Skip to content

MACIEJ MELECKI

Przejścia poprzeczne

Szybkie przemieszczenia są tylko opuszczeniem startych miejsc, gliwiejących
W korcu oka od częstego przekraczania ich progu, w których prędko kumulowały się
Sieczne różnorakich napięć i narzynały cię ich kąty, gdyż przepadaniom nie było końca
W zasysającym silosie miejskiej pustki, tego kołomętu wezbrania nieistotnego
Trwania przy rozchybotanych bojach, kiedy tegoż rodzaju dryfowanie jest pospólnym
Rytem ucieczki od kłapań szczęki dookolnej sieczki, jaka dobiega ze zdwojoną
Siłą przez watolinę chwilowej ciszy, zaczynając z powrotem osadzać się w
Starych murach. Wtedy, po trzymiesięcznym milczeniu, na rdzawej krawędzi
Siedmioletniego miotania się z dwoma ogniami człekokształtnych cieni, nagle
Zatrzasnąłem za sobą drzwi obcego już mieszkania, W potoczystej brei butwiejącego
Pasma, z przeżytym nieżytem pobocznych dróg, jakimi dochodziło się tylko do podnóży
Osuwających się wzniesień, dookolnie widząc samoczynne pałuby, odjeżdżające lub
Wjeżdżające w swą spierzchłą dal, bez żadnego obramowania, wklęsły jak przybrzeżne
Błoto, wróciłem w piołunowy odmęt twojego schodzenia, lecz żadna akumulacja
Nie była już możliwa, choć, dzięki czemu, mogłem być już do końca z twoim
Wciąż wypełnionym obrysem, by tutaj, w połowie największego pokoju, zawsze,

Dzień po dniu, wspólnie dogorywać, poza pałąkiem dźgającej nas osi kancerującego
Czasu. Opuszczana stęchła pakamera zdaje się być teraz ostatnim urwanym ogniwem,
Drabiniastym poletkiem, gdzieniegdzie zadeptanym przez łomoczące do drzwi zjawy
Pełne roszczeń, owładnięte wysokopienną manią wielkości, o wyszarzałych oczodołach
I kostropatych ruchach. Straszydło strychu. Słoiki z brązową wodą, wypełnione
Rozmokłymi petami. Popielcowy limes potęgowany zwodniczo nieodczuwalnym
Zanikiem. Wynoszenie gratów i pęd po kolistych schodach aż do początku ich
Stromizny, by wreszcie móc zagnieździć się z powrotem w kokonie lewego skrzydła,

Na nowo nanosić w jego ściany hel z pierwszych lat, kiedy przyprowadzałaś mnie
W jego górne partie, żeby odbierać kogoś pomniejszonego o gram mroku, jaki teraz
Jest prześwietlany niskimi latarniami, w czternastu oknach na monitorze. Wychodź
Poza ten samozwrotny trapez, rozpraszając w sobie resztę balastu, ażeby każdy odłów
Był nieskończonym pogłębianiem braku, napędową śrubą w nawarstwieniu wszystkich
Zgrzebnych cieni oraz ech kroków nad tobą, w tym stałym uwięźnięciu aż po koniec
Poręczy cementowych schodów. Kotwiczenie w śmigłej belce będzie tylko przynosiło
Nowe manewry starego odwrotu, na dymiącej bezdechem ziemi, nawiezionej z

Innych przerytych ugorów, kiedy błędne obłoki pokażą nam niżowy front najbliższego
Oddalenia się od grodzi tego huczącego przepływu, byś na nowo zapętlił się w tej niecce,
Aż po ostatni wręg podmywającego łożyska wcześniejszych etapów przestawiania z kąta
W kąt. Oto finalny wybrak. Przechodzenie w zamierający prąd. Azymuty bez spoczynku.
Busola tego poronienia nieustannie doprasza się nieznanych stron, faliście ukazując wciąż
Ten sam okres ścierpłego dygotu, w suple prześlepienia niewiadomej, która jest stałą
Ugodzenia, nawrotem przeciążenia cudzym chciejstwem, na tym pograniczu zasinienia,
Skąd nikt nie może ujść w inną czeluść, nieustannie skołowany rachubą swego wytracenia.

 

Chłodnie

Rozpłatane cięciami znikąd grobowiska, niczym nieustannie zasypywane wyrobiska
Na przęsłach żylastego zgiełku, złożonego z parunastu podmuchów, są naszym
Powszednim schodzeniem w przeciwstawne strony stałego miażdżenia wszelkich
Oznak oporu, wymieraniem oderwanych sekund i chowaniem kolejnego tchnienia
W prostokątnym dole, kiedy martwieje nawet rtęć na siedzisku horyzontu i następuje
Przeto ciernisty przeplot z samoczynnych ustań, natychmiastowych aktywowań
Rozwidlonych gestów w nachodzących na siebie lukach, i w wizjerze nagle przechyla
Się cień, gdy zatrzaśnięty w przedsionku schodowej klatki prędko uwidacznia cię
Zapadły mrok, i dopiero kiedy fotokomórka reaguje na szarpiące ruchy wyciągania
Z kieszeni torby kluczy zapalonym światłem, wyjawia się przed tobą klepsydra z nazwiskiem
Sąsiada. Nakłuwanie masowym zanikiem ogołoconego wejrzenia w najbliższe przytroczenia,
Przetyka stare kanały odchodzenia w coraz bardziej kamieniejące strony, które, jako

Jedyne, dają gwarancję przetrwania w tej delcie szamb, przez którą dryfujesz niczym
Poroniony rozbitek, mając na wyciągnięcie dłoni zgrzebne mary, potok mechanicznych
Czynności wykonywanych w coraz większym oniemieniu wobec tych sideł, naturalnych
Łożysk dwubiegunowego odbioru mszczącej się ostrymi ułamkami ziemi, w tej progowej
Zawierusze, kopnej jak lutowy śnieg, która owija się wokół swej chwiejnej osi. Krystalizuje
Się każda spopielona lub rozkładana twarz, jedyne totemy w tej rozwartej pustce,
Przesłanianej nadmiarem zobowiązań lub włókniejących relacji, przysadziście tamującej
Ci wzrok aż do pierwszego poruszenia się orbit w oku lotnej śluzy, domykającej już
Dostęp do pobliskich grodzi, gdyż jesteście przypierani niewidzialną powłoką błędnego
Uznania danego kierunku przechodzenia w stopniowo ujawniany odmęt tego spłaszczonego
U zarania docisku na obręczy tej pospólnej chlewni, dzięki któremu możemy sztywno

Trwać w rwanym przydechu, jakby zaświaty były realnym dokąd pójściem, a gdzieś tam
Miałoby być coś trwalszego od okraju mogilnej mgły. Sine smugi pojedynczych postaci
Minionego przemieszczenia się po zwodzonych trapach poszczególnych zjawień przesłaniają
Wilgotny nalot na chodnikowej kostce, po omacku grzebiesz się w skawalonym prochu,
Coraz silniej przepoławiany głosami rozhamowanych swymi niecelowymi chybieniami,
Żarliwie wierzących w nieustanną radość, jaką może przynosić parciana rama chwili,
Nakładana poziomo na ich wiotkie tułowia, zasysane wszak przez wiry wodnych żył,
Stąd to rosnące napięcie bez żadnej wyznaczonej granicy, chociaż powróz mety pęta im
Szyję aż po lodowy zaciąg szronu, dzięki czemu wyglądają, jakby ledwo co wychynęli
Z przerębla swego losu, przeniknięci trutką omamu. Spierzchła gleba posuwistego
Rozkiełznania. Nawis jarzm nad rozświetloną pomrocznością każdego wskazania, bez

Dalszych już przesiadek konturu, w tutejszym przeciążeniu, wpadaniu i wychodzeniu
Z nieustannych wyrw, podłoże odbitego w fetorze nieba, albowiem dane są nam tylko
Wydrążenia, przechodzące przez wszelkie wewnętrze arterie kostnych układów będących
W przechwycie grobnego przyciągania, owej, krótkotrwale panującej weń, nieważkości
W pobocznym ostępie, kiedy możemy tylko doznać wybrakowanej pełni innego zasięgu,
Umożliwiającego wąski dostęp do traconych podobnie, w okowach rozpiętej aż po kres
Chłodni tutejszego obcowania ze szczątkami relacji tworzącymi ten obopólny kompost
Stałych wypadkowych, niezmiennych utkwień w przecinających się szynach rosnącego
Braku, na tym gnilnym sztychu kolejnego wieczoru. Rezonanse wstrząsów są pustymi
Tulejami, rozbijającymi echa próśb o wsparcie, kiedy każdy jest już tylko krążkiem na
Lodzie uderzanym kijem w stronę zawężających się band. Taki tego przeskok szram. Gromki
Pomór w kącie spiętrzonych zwad. Gryzący wiecheć dymu. Więzadła zgrudziałego rozkopu.

 

Odtajnienie

Wielośladowy ciąg pośpiesznej akomodacji zrównuje wszelką
Wyboistość. Tkwisz w poniewierce. Przypierają cię cudze
Omamy i osaczają wizgi roszczeń. Wymagania kontroli. Zalecenia
Pokontrolne. Groźby z powodu zatajeń. Sparszywiała twarz jak
Przerdzewiałe wiadro, zastygła w smolną szczapę. Rozkrawane

Cieniami narożniki. Przybywanie wrażanych drągów, podważanie
Podłoży, spiętrzenie wybroczyn z pochylni każdego wyłupienia.
Przekroczenie cofa za metę. Jeszcze jeden wychył, narzynane
Nim czoło, ugorowanie wszelkich chwil, kresowy przybój załamujących
Się i odnawiających dali. Wnyki przed każdym krokiem ułożone

W ciasny tor. Osadzenie w nikłej luce, kiedy wypiętrzenie staje się
Twoją polarną obrożą, już bez dalszych wskazań, kończy się spiralnym
Wyładowaniem, trwającym wciąż do tego ciemniejącego spadu, który nigdy
Nie ustąpi. Finalny ostęp, rzężące tasowania, chrobot spisywanego wyroku.
Sczeźnięcia na dnie wręgu. Fasonowane próżnią poboczne koryta.

 

Zamkniętość

Sina pasieka samozwrotnych dźgań zaciska się na głowie niczym niema
Obręcz i spływa na ciebie ten drenujący szlam niskiego nalotu doczesnych
Poleceń, widłowego pchnięcia w gardziel każdego uskoku. Zrabowany przez
Cudze chciejstwo, surowicę skarlałych roszczeń, nagle aktywowanych
Dążności oplątujących szyję niczym nasączony ługiem powróz, odparowuję
Jak rozwodniona mierzwa, na krótko przed usłyszeniem kolejnych gróźb,
Beznogich razów wymierzonych w słoneczny splot, namierzany od dawien
Dawna przez zanik. Przeniesienie poza ten obwód jest krótkotrwałym
Przeoczeniem danego miejsca, jakby utkwienie naprzeciw dwu znoszących się
Stron mogło przynieść uśmierzenie dotkliwości utraty najbardziej przyziemnych
Azymutów, i spowodować wybłysk na dociśniętym ryglu horyzontu, kiedyśmy

Mieli do czynienia z nadmiarem światłocieni, dzięki czemu każda przeszkoda
Była tylko ledwo wystającym garbem, by teraz obcować już tylko z pełnią
Zniesień. Chropawe pasma pustych przebiegów zapętlają się przed kolejnym
Krokiem i tworzą oniemiałą toń, żyjemy przeto w niewidzialnej poniewierce
Co rusz powstających kontrplanów, zakłuwani cudzym czekaniem na odpowiedź
Z naszej poprutej strony i wyprzedzamy mgielny ostrobok pochówku o ułamek za
Wcześnie, mieszcząc się całkowicie w tej zamkniętości przesilenia, jakie narasta
W skroniach rzutkiego przywidzenia, gdyż wytrawione żrącymi smogami niecki
Tego ubywania skurczają tętna poszczególnych zetknięć z nicestwieniem danej
Rzeczy, gruzłowatych przemienień w konkretną widmowość rozjeżdżonego
Błota, blisko wyleniałego trawnika i świeżo obciętych konarów drzewa stojącego

Przy osiedlowym śmietniku. Życie zatrzymane w wirze. Przeżycie pierzchłe jak
Krzewna kula. Krzepnie się w tym rtęciowym osadniku aż po pierwszy kraniec zwrotu,
Który, niczym kołowrót, zawsze kieruje w dół tego zagięcia czasu, by w jego
Piołunowym wygonie dotrwać do mimowolnej zmiany kwadry na tej północnej
Ścianie wiecznotrwałego odejścia. Będziemy sobie widni fioletową poświatą, zmącani
Przypływami śródmiejskiej beri wrzasków, zawsze obok siebie, na przekątnej
Narzynającej coraz bardziej ruchomy spód, wypełnieni nieusuwalnymi śladami
Po razach tych obłąkańczych lat, które nakładały obrok na twarz, usztywniając
Najdrobniejszy gest mrowiącym strachem, kiedy ich funkcyjni coraz bardziej tamowali
Przystępy do swobodnych wyborów, zaprzęgając w kieraty swoich rojeń o jedynowładztwie

Umiłowanego świra. Spustoszenia są nie do nadrobienia. Spusty tego braku nie pomieszczą
Żadnych skali, którymi by chciano zmierzyć ten bezmiar przymusowego tracenia
Pojedynczych punktów odniesienia, gdyż było się omyłką potworniejącego losu,
Wtrącającego cię w otwarte klepsydry próżniowej grawitacji, w coraz większym
Wypłaszczeniu i wyszarzeniu kątów danego przyspieszenia, gdyż resztki pragnienia
Innych doznań pozostawały na orbitach zaklętych prochem umarłych, stąd to obecne
Pogubienie wobec nagiego trzpienia coraz jawniejszych wyroków, zsyłanych niczym
Podarunek bez nadawcy. Rosnące odrętwienie jest sumą wszystkich odmów, z jakimi
Spotykało się na wirażach tego odchodzenia w niebyt początków kolejnego wychodzenia
Na prostą sparciałego okresu, dławiącym szpuntem, wrażanym przez czyjąś rozgorączkowaną

Dłoń, by zaznawać tylko takiego tego finału o metalicznym posmaku, lotnego jak wystająca
Z ugoru kość, będąc na takiej przekładni poddawanym turbulencjom i prędkim
Zmianom nurtu krwi, grzęznąc w odwłoku ostatniej pory, owej ogniskowej sczeźnięć.
Zawsze niby coś, lecz na pewno zawsze po nic, przez gęstwinę kancerującego chłamu,
Karcących odpadków, w upomnieniu upiornego pogranicza, domagającego się coraz to
Nowego wyciągania wniosków z podrzuconego donosu, gwałtownym spychaniu
W potrzask karnej realizacji, natłoku zawirowań i prostackich racji. Do końca zostało
Bowiem nie wiadomo ile, zostało ewidentnie o coś za mało, lecz nigdy nie będzie już
Niczego innego brakowało, skoro było to skończone, zanim zaczęły się naprzemiennie
Trącać i coraz agresywniej objawiać kolejne postaci ściśle kamuflowanego postradania.

 

Przetrawienia

Falujący w słońcu dzień widziany przez lekko uchylone szyby,
W zakącie unieruchomienia przez chorobę, na wyszarzałym podłożu
Domniemań, w szarpaniu migawkami wyobrażeń o łaknieniu takiej
Chwili, kiedy jest się na krótko wolnym w oddaleniu obcego miasta,
Gdzie miało się jechać na parę dni, lecz przez tępy wyrok losu
Zostało się uwięzionym w chomącie swej pospolitej stratosfery.

Szatkownica błędnego koła, cieśnina rozpękłych wzmożeń, przez którą
Przedostają się skrawki byłych momentów wytracających grawitację
Z anonimowego miejsca, do którego się nie dotarło dzięki amplitudzie
Okoliczności, w rwącym odczuciu straty, której nic nie zasklepi. Byłość
Nie do zastąpienia. Byłość, która dopiero nastąpi. Nieustanne
Rozszczepianie krawędziami przypadku tamującego najdrobniejszy

Przybór zamiaru w jego podległości zaniżenia, odbierania czegoś
Ewidentnie elementarnego. Przechył większy niż cypel. Wizgi karnych
Poleceń, kolejna spłata wymuszonych przez chciwą marę roszczeń.
Cykliczność ciernistego smagania na poletkach zaburzonej nacji,
Poprzez zastoiny odmów, kiedy przyczepność śrubowana jest wkrętami
Krótkich racji. Kostropaty animusz. Rozgardiasz takiego porządku

To śnięcia wszelkich azymutów, bezgłowych rojeń na wyciosanej pod
Przymusem podporze, prowadnicy chronicznie chromego kursu, gdyż
Tylko innym przybywa od tego kolejny cel, kasujący do ostatka resztkę
Sensów, owych zmyślonych od zarania sztorcujących wmówień, skutecznie
Przedzierzganych w postaci konkretnych zwidzeń, wcielonego
Zamętu wystającej narożnie zgrozy. Oczodoły kloacznych wmuszeń.

 

prezentowane wiersze pochodzą z powstającego tomu Chłodnie

Maciej Melecki (ur. w 1969 r.) — poeta. Mieszka w Mikołowie. Wydał tomy wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu — wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2024) oraz tomy prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content