Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MARCIN WALDEMAR MIELCAREK

Powitanie z bronią

To był ciepły majowy wieczór. Wokół rozgrzanych, pomarańczowych kloszy lamp krążyły ćmy i chrząszcze, i podobnie jak liście okolicznych brzóz, zdane były na małą zabawę wiatru. Siedziałem sam nad prawie pustą szklanką piwa, oczekując już dłuższą chwilę na powrót przyjaciół. Jeden z nich, Eryk Lewandowski, kilka metrów dalej, przy metalowym koszu na śmieci prowadził ożywioną rozmowę telefoniczną. Eryk od niecałego roku pracował jako agent nieruchomości i nie miał jeszcze na tyle ugruntowanej pozycji, aby pozwolić sobie na ignorowanie wieczornych telefonów od potencjalnych klientów. Jako mężczyzna nie był zbyt wysoki ani postawny, posiadał wyjątkowo krótkie nogi, ale potrafił ukryć ten fakt świetnie skrojonym strojem. Zawsze wyglądał nienagannie, odwiedzał barbera niemal co tydzień, więc jego fryzura, a także gęsty zarost, dopieszczone były niemal perfekcyjnie. Ciemny kolor włosów, czarny wręcz jak węgiel, kontrastował z jasnymi oczami. Jego twarzy nie imały się żadne przebarwienia czy niedoskonałości i kilka dziewcząt mogłoby powiedzieć, że uchodzi za przystojnego. Jak każdy posiadał więcej lub mniej wad, negatywnych cech i nawyków, ale największym jego problemem był sposób i tempo mówienia. Mówił szybko i często niewyraźnie, a kiedy się zdenerwował, z jego ust wydobywała się słowna papka, którą mało kto potrafił strawić.

— Naprawdę zacząłem nad tym pracować — oznajmił Eryk na chwilę przed odebraniem telefonu. — Podczas mówienia cały czas myślę o dykcji, pilnuję się z tym. Nie śmiej się, ale byłem nawet na kilku lekcjach u logopedy.

— Znamy się zbyt długo, żebym nie mógł się z ciebie nabijać — rzuciłem.

— Ale widzisz poprawę, racja? Zauważyłeś, że mówię wolniej i wyraźniej?

— Zauważyłem, Eryk.

— Wiesz, to jest właściwa podstawa w takiej branży jak moja. Muszę się szeroko uśmiechać i głośno wypowiadać ładne zdania.

— Zdania niekoniecznie mądre i prawdziwe.

— Zdania prowadzące do pieniędzy.

Zajmowaliśmy stolik na tarasie restauracji o włosko brzmiącej nazwie Tutti Santi. Bywaliśmy tutaj często, ale po raz pierwszy odwiedziliśmy lokal w takim właśnie składzie, bo zwykle wybieraliśmy się tutaj we trzech. Śmialiśmy się, że kelnerzy mają już nas powoli dosyć, nas i naszych ożywionych dyskusji, często głośnych i niewybrednych. Oprócz mnie i Eryka byli jeszcze Szymon Wieczorkowski — czyli nasz kompan do kompletu — teraz ze swoją partnerką Janą Kowalenko oraz nasza dobra, wspólna przyjaciółka Marta Miler. Cała trójka właśnie szła w kierunku stolika, wracając z toalety. Na ich pogodnych, lekko zaróżowionych twarzach gościły naturalne uśmiechy. Wieczór wydawał się udany, jedliśmy, piliśmy i rozmawialiśmy na okrągło. Grupa ludzi dobrze odnajdująca się w swoim towarzystwie.

— Z kim on tak namiętnie pieprzy? — zapytał Szymon, siadając naprzeciwko mnie.

Oczywiście wcześniej odsunął krzesło swojej kobiecie. Miał cięty język, ale przysposobił sobie kilka dżentelmeńskich chwytów, a całe to dobre wychowanie zawdzięczał matce, prawdziwej, oddanej katoliczce, której jednak nie udało się przekazać dalej pasji wiary, jaką w sobie posiadała.

— Przyjdzie, to go zapytasz — odparłem, leniwie przeglądając kartę drinków. — Pewnie coś tam sprzedaje.

— Chyba raczej próbuje sprzedać — wtrąciła Marta ze śmiechem. — Nie mówiłam wam, ale miesiąc temu poprosiłam go o pomoc w sprzedaży mieszkania po babci. Zarzekał się, że sprzeda je dla mnie z ogromną przebitką, a właściwie mi to obiecał.

— I co Jętko?

— Cieszę się, że w ogóle udało się je puścić. Dużo poniżej ceny rynkowej.

— Dlaczego?

— Główne minusy to nieciekawa okolica, kiepscy sąsiedzi i lokal wymagający totalnego remontu. Do tego ostatnie piętro wysokiego wieżowca, w którym zagnieździły się ostatnio karaluchy.

— Nie wystarczyła dezynsekcja?

— To był podobno jakiś zmutowany gatunek, przynajmniej ta firma nie widziała nigdzie czegoś podobnego. Nic sobie nie robiły z tych wszystkich środków chemicznych, które miały je wybić.

— Robale są obrzydliwe — wtrąciła Jana. — A karaluchy to już w ogóle.

— Jana panikuje nawet na widok siedzącego na jej skórze komara — dodał Szymon.

— Nieprawda.

— Na przykład jak teraz.

Wskazał palcem na jej ramię, a dziewczyna odruchowo wzdrygnęła się i wyglądało to zabawnie. Potem roześmiali się z tego niewinnego żartu i nawet pozwoliła mu się pocałować.

Szymona znałem od czterech lat, a Janę poznałem dopiero kilka tygodni temu, chociaż chodzili ze sobą już prawie dwa lata. Szymon pracował jako specjalista w branży IT i nazywano go wirtuozem w tej dziedzinie, ale moja znajomość tematyki była śmiesznie niska, więc nie rozumiałem za wiele z tego, co próbował czasami opowiadać o swojej pracy.

— Nie przejmuj się, nie każdy musi być inteligentny — powiedział na przykład dzisiaj, kiedy tłumaczył nam zawiłości jednego ze swoich zadań. — Wystarczy, że potrafisz obsługiwać swojego smartfona.

— Fakt, to teraz bardzo ważne — przyznałem.

— Chciałeś powiedzieć: kluczowe — poprawił mnie. — Twój zasrany telefon zastępuje obecnie twój jeszcze bardziej zasrany mózg.

— I to mnie przeraża — wtrąciła Marta.

— Ja patrzę na to jak na etap ewolucji — rzekł Szymon.

— Wy wszyscy jesteście jak doktor Frankenstein — zarzuciła mu. — Tworzycie potwora, który może nas w przyszłości załatwić na cacy.

— Jeszcze raz powtórzę, że uważam to za ewolucję człowieka. Być może musimy odrzucić te biologiczne łańcuchy, które nas ograniczają, aby stać się czymś większym.

— A ja ci powiem, że nie kupuję tego całego transhumanizmu. Wydaje mi się, że to droga do samozagłady. Człowiek przestanie być kiedyś człowiekiem i to jest przerażające.

— Małpy siedzące na drzewie też pewnie krzyczały w kierunku tej, która zaczęła z drzewa schodzić — podsumował z typowym dla siebie uśmiechem, wyrażającym przekonanie, że ma absolutną rację w dyskusji.

Szymon był bardzo wysoki i bardzo chudy, posiadał kilka fizycznych cech, które powszechnie egzystowały w wyobrażeniu społeczeństwa na temat informatyków i programistów wszelkiej maści. Zarabiał bardzo dobre pieniądze, które pozwalały mu na życie na wysokim poziomie. Posiadał duże mieszkanie niedaleko centrum i świeży model hybrydowego peugeota. Oczywiście, jak przystało na ten gatunek człowieka, dużo inwestował, głównie w kryptowaluty i robił to z powodzeniem. Jego włosy zwykle były potargane, zupełnie jakby dopiero co wstał z łóżka. Nie nosił też drogich ubrań czy dodatków, na przykład w postaci zegarka, nie używał najlepszych perfum. Nie potrzebował się afiszować. Było mu wszystko jedno, jak wygląda, a właściwie było mu wszystko jedno, jak odbiera go drugi człowiek, przynajmniej tak twierdził. Dbał oczywiście o zdrowie, starał się jeść dużo zieleniny, miał w mieszkaniu bieżnię i co jakiś czas startował nawet w maratonach.

Jana stanowiła żeńskie przeciwieństwo Szymona, ale tylko jeżeli chodziło o kwestie powierzchowności. Jej włosy miały kolor platynowego blondu, twarz zawsze pokryta była solidną warstwą makijażu, niebieskie oczy wydawały się tonią głębokiego jeziora, a usta były bardzo czerwone i bardzo odęte. Figurę miała bliską perfekcji niezależnie od gustów i zawsze poruszała się jak modelka na wybiegu. Posiadała podwójne obywatelstwo, ponieważ jej rodzice przyjechali do Polski z Ukrainy, kiedy miała dziesięć lat, a kiedy mówiła, w ogóle nie było słychać akcentu. Była na ostatnim roku filologii germańskiej i dorywczo pracowała w niewielkiej kawiarence. Mieszkali rzecz jasna wspólnie i jakiś czas temu się zaręczyli. Data ślubu nie została jeszcze jednak wyznaczona.

— Oczywiście już czujcie się wszyscy zaproszeni — powiedziała rozpromieniona, kiedy wcześniej poruszono ten temat, a potem dodała przesłodzonym tonem, opierając brodę na ramieniu Szymona: — Za wszystko zapłaci moje kochanie, prawda?

Wygłupiała się i lubiliśmy, kiedy to robiła, bo posiadała całkiem niezły talent aktorski. Jako dziecko zawsze grała główne role w szkolnych spektaklach. Nosiła nawet w portfelu jedno takie zdjęcie ze swoją młodszą siostrą — obie z przerażonymi minami na scenie, z jasnymi warkoczami i w różowych sukienkach.

Eryk skończył rozmawiać i przysiadł się do nas, w tej samej chwili, kiedy kelnerka podeszła zapytać, czy życzymy sobie czegoś jeszcze. Dla siebie wzięliśmy tym razem po szklaneczce whisky z lodem, a panie poprosiły o dwie piña colady. Kilka minut później przyniesiono nam zamówienie. Zanim zdążyłem pochwycić swojego drinka, dopadła do niego Marta. Upiła mały łyk, a potem zrobiła minę, jakby miała to wszystko zwrócić.

— Jak wy możecie to pić? — zapytała niemal oburzona.

— Podobno to przedłużenie naszej męskości — odparłem, odbierając jej drinka. — A może raczej dowód na ową męskość. Przynajmniej gdzieś o tym czytałem.

— To raczej patriarchalny konstrukt — wygarnęła. — Niechlubny spadek po przodkach, z którym nie wiecie co począć.

— Co to właściwie znaczy, co? — rzucił w jej stronę Eryk. — To co mówisz?

— Mówię, że pijecie to świństwo, bo wam wmówiono, że tak powinien robić facet. Założę się, że wolelibyście pić to, co ja z Janą, ale wasze ego na to nie pozwala. Jesteście ofiarami archetypu tak zwanego prawdziwego mężczyzny, wykreowanego przez patriarchalizm. Archetypu, który jest po prostu głupi — wytłumaczyła.

— Kiedy ja lubię to pić — zarzekał się Eryk.

— Masz, spróbuj mojego drinka. No śmiało, nie mam żadnego syfa — powiedziała, ale sekundę po tym, jak napił się z jej słomki, dodała: — To znaczy, chyba nie mam opryszczki. Musiałabym zapytać ostatniego faceta, czy mi czegoś nie podarował. Swoją drogą to świetnie całował. Miał na imię Miguel. Przyjechał turystycznie z Portugalii. To były naprawdę udane trzy dni.

Eryk odstawił jej szklankę z obojętnym wyrazem twarzy.

— I co? — zapytała ciekawa jego reakcji.

— I nic — powiedział. — Wolę moje.

— Akurat.

Marta była dosyć niską, lekko korpulentną brunetką, noszącą okulary o okrągłych oprawkach. Czarne jak głęboka noc oczy kontrastowały z jej wręcz trupią barwą skóry. Osobiście uważałem ją za bardzo ładną i często prawiłem jej takie komplementy, a ona szczerze je doceniała. Nie miała jednak ogólnie szczęścia do mężczyzn, ostatni, z którym się na poważnie zadawała, po trzech tygodniach znajomości z nią popełnił samobójstwo, wieszając się w lesie. Wzięła to wtedy bardzo do siebie, ale udało nam się wytłumaczyć, że nie była to przecież jej wina. Marta studiowała kilka kierunków, ale udało jej się skończyć tylko jeden licencjat. Obecnie pracowała jako urzędnik niskiego szczebla. Nie lubiła zbytnio tej pracy, ale państwowa posada dawała jej namiastkę stabilności. Mieszkała w domu pod miastem z rodzicami i dwójką braci. Nie miała prawa jazdy, więc zwykle ktoś z domowników musiał wozić ją i odbierać z pracy.

— Po prostu się do tego nie nadaję — oznajmiła, kiedy zapytałem ją o to tego wieczoru. — Nie nadaję i już.

— Skoro tak uważasz — odparłem.

— To chyba dobrze, że są jeszcze ludzie znający swoje możliwości, racja? — wrzuciła Jana.

— Też tak uważam — powiedziała Marta. — Wydaje mi się, że na naszych drogach jest już i tak zbyt wielu kamikaze. Nie potrzeba przecież kolejnych.

— To się chwali, Jętko — skwitowałem.

Nazywałem ją czasami Jętką przez to, że posiadała słomiany zapał. Brała się za różne rzeczy, angażowała w nie na całego, aby już po tygodniu kompletnie stracić tym czymś zainteresowanie.

Zaczynało się na poważnie ściemniać i chłód dawał się już nam we znaki. Poprosiliśmy więc miłą kelnerkę o kilka porcji frytek, a Marta zażyczyła sobie dużą miskę cebulowych krążków. Ani nam się śniło wracać do domu.

— To dla ciebie, Eryczku — oznajmiła, ocierając się o niego ramieniem. — Wiem, że boisz się wyłamać.

— Nie boję się wyłamywać.

— Akurat.

— W każdym razie nie musiałaś ich dla mnie zamawiać.

— Musiałam. Po pięciu minutach zacząłbyś jojczyć, że zjadłbyś cebulowe krążki.

— Jojczyć?

— Jęczeć, marudzić, narzekać.

— Co to za słowo?

— Słowo jak słowo. Gdybyś więcej czytał, na pewno też jakimś byś mnie zaskoczył.

Chwilę później Szymon wyciągnął paczkę papierosów i zapytał, czy nie będzie nam przeszkadzać, jeżeli zapali przy nas.

— Jeżeli chcesz palić, to na pewno nie przy mnie — oznajmiła Jana. — A tak w ogóle rozmawialiśmy, że powinieneś rzucić to świństwo.

— Nie jestem doskonały wbrew pozorom — odparł.

— Ja pójdę z tobą zapalić — stwierdziła ochoczo Marta.

— Kobieta, która dzieli ze mną nałóg. Chyba muszę się, cholera, poważnie zastanowić.

— Uważaj, bo wezmę to na poważnie — powiedziała Jana.

— Mam taką nadzieję, słońce.

Jana pokiwała w jego kierunku palcem, a kiedy odeszli na kilka metrów, zaczęła przeglądać swoją torebkę. W tym samym momencie Eryk przeprosił nas i poszedł odebrać telefon, ale rozmowa nie zabrała mu wiele czasu, więc nie musiał udawać przed Janą, że interesuję się ich przygotowaniami do ślubu. Wrócił do nas i, siadając, wyrzucił z siebie:

— Wiedziałem, że będą z nimi, kurwa, problemy.

— Z kim? — spytała Jana, przenosząc na niego wzrok.

— Ukraińska para miała kupić mieszkanie, ale się ostatecznie rozmyślili.

— Co z tego, że „ukraińska”?

— Właściwie to nic.

— Nie, no powiedz, o co chodzi.

— O nic.

Wlepiała w niego te swoje niebieskie oczy tak długo i z takim chłodem, że w końcu się złamał.

— Po prostu często się zdarza, że zrywają w końcowej fazie deal i kompletnie się tym nie przejmują. Nie wiem, z czego to wynika — oznajmił. — Kilka razy mi się to już zdarzyło.

— Chcesz powiedzieć, że Ukraińcy są niesłowni?

— Przecież tego nie powiedziałem.

— Ale o to ci chodzi, mam rację?

— Słuchaj, Jana, nie ma przecież żadnego problemu. Ludzie są różni.

— Ale nie mówisz przecież ogólnie o ludziach.

— No dobra, to o co tobie chodzi, co?

— Mnie o nic. Tobie chyba o coś tak.

— Że niby jestem uprzedzony?

— A jesteś?

— Nie jestem.

— Okej.

— Co to znaczy „okej”?

— To znaczy, że wszystko gra.

Eryk spojrzał na mnie wymownie, ale ja tylko wzruszyłem ramionami. Przypomniałem sobie, że Eryk chyba dopiero dzisiaj poznał Janę. Ten fakt jakoś mi umknął, ale nie myślałem o tym zbyt długo. Wstałem i poszedłem do toalety. W lokalu był gwar, ludzie siedzieli przy stolikach i rozmawiali, wyglądając na szczęśliwych. Panujące tutaj ciepło przyjemnie połaskotało moje ciało i niemal zrobiłem się śpiący. Kiedy wróciłem, przy stoliku nadal panowała grobowa atmosfera. Chwilę później przyszli Szymon i Marta. Dziewczyna śmiała się głośno, więc podejrzewałem, że musiał sprzedać jej jeden ze swoich cennych żartów. Usiedli przy stoliku. Zaczęliśmy rozmawiać na jakieś błahe tematy i szybko zrozumieliśmy, że coś jest nie tak.

— Co się stało? — zapytał Szymon, a pytanie skierował do Jany, która ostentacyjnie gapiła się w telefon.

Blada łuna padała na jej twarz, odkrywając wyraźne poirytowanie.

— Eryk ma chyba coś do Ukraińców — oznajmiła oschle.

— Nie przesadzaj — odparł. — Nic takiego przecież nie powiedziałem.

— O co ci chodzi, Eryk? — spytał Szymon.

— O nic.

— Masz coś do pochodzenia Jany, czy jak?

— Przecież ona jest Polką, tak?

— Mam dwa obywatelstwa — wtrąciła.

— W porządku. Dobrze, że masz dwa. Nie moja sprawa — powiedział Eryk.

— Jasne — skwitowała.

Marta, przyglądając się nam wszystkim po kolei, w przypływie jakiegoś heroizmu chciała chyba rozładować napięcie, ale średnio jej to wyszło, bo tylko podgrzała dyskusję. Powiedziała coś o tym, że musimy być wdzięczni Ukraińcom za to, co robią, za to, że mają wkład w naszą kulturę i gospodarkę i że bez nich byłoby w tym kraju ciężko. Wiedziałem, że chciała dobrze. Wszyscy wiedzieliśmy.

— No okej — powiedział Eryk. — Ale to jest akurat nieprawda.

— Co jest nieprawdą? — rzuciła Jana.

— To, że Ukraińcy pracują na polski dobrobyt.

— A co robią? Leżą?

— Chodzi mi o to, że pracują na ten kraj jak wszyscy inni, a właściwie to koszt pomocy Ukrainie jest większy niż to, co finansowo tutaj wnoszą. Ostatnio czytałem na ten temat artykuł i nie z jakiegoś szurskiego źródła, tylko w popularnej gazecie. A muszę tylko przypomnieć, że bardzo długo nas w tej kwestii okłamywano. Pytanie tylko: po co?

— A liczysz też przelaną krew w naszej obronie?

— Jakiej naszej obronie?

— Ukraińcy na froncie bronią nas wszystkich przed Rosją. Mnie, ciebie, twoją matkę, całą tę restaurację, całe to miasto, ten kraj. Bronią nas przed ruską dziczą. Przed grabieżą, gwałtem i śmiercią.

— Wydawało mi się, że bronią swojego kraju, a nie mnie.

— Sądzisz, że na Ukrainie się zatrzymają, tak?

— Sądzę, że Putin nie odważy się zaatakować kraju NATO.

— Wierzysz, że inne kraje was będą bronić, tak? Że w razie czego Amerykanie będą was bronić?

— A mam powód, żeby nie wierzyć?

— No nie wiem, zastanówmy się. Jakoś Amerykanów nie rusza to, że Rosjanie zabijają małe dzieci i gwałcą kobiety. Że mordują ich mężów.

— Z tego co sprawdzałem, Ukraina w NATO nigdy nie była i nie jest.

— A powinna być.

— To już nie moja wina.

— A czyja?

— Chyba waszej władzy.

— Uwierz mi, Eryk, że każdy Ukrainiec wolałby być w NATO i w Unii. Słyszałeś może o tym, że w 1994 roku USA i Wielka Brytania dały nam gwarancje bezpieczeństwa w zamian za oddanie broni atomowej?

— Słyszałem.

— No to na pewno wiesz, że zrobiliśmy to, a teraz zostaliśmy jako kraj sprzedani.

— Akurat Polacy dobrze wiedzą o tym, co znaczy być „sprzedanym”. Powinnaś mieć to na historii, jeżeli chodziłaś do polskiej szkoły.

Od jakiegoś czasu przyglądałem się Szymonowi, bo czekałem na jego reakcję. Sam nie miałem zamiaru mówić czegokolwiek. W końcu go to ruszyło, powiedział, że mają już skończyć ten pierdolony temat. Wiedziałem, że ma problem z przyjęciem właściwej postawy, to znaczy z obraniem strony. Znał Eryka znacznie dłużej niż ja, właściwie to byli przyjaciółmi od podstawówki.

— Jak wyjedziesz z tematem Wołynia, to zabieramy się do domu — oznajmił Szymon, chcąc chyba rozbroić bombę, ale uzyskał odwrotny skutek.

— Co to znaczy: wyjedziesz? — spytał ostro Eryk. — Szymonku, my tutaj nie ebatujemy nad opowiednimi przyimkami, tyko rozmwiamy na poważne tematy. Mojego padziadka zamordowano na Wołyniu, więc ni mów mi tutaj o wyjeżdzaniu, jasne?

Od razu dało się załapać, że puściły mu nerwy, bo było to słychać. Na pewno nie myślał już o swojej powściągliwości mowy.

— Dobra, kurwa — westchnął Szymon. — Kończymy temat.

— Nie — rzuciła dobitnie Jana. — Bardzo chętnie posłucham co uważa ten twój najlepszy przyjaciel, Eryk, bo tyle się przecież o nim nasłuchałam. Chcę go dobrze poznać. Dajmy mu mówić.

— Myślałem, że to ja jestem twoim najlepszym przyjacielem — powiedziałem w żartach, ale nie zaskoczyło.

— A co mam uważać? — rzucił Eryk, dopijając swojego drinka.

Chyba tylko ja dostrzegłem, że dłoń trzymająca szklankę po prostu drży.

— No co masz w tej kwestii do powiedzenia? — dodała Jana.

— Newiele. Zmordowano sto tysięcy Polaków tyko dlatego, że byli Polakami.

— Nie sto tysięcy, tylko połowę tej liczby. I nie wzięło się to z niczego. Polacy traktowali Ukraińców jak gówno.

— No pwnie. Nie ma, jak uprawiedliwiać ludobójstwo. Pani na ksie wydała mi dwa złote za mało, ktoś garnął mi przed nosa statnią kiść bananów, a chroniarz na bramce krzywo na mnie pojrzał, więc mam rawo strzelać w dwecie cały market. Cudwna logika, dziewczyno.

— Wystarczy — wtrącił Szymon. — Przestańcie, do kurwy nędzy.

Eryk popatrzył na niego, potem na Janę, wstał, otworzył portfel, wyciągnął banknot i rzucił go na stolik. Potem przeniósł wzrok na mnie i zapytał, czy mam ochotę iść z nim do baru, bo musi się napić.

— Stary, siadaj i przestań się denerwować — powiedziałem łagodnie.

— Życzę wszystkim dobrej nocy — oznajmił teraz powoli, szorstko i chwilę później zniknął w ulicznych ciemnościach.

Kilka długich sekund siedzieliśmy w ciszy, aż w końcu Szymon oznajmił, że też musi się napić, więc przyniesie nam po drinku. Nie oponowałem. Zostałem sam z dziewczynami, ale jakoś nikt nie miał ochoty mówić o czymkolwiek. W międzyczasie przyniesiono nam tacę z jedzeniem, ale przez resztę wieczoru nawet tego nie tknęliśmy.

— Wojna to jest straszna rzecz, straszny czas — zaczęła cicho Marta, a ja tylko pokiwałem głową, żeby dała spokój, ale ponownie zostałem zignorowany. — Łatwo nam się o niej mówi, siedząc tutaj, w tym ładnym lokalu, popijając drinka za drinkiem. Umierają ludzie, którzy chcą żyć, którzy przecież powinni żyć. Nawet ci Rosjanie przecież, oni sami też na pewno wcale nie chcą umierać. Ci na górze każą nam ze sobą walczyć, więc giniemy bezsensownie, za cudzy interes. To przykre.

— Mój wujek jest na froncie — wyznała Jana z obojętną miną. — Tak samo jak trzech kuzynów. Przepraszam, dwóch. Jeden już nie żyje. Miał na imię Artem. Zostawił żonę i dwójkę dzieci. Więc sorry, Marta, ale wcale nie przejmuję się śmiercią ruskich. Jak dla mnie wszyscy mogą zdechnąć.

Milczeliśmy do momentu, gdy wrócił Szymon z pełną butelką wódki.

— Pomyślałem, że trzeba trochę ochłonąć — oznajmił, siadając.

Piliśmy dosyć szybko i niewiele mówiliśmy. Marta próbowała wypytywać Janę o to, jak wyobraża sobie swój przyszły ślub, ale dziewczyna odpowiadała zdawkowo i niechętnie. Szymon wyciągnął papierosa i zapalił go przy stole, ale nie zwrócono mu uwagi. Potem Marta oznajmiła nam wszystkim, że jest bardzo zmęczona. Jej głowa wylądowała na moim ramieniu.

— Jak się masz, Jętko? — spytałem.

— Może być. A ty?

— Może być.

Ziewnęła, nie zakrywając ust, a potem zapytała:

— Słuchaj, ty naprawdę chcesz iść do wojska?

— Na razie to tylko miesięczne szkolenie, a nie cyrograf.

Za kilka dni miałem dobrowolnie stawić się w pobliskiej jednostce.

— A jak ci się tam spodoba? — W jej głosie dało się wyczuć autentyczny strach.

— Może tak się stać — przyznałem.

— I będziesz tam strzelać z broni?

— Myślę, że na tym to polega.

— Prawdziwej broni? Takiej, która może zabić?

— Tak.

— Naprawdę mógłbyś zabić człowieka?

— Jeżeli nie miałbym innego wyjścia.

— Wiesz, martwię się o ciebie.

— Naprawdę?

— Tak. Sądzę, że nie powinieneś tego robić. To znaczy iść do wojska.

— Muszę.

— Dlaczego?

Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się, ale nie wypowiedziałem słowa, a ona patrzyła na mnie. Siedzieliśmy ciepłym wieczorem we włoskiej knajpie i milczeliśmy, słuchając przyjemnego gwaru dookoła. Naprawdę dobrze było tak milczeć.

Marcin Waldemar Mielcarek (ur. w 1996 r. w Kaliszu) – absolwent Uniwersytetu Zielonogórskiego. Publikowany w: „Akancie”, „e-eleWatorze”, „Fabulariach”, „Helikopterze”, „Pro Libris”, „Tekstualiach”, „Twórczości” i na wielu portalach internetowych. Stypendysta miasta Zielona Góra. Opublikował powieść Sztuka latania (2022, nominacja do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego w kategorii proza) oraz zbiory opowiadań: Wszystkie nasze Boginie-Matki (2019), Parada myśli nocnych (2021), Nad górą wisi zielone słońce (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content