Skip to content

HENRYK WANIEK

Świat Wassermanów. 5

 

5.

Wydarzenie przedstawione poniżej nastąpi dopiero nazajutrz, ale umieścimy je tutaj, jako klucz do wypadków wcześniejszych i późniejszych, a przede wszystkim drugiego spotkania Pepe z Joskiem. Co prawda żaden z nich nie był świadkiem tej strasznej sceny, bo widziały ją niemal wyłącznie stworzenia psiego rodzaju. A z ludzi jedynie Stara Klara, szpetna połowica Bernarda, zamkowego stróża, który też był poręcznym sługą, stajennym, pastuchem i w ogóle wszystkim. Siedziała w oknie i później opowiedziała, co tam się stało.

Na scenę wpadły psy, a raczej pieski pańskie, pupilki całej rodziny, jeśli pominąć pana Wolfganga Friedricha, który o psim gatunku nie miał wysokiego mniemania. Należały one do rasy małych, ale za to potężnie hałaśliwych psubratów. Może pinczerki? Może mopsy lub ratlerki? Tego już nie dojdziemy. W zamku Tosch, który znały z poprzednich przyjazdów, cieszyły się swobodą większą niż w Lubicach, gdzie do pewnych miejsc, na przykład do gabinetu eks-kapitana, do pokoi gościnnych, spiżarni i tak dalej w ogóle nie miały dostępu. Natomiast w Tosch nikt nie robił podobnych ceregieli. Do psiej dyspozycji był cały dziedziniec wraz z ogrodami, gdzie w pełni wyrażały swą radość życia. Ale i one były ledwo żywe, bo przez większość drogi biegły za lub obok karety, nierzadko częstowane biczem woźnicy, który też nie miał serca dla psów.

Ale już następnego dnia odzyskały werwę. Ktoś przechodzący opodal mógł pomyśleć, że w tym zamku nie mieszka nikt poza psami. Trzeba dodać, że były to psy pałacowe, w pełni świadome swej przynależności do wyższej klasy i dumne ze swej błękitnej — jakkolwiek psiej — krwi. Do tego sądnego dnia nie zdarzyło się, by psiaki ważyły się przekroczyć próg bramy. Bramy zwykle otwartej na oścież, bo może nawet zepsutej i niedającej się domknąć.

Dotąd cały zewnętrzny świat mógł dla nich nie istnieć. Żywiły niepojęte wśród psów lekceważenie dla prostactwa panującego poza zamkiem. Zatem ich ujadanie tamtego rana, przekrzykiwanie się, wyścigi ku czemuś im jedynie wiadomemu, rozjuszanie się na coraz wyższym rejestrze rozniosło się po okolicy. I choć na tutejszych ludziach nie robiło wrażenia, to jednak nie mogło ujść uwagi okolicznych psów.

Nie było ich tutaj wiele, bo żadna to tajemnica, że ludzie z miasteczka gustowali w psiej pieczeni. A na zalety psiego sadła wprost brakowało im słów. Jakieś jednak się uchowały, a już na pewno ten jeden, podobno czarny i wielki. Potraktujmy jednak tę informację z przymrużeniem oka. Z powodów wyłożonych powyżej, nie mógł to być pies wielki, bo taka polędwica nie uszłaby uwagi tutejszych rakarzy. Mniejsza też o to, że go nazywano brytanem. Z tutejszych ludzi nikt w życiu nie widział brytana. Tym bardziej szpetna Klara, która skądś wiedziała, że istnieją brytany i użyła tej nazwy dla odmalowania grozy, której była świadkiem, gapiąc się z okna.

Jej zdaniem brytan przyszedł posłuchać, o czym pieski tak głośno szwargoczą, i miał czelność nawet wtrącać się do ich rozmowy przez bramę. Ale się nie zapuścił za próg. Miał już może złe doświadczenia z przeszłości, gdy się tam zakradł. Więc siedział tylko przed bramą, czasem coś odszczekując lub warcząc. W odpowiedzi, przed bramę wyległa tamta sfora, widząc i czując obcą kreaturę. Obrzuciły ją najbardziej szpetnymi psimi wyzwiskami. Cóż mógł jednak on jeden naprzeciw tej gromadzie pyskaczy. A szczególnie jednego, którego poniosło poczucie rycerstwa. Wyskoczył naprzód i prosto w pysk wykrzyczał przybłędzie, co o nim myśli i co do niego czuje. Może go nawet wyzywał do walki?

Jak to wyglądało w szczegółach, można się tylko domyślać, bo Klara nie była wymowna. Ale rezultaty nie zostawiały wątpliwości. Szkalowany brytan sobie znanym sposobem złapał małego zębami i dał mu odczuć ich siłę. A widząc, że tamtemu jeszcze nie dosyć, powtórzył to, pozostawiając już tylko drgający w konwulsjach strzęp jamnika czy też włoskiego wyżełka. Pozostali członkowie jego stronnictwa robili swoimi gardłami, co mogli, ale nie przekraczali granic rozsądku. Trzymali się bramy. Widzieli przecież, czym się skończyło bohaterstwo jednego z nich. Leżał nieruchomo na drodze, a jego oprawca z niewinną miną przyglądał się swemu dziełu.

Może miał nawet chętkę spożyć co smaczniejsze części poległego wojownika, ale uznał chyba, że to już byłoby za wiele. A może po prostu nie gustował w tym gatunku? Nie wiadomo. Liznął tylko raz i drugi tej psiej krwi błękitnej, choć jak najbardziej czerwonej, zanim bystrze zauważył, że od strony zamku zmierzają w jego stronę — niestety poniewczasie — ludzie zaalarmowani hałasem. Jakieś kobiety, dozorca, dzieci. Spory tłumek. Może tam nawet widły były, cepy, albo coś jeszcze gorszego? Zatem brytan — czy kim on tam był — odwrócił się i już go nie było.

Obejrzano miejsce zbrodni. Ofiara była nie do uratowania. Wszyscy oniemieli. Jaki smutek! I oburzenie. Co robić? Zwłokami zajął się ów Bernard. Bo przecież być nie może, żeby przed zamkiem poniewierał się trup. Psi czy inny, nieważne. Z wielkim szacunkiem przeniósł cenne ciało przez bramę, zastanawiając się pewnie, jaki z tego byłby jeszcze pożytek. Czy z takiej psiny da się w ogóle coś odkroić na skromną wieczerzę? A skórę — jeśli nie jest zbyt pokaleczona — do wyprawki? Takie futerko zimą będzie jak znalazł.

Tamtego poranka zamkowe towarzystwo zmalało więc o jednego psiego uczestnika. Gdy szlachetnemu panu Wolfgangowi Friedrichowi von Eichenwald, jeszcze wylegującemu się w łóżku, przedstawiono wiadomość, sam doprawdy nie wiedział, co z nią uczynić. Nie miał pojęcia, jak ma się zachować szanujący się były kapitan, właściciel ziemski z tytułem barona, który choć psów nie cierpi, to przecież nie może pozwolić, by ktoś odjął z jego majątku choćby ziarnko pszenicy.

Na szczęście przepalanka była pod ręką i przy jej pomocy dość szybko odzyskał jasność umysłu. Wstał z łóżka. Nie musiał się szczególnie ubierać, gdyż minionej nocy sen złapał go niemal w pełni odzianym. Zdjął tylko surdut i buty, bo cała reszta nie przeszkadzała mu w spaniu. Wciągnął zatem obuwie i kubrak. Następnie rozkazał pokojowcowi, by z kufra numer trzy wyjął mu flintę, pudełko z nabojami i woreczek z prochem strzelniczym. Wszystko to ma przynieść do jadalni. Myśl o tym, by sobie z rana postrzelać, poprawiła mu humor.

Kawałek rumianej kiełbasy czekającej na barona, leżący na stole obok strzelby, kazał mu coś najpierw przekąsić. Ale nie tracił czasu. Delektując się, tłustymi palcami równocześnie przeciągnął wycior przez lufę. Fachowo załadował kulę, a po drugim kąsku sypnął na panewkę prochu. Po trzech kęsach nie było już kiełbasy, więc baron uznał, iż wybiła godzina walki. Nie wiedział jeszcze, jaki będzie plan bitwy, ale honor się jej domagał. Choć wszystko toczyło się szybko — niespełna kwadrans — jeszcze szybciej rozniosła się po zamku wiadomość, że będzie strzelanie.

Tak oto kapitan w stanie spoczynku baron von Eichenwald, nie tyle z miłości do zagryzionego pinczerka, ile z głębokiej niechęci do wszelkich psów, miał wyborny pretekst, by ich ogólną liczbę pomniejszyć o jeszcze jednego. Jakoby brytana. Zaraz go więc odnajdzie i zrobi co trzeba. Jeszcze raz odwołał się do przepalanki i był gotowy.

Uzbrojony wyszedł przed bramę na czele świadków, którzy mu pokazali ślady krwi i opisali sprawcę. O brytanie była już mowa, ale w miarę dalszych słów morderca stawał się coraz większy, aż osiągnął rozmiary jeśli nie konia, to przynajmniej barana. Psa tak olbrzymiego pan baron nie widział, jak długo żyje, więc tym łatwiej mu go będzie wytropić, zidentyfikować i wymierzyć sprawiedliwość. Rozejrzał się, ale w zasięgu wzroku nie dostrzegł niczego, co by odpowiadało opisowi zbrodniarza. Zatem ruszył przed siebie pewny, że prędzej czy później trafi na bestię, którą śmiertelnie trafi jego kula.

W swej wojskowej przeszłości baron cieszył się sławą wybornego strzelca. Mówili, że w locie trafia rzucone jajo. Niegdyś. A teraz? Nie bardzo wiadomo, bo jego kariera wojskowa skończyła się dawno. Teraz właściwie w ogóle nie strzelał. Dziś jednak poczuł wewnętrzny poryw, jak bywało dawniej przed bitwą. I to raczej wyobrażoną, gdyż w bitwach realnych baron nie brał udziału. Ale tego poranka czuł, że cały świat — a przede wszystkim świat psi — należy do niego. Szedł mu naprzeciw krokiem czujnym i gotowym na wszystko. Wodził wzrokiem od lewa do prawa, od prawa do lewa, i zmierzał przed siebie. Aż się zatrzymał.

 

powyższa proza pochodzi z przygotowywanej książki Notatnik i modlitewnik drogowy III (2005-2015)

Henryk Waniek (ur. w 1942 r. w Oświęcimiu) – malarz, pisarz, publicysta. Mieszka w Brwinowie. Laureat licznych nagród m.in. Prix national na Biennale Internationale de Peinture w Cagnes-sur-Mer (1974), Nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej (1995), Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego (1997), Nagrody Kulturalnej Śląska i Kraju Związkowego Dolnej Saksonii (1999), Dolnośląskiej Nagrody Literackiej LAUR (2005), Nagrody miesięcznika „Śląsk” »Śląski Orzeł« (2005) oraz Nagrody im. ks. Augustina Weltzla »Górnośląski Tacyt« (2007). Nominowany do Nagrody Literackiej NIKE za Finis Silesiae (2004) oraz do Śląskiego Wawrzynu Literackiego za Notatnik i modlitewnik drogowy (2014). Wydał m.in.: Dziady berlińskie (1984, 1999), Hermes w Górach Śląskich (1994, 1996), Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca (1996), Pitagoras na trawie (1997), Inny Hermes (2001), Martwa natura z niczym: szkice z lat 1990-2004 (2004), Finis Silesiae (2004), Wyprzedaż duchów (2007), Sprawa Hermesa (2007), Katowice-blues czyli Kattowitzer-Polka (2010), Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994) (2013), Jak Johannes Kepler jadąc do Żagania na Śląsku zahaczył o księżyc (2015), Cmentarz nieśmiertelnych (2015), Obcy w kraju urodzenia (2016), Miasto niebieskich tramwajów (2017), Szalone życie Macieja Z. (2018), Notatnik i modlitewnik drogowy II (1994-2004) (2020), Ciulandia (2022) i Wędrowiec śląski (2024).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content