Skip to content

ZBIGNIEW KOSIOROWSKI

Retour. 1

[fragment powieści]

Denat na pirsie

Przestrzelony bark przestał krwawić. Ramię obrzmiewało i pulsowało gorączką; Jose dygotał. Od wczoraj tkwił wciśnięty między przerdzewiałe blachy pociętego na złom statku. Przez dziurawe ścianki kryjówki, gdy ulewa na chwilę łagodniała, wpadało nieco światła z chybocącej się na nabrzeżu lampy. Więcej słyszał, niż widział. Dawny rozładunkowy pirs rybackiego portu wydawał się martwy. Sztormowy wiatr zacinał, deszcz dudnił, woda wciskała się zewsząd – i z góry, i z boków. Leżał w śmierdzącym błocie. Nie zamierzał umierać, jeszcze nie teraz. Od godzin nie dochodziły go odgłosy tropiących napastników. Albo się przyczaili, albo zrezygnowali i odeszli. Determinacja, z jaką go ścigali drugą dobę, zabijając najpierw Erensta, jeszcze w domu na przedmieściu, później Luisa (w centrum portowego rynku Mercado i na oczach grupy turystów), wskazywała, że nie odstąpią. Czekali, aż się ruszy. Nie ryzykował więc wyjścia. Wpełznął jeszcze głębiej w zwężającą się wnękę między kawałkami zezłomowanej nadbudówki. Leżąc, oddał mocz i zrobiło się nieco cieplej. Nie pierwszy raz uciekał i krył się, ale nigdy dotąd nie był w tak beznadziejnej sytuacji. Niezasłużenie, pomyślał. I usnął.

Usłyszał metaliczny trzask. Błysnęło. Strzelali, ale dlaczego tak głośno? Dotąd używali tłumików… Odruchowo chciał się poderwać i zawadził głową o blaszany sufit. Stąd mógłby się jedynie wyczołgać. Kolejny huk niemal go ogłuszył, blachy nad głową zdawały się pękać. W nozdrza wpadł dziwny zapach. Pociągnął nosem. Ozon? Piorun trafił dość blisko, tuż, tuż. Na skórze obłoconych, gołych stóp, odczuwał mrowienie. Włosy na głowie zesztywniały, stanęły na sztorc. Jeszcze jeden piorun i zacznie świecić albo się usmaży. Instynktownie usiłował podkulić nogi. Nic więcej zrobić nie zdołał, czekał. Lampa na nabrzeżu, targana wiatrem, mrugnęła kilka razy, a w końcu zgasła. Chwilowe napięcie go opuszczało. Odzyskał nieco głębszy oddech. Ból, promieniujący z barku, przemieszczał się wzdłuż lewej części tułowia i sięgał żeber. Nie rozumiał sygnałów dawanych mu przez ciało.

Echa gromów nakładały się i ciągnęły po wodzie. Kolejne błyskawice chłostały zatokę, widział to teraz przez dziury w metalowej ściance. W miejsce, gdzie rdza wyżarła nieregularne, poszarpane szpary, przystawił oko. Pół zatopione przy nabrzeżu trawlery chybotały się w świetle błyskawic, ocierały się burtami, metal zgrzytał o metal, wydając przeciągłe jęki. Zygzaki błyskawic goniły się między nisko wiszącymi chmurami. W dziwnej arytmii. Wiszące nad zatoką grzmiące i rozognione niebo zdawało się jednak mniej groźne niż piekło, w którym utkwił. Opuszczały go siły. Przeżegnał się i zmówił Pater noster. Tak gorliwie modlił się dawno temu, jeszcze w seminarium, chyba… Zanim go usunięto. Chodziło o Ann? Wieki minęły… Byłby kiedyś księdzem? Raczej klerykiem. I policjantem też? Z trudem zbierał myśli. Tyle lat przeleciało… Odległy grzmot wyrwał go z majaków. Apogeum wyładowań z wolna się przesuwało. Oby nie szła za nim kolejna fala. Chociaż im gorzej, tym lepiej; lepiej dla mnie, pomyślał. Pomruki z nieba oddalały się. Wkrótce zacznie świtać, skonstatował. Ponownie wzmogła się ulewa, więc pod jej osłoną bezpieczniej będzie mu się czołgać nabrzeżem w stronę przerdzewiałego trawlera. Schowa się w jego wnętrzu. Znał to miejsce, bywali tam wcześniej. Nikt poza Ernestem i Luisem nie wiedział o tej kryjówce, a oni już przecież nie żyli.

Przez otwory znów błysnęło, wcześniej usłyszał trzask pioruna na wodzie. Burza chyba wracała. Przywarł okiem do szczeliny. Po chwili odniósł wrażenie, że w starym basenie rybackim, w którym rdzewiały porzucone trawlery, zauważa na tle rozświetlonego miasta po drugiej stronie zatoki przesuwający się za falochronem cień… Jacht? Bez wątpienia coś niewielkiego, z napiętym na dziobie sztormowym fokiem. Skacząca na fali jednostka jakby nie słuchała steru, a jednak ktoś ją prowadził, z oddali dochodził terkot silnika. Jacht gwałtownie przechylił się w szkwale i pędził wprost na pirs. Błyskawica znów rozświetliła okolicę. Zobaczył dwie osoby zmagające się na dziobie z linami, jakby zamierzały rzucić kotwicę. Wariaci… Silnik zawył na zwiększonych obrotach i jacht położył się na lewą burtę, a jego rufa przesunęła się w prawo. Domyślił się, że tamci na wodzie mieli kłopoty ze sterem, a wykonany manewr na wstecznym biegu dawał szansę na ocalenie. O ile kotwica utrzyma się dna. Po chwili jacht, osłonięty już pirsem, kołysał się na wypuszczonej kotwicznej linie, niespełna dwa kable od nabrzeża, choć bardzo blisko jednego z wraków. Fok poszedł w dół, stojący na rufie człowiek dłuższą chwilę obserwował okolicę. Zszedł pod pokład, silnik zamilkł, światło pod salingiem zgasło, zapadła cisza. Jose jeszcze minutę wlepiał oczy w mrok, był pod wrażeniem profesjonalizmu załogi z tajemniczego jachtu. Kim są przybysze i po co właśnie tu przypłynęli?, zastanawiało go. Przypadkowo zawinęli? Wiatr ich tu zagnał? Tu, gdzie od lat, a może nigdy, nie wpływał żaden jacht? Ścigający go mogli wezwać posiłki, wtedy… Narastał w nim strach, obawiał się, że w panice popełni jakiś błąd i zdradzi swoją kryjówkę. Znów trząsł się. Od ponad doby nie jadł, jedynie wody miał pod dostatkiem. Przytknął rozpalone czoło do zimnej blachy. I znów się przeżegnał. Machinalnie, na wszelki wypadek, bo co innego mógłby jeszcze zrobić? A może to nie bandziory, pomyślał, a ktoś z kontrabandą albo po towar dla Brazylijczyków. Teraz, gdy w Urugwaju legalnie uprawia się konopie i marihuanę kupuje bez recepty, takie rejsy po nocy dałoby się wytłumaczyć, pocieszał się chwilę. Zaraz zacznie świtać. Wtedy się okaże… Przymknął powieki, morzył go sen. Odgłosy burzy dolatywały z daleka, z drugiej strony Zatoki Montevideo.

Śnił, że go dorwali. Otoczyło go trzech, w przemoczonych, czarnych garniturach. Czarny i dwóch białych. Klęczał przed nimi i czekał na strzał miłosierdzia. Wolał to niż bicie i polewanie wodą. Wcześniej dopadli go w domu, ci sami. A spodziewał się kolegów wracających po nocy z portu. Ernest i Luis sztauowali tam w ładowni jakiegoś statku tony zielonych bananów. Utykali je wpierw w drewnianych skrzyniach, na dnie których leżał już inny towar. Luisa podkusiło, żeby sprawdzić, co tam upchnięto, i cichcem zwinął foliową paczkę. Dureń! Powinien domyśleć się, co to jest i do kogo należy. Szczęściem, zanim wrócił na stancję, schował zawiniątko w kryjówce na wraku. W domu wysypał z kieszeni na stół garść proszku. Czystej marihuany. Więc goście przyszli po swoje, ale nie tylko po towar. To musiała być poważniejsza sprawa. Najpierw przywiązali go do krzesła i bili. Bez słowa. O nic nie pytali. Gdy odzyskał przytomność, czując lejącą się na łeb wodę, usłyszał wreszcie pytanie:

– Gdzie tamci dwaj, gdzie towar?

Nie musieli powtarzać.

– W piwnicy – wymamrotał.

– Na widoku? – Wyższy z białych zamierzył się teleskopową pałką, jakby ponownie chciał go walnąć, jeśli nie odpowie.

– W skrytce, proszę panaaa… – wyksztusił i rozkaszlał się. Krew ciekła mu ze złamanego nosa, rozbitych warg, spływała po twarzy ze skaleczeń na głowie. Kiwał się na krześle i gdyby nie skrępowane za oparciem ręce, dawno by leżał w rzygowinach. Czuł ostrze pałki wbijającej się w policzek.

– Trudno znaleźć? – Oprawca wzmacniał nacisk.

– Znam miejsce, pokażę.

– Skłamiesz, a dłużej pocierpisz. Oddasz, a załatwimy to od ręki – pocieszył drugi z białych w garniturze, też pod krawatem. – Nas się nie okrada – dodał.

– Oczywista… – Jose patrzył w twarz egzekutora. Jego oczy nie wyrażały żadnych emocji; zimne i bezwzględne. – Też im tak mówiłem, proszę pana, ale to głupie młokosy.

– Kiedy wrócą? – spytał ten wyższy w garniturze.

– Nieprędko – usiłował skłamać, ale nie dali się nabrać.

– Tyle żarcia dla siebie nagotowałeś? – warknął milczący dotąd czarnoskóry oprych. Kogoś przypominał.

– To na obiad, a jeszcze jest rano – próbował się usprawiedliwić. Nie zdążył. Tym razem pałka uderzyła w drugie ucho. Na chwilę ogłuchł, zachwiał się na krześle.

– Ocuć go! – wrzasnął czarnoskóry, a stojący z tyłu facet w garniturze chlusnął wodą z wiadra na głowę Josego. Dopiero teraz Jose zorientował się, że szefem nie był żaden z białych pod krawatami, dowodził nimi kolorowy gość, ten, zdaje się, w dresie. Byłby to boss…

– Lej! – polecił dresiarz. W dłoni wysokiego Jose zobaczył flaszkę rumu. Na wargach poczuł pieczenie, a po chwili w usta wlano mu pół butelki alkoholu, ledwie nadążał przełykać. Nie rozumiał, co zamierzają. Chcieli go wpierw spić?

– Rozwiążemy cię, a jak odzyskasz władzę w nogach, zejdziemy do piwnicy, tak? Pokażesz, co należy, i będzie po wszystkim, tak? – zapytał samarytanin w dresie.

Jose skinął głową, nie miał już wątpliwości, co go czekało. Dłonie i stopy miał całe, bili go po innych częściach ciała. Chwilę rozcierał zdrętwiałe ręce, napinał mięśnie nóg. Utrzyma się na nogach, ale to za mało, żeby podjąć próbę ucieczki. Czuł na sobie drwiące spojrzenie jednego z oprawców.

– Zrobisz krok w bok, a najpierw utniemy ci jaja i wpakujemy do jadaczki, dopiero potem udusimy, jasne?! – Usłyszał groźbę.

– Tak, proszę pana, jasne – odpowiedział z rezygnacją.

Schodami do piwnicy sprowadzali go faceci w garniturach. Z wyraźnym wstrętem, żeby się nie pobrudzić. Byli w połowie drogi, gdy usłyszeli podjeżdżający pod dom samochód. To mogli wrócić Ernest i Luis. Z góry, z korytarza, dobiegło ich polecenie czarnego:

– Jeden do mnie. Ty, Flakon, zostajesz z frajerem i szukasz w piwnicy, co należy. Ja z Grajkiem weźmiemy się za palantów. No, dawaj!

Jose poczuł na plecach szturchniecie lufą pistoletu. Zrobił krok, zachwiał się i zawisł na poręczy. Gość zwany Flakonem zszedł o stopień i stanął obok.

– Mam zawroty… Chwila… – jęknął Jose. Spojrzał w dół. Do zejścia zostało jeszcze z pięć, sześć schodów. Niżej panował mrok. Dobrze, że Ernest nie wymienił spalonej żarówki… Na dole po prawej, jak pamiętał, stała zdezelowana szafa ubraniowa, dalej półka zastawiona metalowymi puszkami z farbą i kosze wypełnione manelami zbieranymi przez Luisa dla żebraków. Trochę światła mogło wpadać z lewej przez zasyfiałe okienko pod sufitem, ale choć wytężał wzrok, nie widział więcej niż zarys kryjących się w mroku potrzaskanych mebli. Paczki z marychą tam na dole nie znajdą, leżała w kryjówce w dawnym rybackim porcie. Musiał zaryzykować. Nie czekał na kolejne szturchnięcie lufą pistoletu. Oparty prawą dłonią o poręcz, z wolna wyprostował się, odwrócił twarzą do bandziora. Ten uniósł dłoń z pistoletem na wysokość głowy Josego, dotykając tłumikiem jego czoła.

– No, strzelaj… I tak nic tutaj nie znajdziecie – wyznał Jose z rezygnacją w głosie. A zauważając w oczach Flakona rosnącą irytację, ruchem głowy naparł na przylegający do czoła pistolet. Flakon albo strzeli, albo cofnie rękę, żeby nie stracić równowagi. Nie pociągnął za spust, zawahał się i opuścił broń. Przez moment stali twarzą w twarz. Flakon otworzył usta, by coś powiedzieć, może zakląć. Jose nie czekał, chwycił go za klapę marynarki i skoczył w dół. Polecieli razem. Nim uderzyli o beton, Jose zobaczył jeszcze ognistą kulę. Gdyby nie stracił przytomności, mógłby wtedy nawiać przez przejście do garażu, bo pocisk trafił w sufit, a Flakon walnął głową o beton i leżał obok jak zdezelowana kukła. Po chwili obydwaj stękali. I to głośno. Ten dźwięk nabrzmiewał, dobiegał jakby zza ściany. Jakiej ściany? Co tam się dzieje?, zastanowił się, bo nie był to już sen z piwnicy, choć w tym powrocie ze snu do jawy też panowała ciemność.

Jęk mieszał się z szamotaniem, ktoś, widocznie już ranny, walczył o życie. Jose umiał rozpoznawać takie odgłosy. Nie rozumiał mowy bijących się, pokrzykiwali bowiem w obcym języku, więc to nie jego prześladowcy, chyba… Nie odważył się spojrzeć przez otwór w blasze, bo byli tuż, tuż. Ciało jednego z nich nagle uderzyło o metalową ściankę kryjówki Josego i upadło na ziemię. Człowiek chwilę rzęził, głęboko westchnął i zamilkł. Ktoś chyba się nad nim nachylał, potrząsał ciałem, coś mówił. Ranny, a może zabity, nie wydawał głosu. Zapadła cisza. Czy to jakiś inny sen?, pomyślał. Za dużo mi się zdaje albo śni, potrząsnął głową. Przez szpary przeciwległej ścianki mógł rozpoznać, że rozpoczyna się świt, szarzało.

Znajoma, ciasna i śmierdząca jego szczynami nora. Na pirsie, pełnym pociętych blach, fragmentów wysłużonych trawlerów. Z czyhającymi oprawcami, którym nie chodzi o to, aby odzyskać marne kilo marihuany, lecz o to, by ukatrupić ostatniego świadka jakiegoś pierdolonego przemytu. Właśnie teraz przyszło mu to do głowy, że chodzi o przemyt, skoro sam boss go zaszczycił. W porządku, ale to przed chwilą… Te odgłosy walki? Kto z kim? Pobili się między sobą? Niemożliwe! Kto tu leży za blaszanym fragmentem nadbudówki? Bo nie Flakon ani Grajek. Czyżby konkurencja dopadła Czarnego Bossa? Gadali po obcemu, nie po hiszpańsku. Jakieś męty, cholera. Przyciągam i cudze nieszczęścia, choć nikogo nie mam na sumieniu, pomyślał z irytacją. Ani Ernesta, ani Luisa. Odważył się znów odwrócić na stronę zranionego barku. Przytknął oko do szpary w przerdzewiałej ściance kryjówki. Faktycznie dniało. Burza przeszła, wiatr ucichł. Pojedyncze krople ustępującego deszczu jeszcze uderzały o blachy. Pora, póki pada i mało widać, przeczołgać się na drugą stronę pirsu i dalej w kierunku wraku tuńczykowca. Wślizgnąć się tu było łatwiej, niż wyjść.

cdn.

Zbigniew Kosiorowski (ur. w 1944 r. w Monasterzyskach) – prozaik, autor kilkuset reportaży radiowych, prasowych i słuchowisk; dziennikarz. W latach 1990-2006 prezes i redaktor naczelny Polskiego Radia Szczecin. Medioznawca i ekspert prawa autorskiego, autor monografii naukowych m.in.: Radiofonia publiczna (1999), Dysjunkcje misji (2009) oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych z dziedziny zarządzania. Założyciel i dyrektor Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987-2003), kapitan jachtowy. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in.: 13° w skali Beauforta (1981), W pętli (1985), cykl powieści młodzieżowych Przez cztery oceany (1986-1990), Gnilec (1986), Archipelag trudnych nadziei (2003), Archipelag odpływów (2010), Desant (2013), Kamień podróżny (2016), Archipelag pod żaglami (2017), Zapadnia (2018), Zapodziani (2021) i Metanoia (2022).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content