Skip to content

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Kwiecień ‘25

 

1.

Kolejna powieść Cormaca McCarthy’ego Strażnik sadu pojawiła się w cyklu książek tego autora — uzupełnianym konsekwentnie przez Wydawnictwo Literackie od kilku już lat — w dobrym do tego momencie. McCarthy (1933-2023) zmarł bowiem stosunkowo niedawno (a cóż wynosi cenionego autora wyżej jeszcze niż jego własna śmierć?), ale i zdążył jeszcze doświadczyć uznania, którego w USA za życia niewielu autorów doznaje. Stawiano go bowiem na równi z trójką najwybitniejszych pisarzy amerykańskich tego wieku, czyli Philipem Rothem, Donem DeLillo, Thomasem Pynchonem, ale porównywano też do Williama Foulknera.

Kwalifikacje i rekomendacje krytyków to jednak tylko część sukcesu oczywiście, a na jego fundament wspiął się McCarthy samodzielnie. Zwłaszcza bestsellerowa powieść Droga — zekranizowana zresztą z powodzeniem — zapewniła mu rozgłos i wywindowała w hierarchii, ale trzymały go w niej wysoko zarówno Rącze konie jak i To nie jest kraj dla starych ludzi.

Na czym polega oryginalność i atrakcyjność tej prozy? Z jednej strony, oczywiście, na barwnym ukazaniu południa USA, Ameryki biednej, ale zanurzonej głęboko w mity Dzikiego Zachodu; McCarthy demitologizuje jednak tę legendę bardzo ostro. Jego westerny są brutalne i brudne, a przy tym zupełnie wyprane z jasnych kryteriów etycznych. Żadnego w nich dobra i zła, ot Krwawy południk — a taki tytuł nosi inna jego sławna książka — pod którym każdy zabija, żeby się obronić, ale też po to, żeby zabić po prostu. Bohaterami pisarza są więc zabójcy, gangsterzy, ludzie marginesu, przemytnicy, pijacy, małomiasteczkowe męty. McCarthy nie usiłuje ich bronić, zresztą w ogóle nie psychologizuje. Swój obraz świata przedstawia natomiast w języku — i to jest właśnie druga strona jego sukcesu. Bo język tego prozaika, mimo przedstawianego nim zła i pospolitości, i mimo że szorstki, niekiedy niepoprawny gramatycznie — jako że naśladuje czasami sposób mówienia bohaterów — jest wyjątkowo barwny, bogaty, poetycki. Ponura rzeczywistość jego prozy jawi się dzięki temu zgoła magicznie, nabiera głębi, a codzienne sprawy się uniwersalizują, przybierając wymiar ludzkiego losu i związanych z nim paradoksów.

Tak właśnie jest w Strażniku sadu, w którym — tak jak w wielu innych powieściach tego autora — sensacyjny, kryminalny wątek zanurzony jest i płynie meandrycznie w ciemnej rzece nie do końca zrozumiałych wydarzeń, zaskakujących przypadków, scen okrutnych i pięknych.

Usytuowana w latach 30. XX w. powieść o chłopaku z prowincji, który uwikłał się w dramatyczne i krwawe wypadki, czego skutkiem okaże się połączenie życiowych dróg zabójcy i rodziny jego ofiary, nie ma co prawda siły najlepszych powieści McCarthy’ego, a chwilami wydaje się aż nazbyt niedopowiedziana, lecz jej językowa ekspresja i magiczna uroda niwelują te braki. Czyniąc ze Strażnika sadu powieść co najmniej bardzo dobrą.

[Cormac McCarthy, Strażnik sadu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025]

 

2.

Miłośnicy starożytności nie mogą ominąć tej pozycji. Asyria. Powstanie i upadek pierwszego imperium w historii świata Eckarta Frahma to dzieło co się zowie. Prawdziwie naukowe, a zarazem przystępne w lekturze, ba, atrakcyjne jak dobra powieść historyczna. Podkreślam jego naukowość nie tylko dlatego, że Frahm — doktor asyriolog na Wydziale Języków i Kultur Bliskowschodnich Uniwersytetu w Yale — jest cenionym specjalistą od starożytnej Mezopotamii, ale i dlatego, że polski rynek książki historycznej zawalony został ostatnio książkami pseudonaukowymi, rozmaitymi kompilacjami panów i pań „popularyzatorów” (że wymienię tylko S. Leśniodorskiego, S. Kopcia czy panią E. Klemzer, a mógłbym dorzucić jeszcze kilkanaście nazwisk, w tym bajarzy spod znaku „imperium Słowiańszczyzny”), natomiast rodzimych autorów — naukowców — coraz bardziej na nim brak. Czyżby zapomnieli nasi historycy, jak się pisze dobre, ciekawe i wartościowe naukowo książki historyczne? Być może. Na szczęście nie zapominają o tym naukowcy zagraniczni, zwłaszcza z Zachodu. A Eckart Frahm jest tego świetnym przykładem.

Jego praca o brodatych władcach Asyrii, którzy między XX a VII w. p.n.e. panowali nad powiększającym się, a ogromnym z czasem, obszarem między Zatoką Perską a Morzem Śródziemnym, jest naprawdę fascynująca.

Frahm potrafi trzymać się faktów (i artefaktów!, z których wiele w swej książce czyni bohaterami równie ważnymi jak postacie królów i wojowników), ale lubi też sobie podywagować nad meandrami historii. Jedną z ciekawszych tez jego dzieła jest na przykład myśl, że do upadku Asyrii przyczyniła się… ona sama. Dokładniej zaś: jej potęga. Bo to ona doprowadziła do upadku kraje z Asyrią sąsiadujące (Elam, Babilon), co sprawiło, że właśnie przez ich terytoria wlał się do królestwa ze stolicą w Niniwie potop perskich najeźdźców, którzy rozgromili i unicestwili Asyrię.

Asyria złą ma w naszej historiografii prasę. A to za sprawą Biblii głównie, której autorzy — Izraelici — widząc w niej swojego największego wroga, czynili z Niniwy symbol zła, rozpusty i zgorszenia wszelkiego; Eckart Frahm próbuje ów wizerunek nie tyle ocieplić, ile urealnić. Pokazując, iż było to faktycznie imperium agresywne, wojownicze, ale jego życie i codzienność nie składały się bynajmniej z nieustannych rzezi czynionych krajom ościennym. To Asyria bowiem tworzyła w tej części świata zręby prawdziwej państwowości, ale też sądownictwa, rozwijała się w niej ciekawa kultura (choć prawda, że nie taka jak w Grecji, Egipcie czy Rzymie), będąca kontynuacją dorobku Sumeru i Babilonu…

Inna kwestia, że historia — nie tylko starożytna — połykana w takiej pigułce jak rzeczona książka, jawi się jako pasmo nieustających wojen, które niszczyły miasta, paliły wsie, likwidowały całe plemiona i narody. Nihil novi sub sole, jak mawiali Rzymianie. Którzy też zresztą nie wyciągnęli z tej maksymy żadnego wniosku i runęli w przepaść wraz ze swoim imperium i ukonstytuowaną na niej kulturą.

[Eckart Frahm, Asyria. Powstanie i upadek pierwszego imperium w historii świata, Dom Wydawniczy Rebis, Warszawa 2025]

 

3.

Na hasło „Orwell” pada zaraz odzew: „Folwark zwierzęcy”! No, niektórzy reagują też odzewem innym: „Rok 1984”.

Tymczasem George Orwell (1903-1950), znakomity pisarz brytyjski, stworzył w swoim niezbyt długim życiu nie tylko słynne dziś alegorie polityczne — wspomnianą powieść Rok 1984 i bajkową satyrę Folwark zwierzęcy — ale też wiele innych wartościowych książek, a wśród nich bodaj najlepszą — Brak tchu, która ukazała się właśnie nakładem Bellony.

W polskim wydaniu opatrzono ją podtytułem Podróż do krainy swojego dzieciństwa — zupełnie zresztą niepotrzebnym. Bo banalnym, infantylnym i… mylącym. Jako że książka nie opowiada wcale o dzieciństwie Orwella, jak mogłoby sugerować pojawienie się tegoż podtytułu pod nazwiskiem autora. Ba, podtytuł to niezbyt zgrabny na dodatek, ponieważ zaimek w postaci „swojego” jawi się jako typowa tautologia (czyli masło maślane).

Tak naprawdę zresztą nie jest to typowe — skądinąd też podtytułem sugerowane — wspomnienie z lat sielskich, pełne zabaw i radości, melancholii i wzruszeń, a całkiem realna wyprawa głównego bohatera — przeciętnego Brytyjczyka w średnim wieku — do miasteczka, w którym się wychował. Ważniejszy od miasteczka jest tu jednak czas, w którym się to wszystko wydarza: lata 1938/1939, tuż przed wybuchem II wojny światowej, której ciężkie chmury już zaciemniają horyzont, a nikt jakoś nie chce w ten wybuch wojny wierzyć.

Bohater powieści George Bowling (znaczące jest na pewno to, że imię ma takie samo jak autor) opowiada o swoich doświadczeniach tego okresu osobiście, gdyż narrację mamy tu pierwszoosobową. Trochę w tym publicystyki, jako że powieść powstawała właśnie w tym gorącym czasie, trochę cierpkiej ironii i satyrycznego spojrzenia na społeczeństwo Wielkiej Brytanii, żyjące sobie w obliczu nadchodzącej Apokalipsy jak gdyby nigdy nic — co sprawia, że książka brzmi momentami niezwykle aktualnie — ale jest tam i łagodna empatia dla „Grubego George’a”, jak o nim mówi się — mówią inni — w powieści. Staje się on przez to typem Everymana, wiodącego pospolite, nudne życia jak wielu z nas, ale uświadamiającego sobie powoli, że ten zwyczajny, szary, uporządkowany świat, do którego był przyzwyczajony, do którego i my dziś przywykliśmy, właśnie się kończy.

Orwell nie byłby sobą, gdyby mądrych obserwacji nie opatrzył typowo angielskim poczuciem humoru. A że będzie to robił przez 283 strony, świadczy już świetne pierwsze zdanie, rozpoczynające narrację: „Faktycznie zaświtało mi to w głowie akurat w dniu, w którym miałem odebrać nową sztuczną szczękę”.

Cóż, na ogół bywa właśnie tak, że wydarzenia najważniejsze, przełomowe, związane są z dniem banalnie powszednim, a refleksja na temat wagi tego, co się właśnie wokół nas — i w nas — wydarza, związana jest mocno z prozą dnia codziennego.

[George Orwell, Brak tchu, Bellona, Warszawa 2025]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści