Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

KONRAD LISKOWACKI

Zdjęcia spoza albumu

Przekręciłem klucz w zamku; zazgrzytał nieprzyjemnie, ale ustąpił, z wyraźną niechęcią. Kiedy uchyliłem drzwi, nienaoliwione od dawna zawiasy zaskrzypiały jak wrota jakiegoś starego zamczyska.

Powoli, ostrożnie przekroczyłem próg i znalazłem się w ciemnym pomieszczeniu — na strychu, którego nie odwiedzałem od przynajmniej dziesięciu, o ile nie więcej lat.

Po dłuższej chwili poszukiwań udało mi się wymacać włącznik światła. Z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że lampa działa. Lampa to zresztą za duże słowo, po prostu z sufitu zwisała słaba, mętna żarówka nieosłonięta kloszem. Światło, które dawała, jedynie po części rozpraszało panujący mrok. Wiedziałem, że na północnej ścianie strychu znajduje się niewielkie okno. Uchyliłem je, chłonąc chciwie rześki powiew wiosennego wieczoru.

Sam nie wiem, czemu tyle lat nie miałem odwagi ponownie wspiąć się po schodach i zajrzeć do pomieszczenia, w którym tak często bywałem jako dziecko. A może to strych nie chciał, bym go odwiedzał? Zawsze miałem wrażenie, że żyje on swoim własnym, niezależnym od nas życiem, jednak kładłem to na karb zbyt wybujałej dziecięcej wyobraźni.

Dom nie należał już teraz do moich rodziców. Pewnego dnia sprzedali go dość bliskim znajomym, nie dając sobie rady z jego utrzymaniem. Sami przenieśli się do mniejszego mieszkania w bloku, a ja wyjechałem studiować do Warszawy. Do Szczecina przyjeżdżałem jednak tak często, jak to tylko było możliwe. Niejednokrotnie żałowałem, że nie studiuję w swoim mieście, ale cóż — tak wybrałem.

Dziś znajomi, do których teraz należał dom, zgodzili się dać mi klucze na strych, gdyż wreszcie zdobyłem się na to, by tam pójść. Zbliżała się Wielkanoc i przyjechałem do miasta trochę wcześniej, miałem więc sporo czasu, zwłaszcza że aktualni właściciele wyjeżdżali na święta. Ja zaś dowiedziałem się od nich, że przez te lata zajrzeli na strych zaledwie kilka razy; mówili, że nie chcą się grzebać w rupieciach, a kurz im nie służy. Niczego nie ruszali, licząc, że ja lub rodzice kiedyś przyjdziemy tu, żeby posprzątać, zabrać to, co uznamy za istotne.

Dzisiaj nie chciałem sprzątać. Chciałem jedynie spróbować posiedzieć tu trochę, zmierzyć się ze światem, którego czasem bardzo mi brakuje.

Za oknem przejechał autobus. Odgłos jego wysłużonego silnika powoli nikł w oddali. Patrzyłem jeszcze przez chwilę za znikającymi za zakrętem światłami pojazdu, po czym odsunąłem się od okna, pozostawiając je jednak otwarte. Rozejrzałem się po strychu. Nie było na nim wielu mebli: przy południowej ścianie stał stary tapczan z wystającymi sprężynami, przy kolejnej widać było szafę z wyłamanymi drzwiami. Na ziemi walały się kawałki drewna, zepsute zabawki, jakieś papiery. Wszystko, na ile potrafiłem to ocenić, wyglądało podobnie jak wtedy, kiedy byłem tu po raz ostatni. Niewątpliwie najwięcej było tutaj kurzu, co poczułem dosyć szybko i musiałem sobie przetrzeć szczypiące oczy.

W pewnym momencie coś zachrobotało. Skierowałem wzrok w stronę, z której dźwięk pochodził i w mętnym świetle żarówki ujrzałem wychodzącego spod kanapy szczura. Miałem wrażenie, że jest już bardzo stary. Siedział przykurczony i patrzył w moim kierunku, widziałem, jak jego wąsy poruszają się co jakiś czas.

— Znowu się widzimy — powiedziałem cicho, przypominając sobie, jak próbowałem go oswoić przed laty.

„Znowu się widzimy”, pomyślał szczur, po czym pognał w stronę dziury w ścianie i zniknął. Westchnąłem i spojrzałem na zegarek — fosforyzująca tarcza przydawała się w panującym półmroku. Była dwudziesta piętnaście.

Podszedłem do kanapy i usiadłem na niej, uważnie unikając wystających sprężyn. Mebel zatrzeszczał żałośnie, wzbił się z niego tuman kurzu. Zakaszlałem. Ze smutkiem stwierdziłem, że nie ma już narzuty, przyjemnej w dotyku, ciemnoniebieskiej. Widocznie rozpadła się ze starości. Sam tapczan zresztą również wyglądał gorzej niż wtedy, gdy siedziałem na nim z Martą, koleżanką z sąsiedztwa. Byliśmy rówieśnikami, mieliśmy po jedenaście lat.

Tamtego dnia Marta miała na sobie żółtą sukienkę w niebieskie grochy, nosiła ją, jak pamiętam, bardzo często. Zamknąłem oczy i ujrzałem jej blond włosy zaplecione w warkoczyki, poprzeplatane kolorowymi gumkami do włosów. Siedzieliśmy na kanapie w milczeniu, zupełnie nie tak, jak rozwrzeszczane, ruchliwe dzieci w naszym wieku.

Właśnie wtedy chciałem jej zademonstrować, że udało mi się oswoić szczura. Przyszedł do mnie jak prawdziwie oswojony, usiadł mi na kolanach, po czym zupełnie bez powodu ugryzł mnie w palec. Krzyknąłem, patrząc jak zahipnotyzowany na niewielką kroplę krwi tworzącą się na opuszce. Marta głośno się śmiała, ukazując białe i zdrowe zęby dziecka.

— Jesteś głupiutki jak Kubuś Puchatek — powiedziała, kiedy minął jej atak śmiechu.

Otworzyłem oczy. Tamten dzień utkwił mi tak w pamięci głównie z powodu incydentu ze szczurem, ale pamiętam też, że wieczorem oglądałem jakiś mecz piłki nożnej, wygrany przez naszą reprezentację — poprawił mi humor przynajmniej częściowo.

Wtedy ostatni raz widziałem Martę. Podobno wyjechała z rodzicami za granicę. Przez kilka kolejnych dni kanapa na strychu wydawała mi się bardzo pusta. Wcześniej bardzo często siadywaliśmy na niej z Martą, oglądając książki, czytając komiksy albo nic nie robiąc, tak jak wtedy, gdy wygłupiłem się ze szczurem. Inne dzieci mówiły o nas: „dziwolągi“. Zawsze miałem do Marty żal, że się ze mną nie pożegnała, że wyjechała, zostawiając mnie z piętnem Kubusia Puchatka. Może nie pozwolili jej rodzice, może po prostu zapomniała, może…

Wstałem z kanapy i podszedłem do szafy, która wyglądała jak milczące świadectwo jakiejś wojny. Po drodze kopnąłem sflaczałą plażową piłkę, potknąłem się o stare żelazko z duszą.

Jedno z odrzwi szafy zwisało bezwładnie na zawiasie, przez okno wdarł się podmuch wiatru wprawiając je w lekki ruch. W dziwny sposób ruszający się kawał drewna wyzwolił we mnie niepokój. Dotknąłem drzwi, by je zatrzymać, i zakląłem, gdy w palec wbiła mi się drzazga. Przez chwilę zastanawiałem się, w który palec ugryzł mnie kiedyś szczur. Zwierzątko nie pojawiło się, by udzielić mi odpowiedzi.

W szafie nie było nic oprócz szarego kartonu wypełnionego papierami. Podniosłem go i usiadłem na kanapie, na którą w większym stopniu padało światło żarówki.

Po chwili zagłębiłem się w krainę czarnego, oblepiającego kurzu. Pokryte nim były znajdujące się w pudle gazety, komiksy, stare rachunki, nikomu niepotrzebne papiery, wypisane flamastry, połamane ołówki. Wśród tego całego bałaganu moją uwagę zwróciła jedynie sporych rozmiarów brązowa koperta. Była zaklejona, co zauważyłem z niejakim zdziwieniem, szukałem oznaczenia adresata i nadawcy, ale niczego nie znalazłem. Po kilku chwilach szarpania rozdarłem kopertę i wyciągnąłem to, co zawierała.

Na kolana, tapczan, podłogę wysypały się zdjęcia, dziesiątki zdjęć. Wiedziałem dobrze, że rodzice wszystkie nasze zdjęcia, bez wyjątku, umieszczali w specjalnych, opisanych albumach. Nie mogłem więc zrozumieć, dlaczego te w nich się nie znalazły. Po pobieżnym przejrzeniu niektórych, stwierdziłem, że nie należą one do nowych właścicieli domu.

Zdjęcia te były dziwne, to musiałem przyznać: w większości nieudane, prześwietlone, ale zarazem fascynujące. Na pewno nigdy wcześniej nie widziałem żadnego z nich, byłem tego pewien.

Pozbierałem je wszystkie i powoli, jedno po drugim, zacząłem oglądać. W większości były czarno-białe, choć zdarzyło się też parę kolorowych. Uśmiechali się do mnie z nich moi rodzice, młodsi i starsi, ze mną albo beze mnie. Na niektórych wyglądali jak duchy, upiory prześwietlonego filmu. Wielu ludzi uwiecznionych na fotografiach nie znałem, wielu pamiętałem słabo. Chociaż sytuacje przedstawione na zdjęciach były przeważnie wesołe, radosne, ja nie miałem przyjemności w ich oglądaniu. Patrzyłem na kilkuletniego siebie trzymanego na kolanach przez uśmiechniętą babcię z upiornie białą twarzą i miałem ochotę wyjść ze strychu i zamknąć go na klucz.

Jedno ze zdjęć bardzo dobrze wykonano, nie było na nim żadnej skazy, jedynie pożółkło ze starości. Widniał na nim wysoki mężczyzna w małym kapeluszu, podpierający się laseczką o metalowej gałce. Mężczyzna był w sile wieku. Patrzył surowym wzrokiem w stronę obiektywu, przygryzając koniec sumiastego wąsa. Obok niego stały wazony z kwiatami. Spojrzałem na tylną stronę zdjęcia i przeczytałem linijkę tekstu skreśloną drobnym, wyraźnym pismem: „wuj Stanisław w Krakowie, grudzień 1924”. Nie przypominałem sobie, by rodzice mówili mi coś o jakimś wuju Stanisławie.

Na innym zdjęciu widać było zamazaną sylwetkę, przypuszczalnie w ruchu. Ktoś zasłonił ręką obiektyw, ale domyśliłem się, że zdjęcie zrobiono w parku Kasprowicza, ponieważ w prawym górnym rogu można było dostrzec charakterystyczny parkowy mostek nad stawem. Nie potrafiłem rozpoznać, kim była zamazana sylwetka.

Jedno z nielicznych kolorowych zdjęć przedstawiało gromadkę dzieci, wśród których bez trudu odnalazłem siebie. Była to fotografia z jakiegoś przedszkolnego balu przebierańców, roiło się od Znaków Zorro, czarnoksiężników i księżniczek, smoków i kotów. Ja przebrany byłem za Robin Hooda, w kostiumie własnoręcznie uszytym przez mamę. Dzieci uśmiechały się, ukazując niepełne uzębienie. Wesoły charakter zdjęcia psuły dwa elementy: po pierwsze, nasza pani opiekunka nie uśmiechała się, lecz miała twarz taką, jaką mają zmarli — stężałą, o twardych rysach, z zamkniętymi oczami; po drugie, wszystkie dzieci miały wykłute oczy, prawdopodobnie szpilką.

Jeszcze inna fotografia była porysowana czarnym pisakiem i dodatkowo prześwietlona. Mogłem się tylko domyślać, co na niej widnieje: trójka ludzi stojąca przy stole w jakimś pokoju, na ścianie zegar, siedzący na podłodze mały człowiek (ja?).

Podobnych zdjęć było mnóstwo. Gdy je oglądałem, robiło mi się gorąco i zimno na przemian, czułem, że język zesztywniał mi jak kołek. Chciałem wstać i wyjść, ale nie mogłem. Moje ręce nerwowo przerzucały kolejnych prześwietlonych ludzi, kolejne rozmazane sylwetki, zwyczajnie nieudane ujęcia. Ze wstrętem odrzuciłem fotografię leżącego w trumnie staruszka, szybko odłożyłem zdjęcie, na którym tata przytulał mnie do siebie przed wejściem na Cmentarz Centralny, w tłumie poważnych, smutnych ludzi z wiązankami kwiatów i zniczami w dłoniach. Kiedy zostało mi już tylko kilka zdjęć, palce miałem wręcz czarne od kurzu, fotografie lepiły się do nich. Żarówka zaczęła migać i nie byłem pewien, czy za chwilę nie zgaśnie.

Z ulgą stwierdziłem, że zostały mi jeszcze tylko trzy zakurzone obrazki. Spojrzawszy na pierwszy z nich, głośno wciągnąłem powietrze do płuc. Na tej samej kanapie, na której teraz siedziałem, widać było dwójkę dzieci: chłopca z książką na kolanach i dziewczynkę w sukience w grochy. Przysiągłbym, że istnienie takiego zdjęcia nie jest możliwe. Kiedy przesiadywaliśmy z Martą na strychu, nikt nam zdjęć nie robił. Przecież jednak trzymałem to zdjęcie w ręku. Zauważyłem, iż po nodze dziewczynki wspina się szczur.

Kolejna z fotografii była podobna, ale jednak zupełnie inna. Na tapczanie leżał bardzo stary mężczyzna, patrzył w obiektyw z czymś na kształt zdziwienia w oczach. Nie znałem tego mężczyzny. Jedna z rąk zwisała mu bezwładnie. Obgryzał ją kosmaty szczur.

Ostatnie ze zdjęć było zupełnie prześwietlone, w zasadzie niczego nie dało się na nim dojrzeć, poza jakimiś niewyraźnymi cieniami.

Drżącymi rękami wkładałem fotografie z powrotem do koperty, zadając sobie pytanie, co właściwie przed chwilą widziałem. Wiedziałem, że strych mnie nie ukoi, prędzej zaboli, ale teraz byłem zupełnie rozbity, siedziałem bez ruchu, nie wiedząc, co ze sobą począć. Zegarek wskazywał godzinę pierwszą w nocy — przesiedziałem tu już tyle czasu.

Żarówka migała. Groziło mi pogrążenie się w zupełnej ciemności, ale nie bałem się już. Zacząłem zbierać się do wyjścia. Przez chwilę chciałem wziąć ze sobą kopertę z fotografiami, ale rozmyśliłem się i zostawiłem ją tam gdzie siedziałem, na kanapie. Miałem dziwne wrażenie, że kiedy zapytam rodziców o fotografie, nie będą wiedzieli, o czym mówię.

Wymacałem w półmroku chłodną w dotyku klamkę, ale zanim ją nacisnąłem, usłyszałem ciche szuranie, które z czasem zaczęło się nasilać.

— Chyba już tu nie wrócę — powiedziałem i wyszedłem na zewnątrz.

„Jeszcze tu wrócisz”, pomyślał szczur, obgryzając brzeg szafy.

Marta wstała z tapczanu i zgasiła światło.

Konrad Liskowacki (ur. w 1981 r. w Zielonej Górze) – ukończył studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego (2005) oraz studia z zakresu prawa europejskiego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2006). Autor tekstów krytycznych i esejów publikowanych na łamach „eleWatora”, „Kuriera Szczecińskiego”, „Latarni Morskiej”, „Migotań”, „Pograniczy” i „Toposu”. Mieszka w Szczecinie.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content