecinek to klin
na złapanie oddechu, a tu potrzebny
jest typograficzny węzełek, wybój albo potknięcie*.
Byłeś tam? Miałeś wtedy palce wciśnięte w krawędź stołu,
miedź twojej skóry pod światłem zimowym. Powiedziałabym:
piękno, ale czy piękno jest wystarczające,
gdy zamiast sardynek została cisza? Tak.
Litery się nie topią.
Gdzieś pod podłogą sardynki.
Trzymam na półce ich resztki w słoiku.
Powiedziałam sobie: pomarańcza.
I pomarańcz napisał się jak rozlana herbata
na serwetce, a potem plama przeszła na obrus.
Czym byłbyś ty? Plamą czy serwetką?
Czy może tym wybrykiem wciśniętym
pomiędzy frazę, co chce skończyć się,
ale język nie pozwala? To jak śpiewać
o marszu przez rzekę, gdy woda już dawno
odpłynęła do morza i słowa dryfują za nią.
Powinno być więcej wiersza w tych sardynkach.
Jakieś przyprawy. Złoty pył. Jest tylko pomarańcza,
która w galerii znów mnie przytłacza.
Ktoś szepcze: to jest sztuka. Ale ja znam smak litery P.
Znam marsz stóp w rynnie wypełnionej deszczem.
Wiem, że sardynki to kartka, a nie płótno, które pulsuje bardziej.
Skurcz krtani. Wybój, typograficzny oddech.
Mów mi inaczej. Mów mi sardynko w pomarańczy.
Mów mi ciszo, która próbuje tańczyć.
* [Marcin Wicha, cytat z książki — Rzeczy, których nie wyrzuciłem]
Sardynka
Nie pytaj mnie, co znaczy szczęście.
może tyle, co skórka pomarańczy na języku,
gorzka i lepka,
albo sardynka,
przez chwilę wierzy, że morze to miękki miąższ,
i się nie dusi.
Czasem myślę o literach jak o nasionach —
niektóre wykiełkują na mapie, inne
zostaną w notesie —
mokre od deszczu,
pisał po szybie bez słów.
Światło uczy mnie więcej niż podręcznik —
poranny drzeworyt na parkiecie,
linie papilarne dnia w odbiciu filiżanki,
czytam z tego, co nie zostało zapisane.
Typografia szczęścia to marginesy.
P r z e r w y,
przestrzenie między tym, co się wydarza,
a tym, co się mogło wydarzyć,
gdybym nie skręciła w stronę śmiechu
dziewczyny z wymyślonym imieniem.
Szczerość — to sardynka,
nie udaje, że zna kierunki.
Po prostu płynie, zasolona i świetlista
jakby wszystko było jeszcze możliwe.
Nie uczę się przeżycia. Ćwiczę radość.
Wybieram trasy, gdzie absurd tańczy z sensem,
a tusz rozlewa się jak noc
nad lasem zimą.
Jeśli kiedyś mnie nie będzie,
szukaj mnie tam,
gdzie ktoś zapomniał dokończyć projekt,
gdzie litera wyłamała się z siatki,
żeby zatańczyć.
Notatki pomarańczy
Nie jestem symbolem.
Ani metaforą.
Mam włókna, sok
i czasem trochę goryczy pod paznokciami tych,
którzy próbują mnie zrozumieć.
W środku —
jestem oceanem dla małych ryb.
Słona sardynka przytula się do moich segmentów
jak do poduszki w obcym kraju. Nie pytam,
skąd przypłynęła. Ważne, że została.
Lubię być trzymana w dłoni,
bo wtedy światło przeze mnie prześwituje
jak przez bursztyn, który pamięta lato,
choć jest środek zimy.
Czasem ktoś mnie zostawia na parapecie.
Długo.
Aż wyschnę, zwinę się w sobie,
i wtedy naprawdę wiem, czym jest czekanie.
Mam nadzieję,
że nikt nie pisze o mnie wierszy,
które zaczynają się od „soczysta”.
To słowo jest jak źle dobrany font —
zbyt bezpośrednie,
pozbawione dystansu.
Jeśli już musisz mnie zapamiętać,
niech to będzie moment,
gdy pierwsza kropla soku spada na nadgarstek,
a ty nie wiesz jeszcze,
czy to radość, czy rana.
cdn.
Małgorzata Południak — graficzka, fotografka, felietonistka „eleWatora”. Wydała tomy poetyckie: Czekając na Malinę (2012), Liczby nieparzyste (2014), Mullaghmore (2016), Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu (2017), Podróżowanie w przestrzeni (2021) i Pierwszy milion nocy (2024).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved