TOMASZ DALASIŃSKI
Śmierć Muchy
Nie wiedziałem, że Mucha umrze. Była u nas, od kiedy pamiętam, miałem więc święte prawo przypuszczać, że będzie u nas na zawsze, i ochoczo z tego prawa korzystałem. Chyba domyślałem się, że kiedyś musiała się urodzić — byłem przecież już dużym, sześcio- czy siedmioletnim chłopakiem, i widziałem w swoim życiu niejeden psi miot — ale nie zdawałem sobie sprawy, że to, co przybyło, musi również odejść. Na pierwszy pogrzeb poszedłem dopiero w szóstej klasie. Był to pogrzeb prababci. Trumna w kościele, jak zawsze w tamtych czasach, była szeroko otwarta. Pamiętam, jak dotknąłem palcami bladej, zimnej twarzy trupki i w jednej chwili zrozumiałem, że życie to nie przelewki, że kiedyś wszyscy umrzemy i że przyjdzie taki dzień, gdy nawet ja będę leżał w tym samym miejscu, tak samo zimny jak ona. Ale wtedy, kiedy umierała Mucha, jeszcze nie miałem o tym pojęcia.
Mucha była starsza ode mnie, miała chyba z osiemnaście lat i raz dziadek powiedział, że jest bardzo stara, nawet jak na kundelkę, a ja wtedy zwrotnie zapytałem go, czy on także ma osiemnaście lat, bo przecież też jest stary. Roześmiał się i klepnął mnie w plecy, a potem spoważniał, spojrzał mi w oczy i szepnął tak cicho, że prawie musiałem czytać z ruchu jego wąskich, zasuszonych warg: „Tak wiele bym oddał, żeby znów być przed dwudziestką”. Zdziwiło mnie to i jednocześnie zasmuciło. Zdziwiło, bo dla mnie dwudzieste urodziny były tak samo odległe jak dwusetne — nie odróżniałem zanadto trzydziestolatków od sześćdziesięciolatków, wszyscy, którym mówiłem na „pan” i „pani”, byli dla mnie zwyczajnymi zgredami. A zasmuciło, bo skoro dziadek miał na karku więcej lat niż Mucha, a Mucha właśnie umierała, to znaczyło, że i na dziadka niedługo przyjdzie pora. Rozpłakałem się wtedy jak bóbr i nikt nie potrafił mnie uspokoić. Każdy myślał, że płaczę nad Muchą, i po części istotnie tak było, ale nikt nie domyślał się, że już zacząłem opłakiwać dziadka, zresztą, jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo dziadek pociągnął jeszcze dwie dekady, a Mucha odeszła nazajutrz.
Nie pamiętam, kto i dlaczego wymyślił dla tej suczki takie dziwne imię. Nie miała przecież skrzydeł ani trzech par odnóży, nie była też czarna jak te natrętne owady. Mogę się tylko domyślać, że jej imię wzięło się stąd, że Mucha, tak jak wszystkie muchy, była wszędobylska, latała, gdzie się dało, siadała, na czym się dało, jadła, co popadnie i zaznaczała swoją obecnością każdy skrawek terenu. Tak, to był najbardziej temperamentny i ruchliwy pies, z jakim dane mi było się przyjaźnić. Mucha zawsze chodziła swoimi ścieżkami — i dobrze, bo zwierzę, tak jak i człowiek, musi czasami chodzić tam, gdzie chce. Biegała po polach, przynosząc nam stamtąd rozmaite trofea: kawałek gałęzi, którą nie wiedzieć czemu uznała za wyjątkową, nogę padłej sarny, zwitek słomy, martwego kreta, jakiś kamień. Któregoś razu, wróciwszy z lasu, trzymała w pysku skrawek starego skórzanego paska od spodni z zardzewiałą sprzączką. Zabrałem go jej i umyłem pod bieżącą wodą, a sprzączkę wyczyściłem piaskiem zmieszanym z popiołem. Na sprzączce wygrawerowany był orzeł, który wyglądał jak godło, ale na pewno nie było to godło Polski. Zaniosłem znalezisko matce, a ona przekazała je historykowi z naszej podstawówki, który poszperał w książkach (nie było wtedy jeszcze internetu) i po kilku dniach orzekł, że to ozdobiona hitlerowską gapą klamra od paska oficera lub podoficera Wehrmachtu, który musiał tu zginąć podczas wojny albo z jakiegoś innego powodu ten pasek zostawić czy zgubić. Jeszcze przez wiele lat miałem tę sprzączkę przy sobie; najpierw wykorzystywałem ją jako element umundurowania, gdy, wkładając na głowę imitujący żołnierski hełm kask motocyklowy typu orzeszek, a w ręce dzierżąc patyk przypominający karabin, bawiłem się z bratem w wojnę, potem traktowałem ją jak coś w rodzaju amuletu, a na końcu — jako artefakt historyczny, który ostatecznie przepadł gdzieś chyba w trakcie remontu.
Mucha, chociaż swobodnie biegała po całej wsi, tak naprawdę była typowym psem podwórkowym i to właśnie nasze podwórko stanowiło jej własny, prywatny kosmos. Była tam królową, współdzieląc swoje terytorium z kotem o imieniu Maciek, z którym, o dziwo, żyła w pokoju (czasem dochodziło między nimi do sprzeczek, ale były to sprzeczki tyleż gwałtowne, ile krótkotrwałe, kończące się zwykle tym, że jeśli akurat było lato, Mucha i Maciek wygrzewali się w słońcu, a jeśli zima — leżeli wtuleni w siebie w kotłowni, nawzajem się ogrzewając), z krową, którą nazywaliśmy Meciulą, i dwoma zamkniętymi w patykach prosiakami. Uwielbiała zaganiać kury do kurnika. Robiła to perfekcyjnie, za każdym razem co do joty wypełniając nasze polecenia, chociaż nigdy w żaden sposób nie była szkolona ani tresowana, jak gdyby dokładnie wiedziała, że o tej i o tej porze ptactwo po prostu musi znaleźć się w zagrodzeniu. W zaganianiu kur była mistrzynią do tego stopnia, że czasem zastanawiałem się, czy Mucha nie ma w sobie domieszki berneńczyka albo którejś z pozostałych ras psów pasterskich. Innym razem byłem przekonany, że wśród antenatów Muchy musiał znajdować się jakiś amstaff albo mastif, bo chociaż Mucha była mała, w kłębie sięgająca dorosłemu człowiekowi do połowy łydek, to przed obcymi broniła swojego królestwa z zaciekłością zawodowego psa stróżującego. Niektórzy mówili, że jej umaszczenie przypomina kolorem sierść owczarka szkockiego i że gdzieś tam w przeszłości jakiś jej psi pradziad musiał przyjemnie spędzać czas z suczką w rodzaju Lessie. Mogło tak być, ale mogło być zupełnie inaczej — ostatecznie na temat jej pochodzenia nie było wiadomo nic pewnego, Mucha była przecież znajdą ocaloną przed śmiercią przez mojego dziadka, który, idąc kiedyś na pole, spotkał błąkającego się po miedzach szczeniaka o głębokich, rozumnych oczach, i zabrał go ze sobą do domu.
Mucha miała swoje codzienne, niezmienne rytuały. O świcie budziła nas donośnym szczekaniem, które słychać było chyba aż po drugiej stronie wsi. Może szczekała, chcąc powitać słońce, a może usiłowała ścigać się z kogutem o to, które z nich pierwsze oznajmi światu, że szczęśliwie przetrwało kolejną noc i znów wkracza w światłość. Po śniadaniu znikała w polu albo w lesie, skąd wracała sterana, ale szczęśliwa. Później biegała po podwórku, pilnowała kur, żeby się nie rozłaziły, tarmosiła Maćka, ostrzegała przejeżdżających obok naszego domu rowerzystów, aby zanadto nie zbliżali się do furtki, z zainteresowaniem wystawiała łeb przez płot, gdy odwiedzał nas listonosz. Kiedy się zmęczyła, a ja akurat byłem niedaleko, podchodziła do mnie, merdała ogonem i kładła się na grzbiecie, domagając się pieszczot. Wieczorem zalegała na schodach, obserwując, jak zachodzi słońce, a potem zasypiała. Działo się tak nieustannie aż do dnia, w którym zasnęła na zawsze.
Dzień, w którym umarła Mucha, był jednym z tych dni, w których po prostu nie powinno się umierać. Była wiosna, końcówka kwietnia albo początek maja, ciepło, słonecznie, na niebie śpiewały ptaki, na ziemi zieleniły się trawy i drzewa. W takie dni powinno się żyć, i to żyć w całej pełni, a nie osuwać w ciemność, chłód i wieczne milczenie. „Ależ głupi dzień na umieranie wybrała sobie Mucha!”, myślałem wtedy. „Już lepiej byłoby, gdyby odeszła w jakimś listopadzie, to miałoby przynajmniej wymiar symboliczny, ale tak? Kto to widział!”. Jednak Mucha nie umarła ot tak, z dnia na dzień, bez ostrzeżenia. Jej umieranie było rozciągnięte w czasie, trwało rok, a kto wie, czy nie dłużej, i dzieliło się na etapy, które mogłem obserwować, nawet jeśli do końca nie byłem w stanie ich opisać i pojąć. Najpierw Mucha prawie zupełnie straciła węch. Dało się to poznać po tym, że nie jadła niczego, co było mdłe, jałowe i pozbawione wyrazistego zapachu, i po tym, że obwąchiwała każdego z nas coraz częściej i z coraz większą intensywnością, jak gdyby za wszelką cenę usiłowała nas zidentyfikować i odróżnić jednego od drugiego, co jak dotąd udawało jej się bez trudu, a nagle stało się niemal niemożliwe. Potem posłuszeństwa odmówiły jej oczy. Mucha stała się niezdarna, ni stąd, ni zowąd zaczęła potykać się i przewracać, zderzać z płotem albo ścianą, bardzo niechętnie wychodziła z budy po zmroku, w ogóle cała się trzęsła, kiedy na dworze robiło się ciemno. Wreszcie, na sam koniec, jej tylne łapy odciął jakiś niedowład. Mucha poruszała się tylko za pomocą przedniej pary, wkładając w ruch maksimum siły, jaka jeszcze pozostawała w jej dyspozycji. Kiedy chciała do kogoś podejść, posuwała się po ziemi, ciągnąc za sobą zad i męcząc się przy tym strasznie. Podstawialiśmy jej wtedy jedzenie i wodę pod pysk, żeby niepotrzebnie się nie wysilała, a ona patrzyła na nas smutno, tak smutno jak człowiek, który zrozumiał, że dane mu jest dziś, może jutro i pojutrze — a później to już tylko wykopany w sadzie pod jabłonką dół, uklepana ziemia i usypany z niej niewielki kopczyk, który pierwsze jesienne deszcze splantują do zera.
Gdy Mucha umarła, nie zostało nam po niej nic oprócz białej, emaliowanej, blaszanej miski z wymalowanym na dnie piejącym kogucikiem, do której za życia wrzucaliśmy resztki z obiadu, i która po kilku tygodniach stała się miską Bariego, jej psiego następcy w naszym gospodarstwie. Bari chyba nawet nie wiedział, że jedząc z miski po Musze, jadł z miski najlepszego psa na świecie. Ta miska służyła mu przez kilka ładnych lat, aż pewnego dnia pękła ze starości. Wyrzuciliśmy ją do zbitej z listewek skrzynki ze złomem, a potem, kiedy skrzynka się zapełniła, ten złom kupili od nas objezdni zbieracze i bez sentymentu wywieźli nie wiadomo dokąd.
Tomasz Dalasiński (ur. w 1986 r.) – poeta i prozaik, doktor nauk humanistycznych. Laureat Tyskiej Zimy Poetyckiej (2010), nominowany m.in. do Nagrody im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz” (2018) oraz Nagrody Głównej XIV Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina (2008). Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS (w dziedzinie kultury). Mieszka w Brzozówce niedaleko Torunia. Wydał tomy poetyckie: Zmiana biegunów (2009), Zeitmusik (2010), porządek i koniec (2011), Stosunki przegrywane (2013), Copyright (2016), Większe (2018), Wiersze dla żywych (2023); poemat: Póki nie żyjemy (2020); tomy opowiadań: Nieopowiadania (2016), Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach (2022), Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach (2023) oraz książkę krytyczno-literacką: Jadąc do Ciebie. Szkice o poezji Jacka Podsiadły (2019).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved