Skip to content

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Wrzesień ’24

1.

Zmarły niedawno Cormac McCarthy (1933—2023) był pisarzem z ogromną w świecie anglojęzycznym renomą; ma ją zresztą ciągle, może nawet po śmierci bardziej. Jak to zresztą bywa w życiu literackim: śmierć uszlachetnia.

Ale ten jego prestiż w Polsce — choć wydawany był u nas od roku 2008 — to w zasadzie ostatnia dekada. A zasługa — Wydawnictwa Literackiego, które popularyzację autora zaczęło w ramach poświęconej mu serii — skądinąd bardzo wyrazistej edytorsko (twarde okładki w surowej, brązowej tonacji, odwołujące się do stylu umiarkowanego kiczu, znanego z ilustracji prozy gatunkowej: horroru, thrillera, westernu) — dokładniej zaś od wznowienia powieści Droga. Której sławę utrwaliła sugestywna ekranizacja (2009).

Rącze konie też zostały sfilmowane, i to dużo wcześniej (2000) — z Mattem Damonem i Penélope Cruz w rolach głównych — ale film uznano za przeciętny, nie oddający klasy McCarthy’ego.

Abstrahując zresztą od owej klasy, powieści tego autora przekładają się trudno na język filmu. Wyjątkiem była chyba ekranizacja, którą uznano dość powszechnie za znakomitą — film To nie jest kraj dla starych ludzi (2007) wyreżyserowany przez braci Cohen. Udało się w nim pokazać McCarthy’ego wyraziście, ale oszczędnie, z typową dla niego — ukrytą, chłodną ironią.

Wracając do książek. Rącze konie to pierwszy tom cyklu, który dopełniają powieści Przeprawa oraz Sodoma i Gomora. Językiem współczesnych mediów można by rzec, iż są to ikoniczne przykłady prozy Cormaca McCarthy’ego. Osadzonej mocno w realiach prowincjonalnego południa i południowego zachodu Stanów Zjednoczonych, nawiązujące do konwencji westernu, choć stylem od niego dalekie. McCarthy pisze bowiem prawie beznamiętnie, ukazując na ogół same wydarzenia sauté, nagie sytuacje. Unika psychologicznych analiz, tłumaczenia zachowań swoich bohaterów, niczego nie komentuje, osąd zostawiając czytelnikowi.

Daje wszakże bogaty materiał do tego osądu. O bohaterach wiemy wprawdzie niezbyt wiele, bywa, że ich przeszłość jawi się mgliście, niejasno, ale to, w jakich warunkach żyją, w jaki sposób reagują na świat, w jakich relacjach żyją z innymi ludźmi, ale też z surową przyrodą, która ich otacza, czyni ich portrety tyleż tajemniczymi, co bogatymi, głębokimi — zaryzykuję tezę: podobnymi do portretów pędzla Rembrandta. Ukazywanych w półmroku, w cieniu, a zdumiewająco żywych.

Rącze konie ukazały się w Polsce po raz pierwszy już w roku 1996, a we wspomnianej tu serii (raczej cyklu) Wydawnictwa Literackiego w roku 2012; najnowsze, trzecie wydanie — w tej samej edycji — to rok 2023.

Wznowienia to znak, że — abstrahując od typowego i tu chyba zastosowanego edytorskiego zabiegu, polegającego na skorzystaniu z okazji, jaką bywa… śmierć autora — powieść ma w Polsce licznych entuzjastów. I słusznie.

Nie tylko dlatego, że okładkę zdobi reklamowo cytat z „Guardiana”: „Jedna z najwspanialszych powieści wszech czasów” (Wow! Jakby dziś po amerykańsku powiedzieli Polacy). Bo z tymi „wszech czasami” to może lekka przesada, ale nie ulega kwestii, że McCarthy stworzył rzecz zarówno oryginalną — formalnie, jak i bardzo klasyczną — przez jej zakorzenienie w fundamentach epiki, ale i etyki, patronującej największym dziełom literackim.

Jako że Rącze konie — współczesny western (no, nie tak zupełnie współczesny, rzecz dzieje się w końcu w latach niedługo po II wojnie światowej), konna eskapada przez prerię — opowiadają historię modelową dla każdego wielkiego eposu; jest historią młodzieńczej inicjacji, wpisaną w dzieje pełnej przygód wyprawy, której tłem jest miłość, zrodzona mimo wielu przeciwieństw.

Opowieść o siedemnastolatku, dojrzewającym w trudnych realiach amerykańsko-meksykańskiego pogranicza, wśród ludzi prostych (co nie znaczy, że nie mających skomplikowanego wnętrza), prowadzona jest przez McCarthy’ego z pełnym poszanowaniem praw powieściowej narracji, a za pozornie suchym, niemal pozbawionym dialogów językiem (niemal, bo wtedy, gdy ów dialog się pojawia, bywa nie tylko naturalny, ale i szczególnie smaczny, istotny), ukazuje nam się pełnia wyobraźni autora. Wyobraźni trzymanej w ryzach przez styl.

Co czyni lekturę powieści zmysłowym doznaniem, pozwalającym sycić się niezwykłością klimatu i urody surowego krajobrazu, ostrością ukazanych prostymi środkami egzotycznych realiów ówczesnego Meksyku, no i zaskakującej poezji, ukrytej za szorstkością szczegółu (ach, to ujeżdżanie dzikich, rączych koni!).

Tak że ów świat, rządzony kodeksem natury i bezwzględnym prawem tradycji, jawi się w powieści McCarthy’ego tyleż groźnie, co fascynująco. Również wtedy, gdy wziąć go na wzór dla naszego współczesnego życia, w którym przygody bywają co prawda zupełnie inne, ale postawa wobec nich oraz zasady moralne, które pomagają w walce, właśnie w westernowej konwencji McCarthy’ego ukazują swą uniwersalność. Atrakcyjnie, a bez grama dydaktyki.

[Cormac McCarthy, Rącze konie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023]

 

2.

Recenzja Części Tomasza Majzela — zgodnie z formułą tego tomu, będącego zbiorem poetyckich i prozatorskich drobiazgów — powinna być właściwie równie minimalistyczna jak zawarte w nim utwory.

I brzmieć na przykład tak:

„Kolejna, podjęta przez autora próba rozliczenia się — nie ze zdań i wyrazów — a z pustych miejsc między nimi — zapełnionych ciszą — nie jest wprawdzie jeszcze tym rozliczeniem, ale konsekwencja, z jaką jest podejmowana — pozwala sądzić, że do takiego rozliczenia w końcu dojdzie. Może już niedługo. Na pewno kiedyś”.

Na razie jednak to ze słów wiersza Kiedyś stworzyłem tę mini-recenzję.

Trochę żartem. Mówiąc zresztą żartem, powinienem był ją skrócić, bo w zestawieniu z tekstami, z których składają się Części, może się zdać… zbyt obszerną. Jako że najdłuższe z części Części, bliższe prozy, mają nie więcej niż dziesięć wersów, a najkrótsze, bliższe poezji, kilka słów jedynie. A Poecie i tak wydają się przegadane. Czemu wyraz daje w innych, jeszcze krótszych.

Nowy tom Tomasza Majzela ma zresztą w ogóle charakter wyzwania. Rzucanego samemu sobie. Mniej mów, mniej pisz. Bardziej żyj.

Kiedy się jest poetą, trudno pogodzić te zasady, nie popadając w sprzeczność.

A przecież Kiedyś ma znaczenie i takie, że: „Kiedyś trzeba będzie się [z tego] rozliczyć…”. Ale co jeszcze tu brzmi, oprócz nakazu? Ironia. Dokładniej: autoironia.

Nie w tym jednym zresztą utworze ujawnia Majzel niepokoje związane z faktem, iż w jego wierszach już nie słów coraz więcej, a przeciwnie — „pustych miejsc”, za którymi kryje się „cisza”.

Czasem przybiera to postać nieco banalną literacko: „Mało słów / dużo »nie wiem«” (wiersz Mało słów), częściej zagadkową, ale i programową: „Pojechaliśmy na grzyby / Nie uzbieraliśmy nic // Bo my cały ten czas jak na mszy” (Grzyby las).

Msza — w ciszy (nie całkiem, wszak jej uczestnicy powtarzają fragmenty liturgii) — jest doznaniem głęboko duchowym, jej największa wartość — w skupieniu. Ale że dosłowność rytuału — symbolicznego z założenia, a zmienianego w cykl rutynowych gestów — umniejsza wagę mszy, Poeta skupia się na ciszy. A w lesie — jak w kościele — cisza — staje się — jest — liturgią.

Dlatego samo znalezienie — nieważne: Boga, grzybów, sensu życia czy doskonałości wiersza — liczy się tu mniej niż szukanie, poszukiwanie.

Czyż nie tym jest życie? A poezja? (kolejność pytań może być odwrotna).

Tak czy owak lubię, kiedy autor pozostawia niedomówienie między tym, co było dla niego poetycką satysfakcją, a tym, co okazało się jej brakiem; na przykład: „Może i to / ale nie te // słowa” (Może i to). Ile „tych” słów danych odpowiednio (zgodnie z przesłaniem Norwida: „Odpowiednie dać rzeczy — słowo!”) znalazł dla swojego tomu — w swoim tomie — Tomasz Majzel? Nie wiem. A w swoim — tonie? Też nie wiem. Może to i dobrze, bo wiem za to, że lubi „nie wiem”. Ale nie tylko, bo wyznaje też: „Lubię kiedy wiersz urywa się w połowie // Ale on zawsze się kończy”.

Śmiało i mądrze powiedziane.

Zarazem gorzko, choć i przecież bez żalu.

Wygląda na to, iż więcej niż słów „odpowiednich”, znalazł w swoim pisaniu „miejsc pustych”, które go od słów — oddzielają, ze słów — strącają. Ale do sensu — przybliżają. A na pewno wiodą. Również poprzez ciszę.

Urywane dystychy, pojedyncze wersy czerpią swą siłę z towarzyszącej im świadomości, iż wszystko, cokolwiek powiemy, będzie i tak niewystarczające. Ale nawet wtedy okazać się może, że jest czymś, czego zbyt wiele.

Dlatego jak przesłanie poetyckie, ale też codzienne, brzmi wiersz zamykający Części (jako całość), zacytuję więc go w całości (bo jest tylko częścią):

Balon

Tego wiersza sprzed chwili już tutaj nie ma
napisałem go

I puściłem

Wolno.

Kto zechce, balon schwyta. Warto!

[Tomasz Majzel, Części, Wydawnictwo FORMA, DK „13 Muz”, Szczecin, Bezrzecze, 2024]

 

3.

„Komuna dała moim dziadkom i ich dzieciom wykształcenie, pracę, jaką taką stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. A jeżeli nawet nie dała, to przynajmniej nie zabrała. Przez chwilę całkiem serio próbowała zaingerować w to, w co wierzą, i jakie wyznają wartości, ale dość szybko sobie odpuściła. Dostosowała się, uznała, że głową muru nie przebije. Sączyła wprawdzie propagandę, jednak nikt towarzyszom nie wierzył. Ba, paradoksalnie to dzięki komunie dziadkowie mieli dość prosty i jasny obraz świata. Jedynym i niekwestionowanym punktem odniesienia był dla nich Kościół Katolicki”.

Tak pisze Maciej Falkowski w swojej nowej, reportersko-eseistycznej książce Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza.

Wydanej w popularnej serii „Sulima” Wydawnictwa Czarne. Inna rzecz, że seria powinna się raczej zwać Białe, bo jej tomy są białe właśnie, a czarny jest na nich jedynie znak wydawnictwa Czarne — półksiężyc.

Pozwoliłem sobie na ów obszerny cytat już na wstępie, bo jest w nim to, co w książce Falkowskiego najcenniejsze. Celność szerszej obserwacji wywiedzionej — klarownie — z paradoksu. Obserwacji, dodajmy, bliskiej rzeczywistości, natomiast dalekiej od oczywistości.

I książka o „ślachcie” właśnie taka jest. Unika prostych wniosków, nie generalizuje, przeciwnie, w różnicach widzi to, co czyni je elementami całości.

Rzec można wprawdzie, iż były w serii „Sulima” książki bardziej i świadomie kontrowersyjne, zdecydowane w tonie, dzięki temu — przynajmniej w założeniu — atrakcyjniejsze. Pisane też językiem bardziej literackim, a podejmujące tematy trudniejsze — mniej znane — ostrzej, z większą werwą, no i reportersko bardziej dociekliwe. Zawiedzie się też może ktoś, kto spodziewałby się — na podstawie tytułu — głębszego wniknięcia przez autora pod podszewkę wielowiekowej historii.

Mowa tu wszak o regionie, jedynym bodaj takim w dzisiejszej Polsce, w którym dawna drobna szlachta — zwana kiedyś zagrodową, albo zaściankową (kto pamięta Pana Tadeusza i jego Księgę VI Zaścianek, ten może sobie o niej wstępny, acz barwny obraz wyrobić) — a na pewno jej potomkowie — to spora, jeśli nie większa część mieszkańców. I co najważniejsze: jest to grupa tak świadoma swojego pochodzenia i tradycji, jak może żadna inna w kraju. Można by więc oczekiwać, że Falkowski uważniej w tej glebie pogrzebie — mówiąc do rymu i do ziemi (a jest nią Mazowsze i Podlasie) — wynajdując tzw. różne różności w dziejach.

Ale autor Ślachty… nie wydaje się być przesadnie zainteresowany etnograficzno-historycznym upiększaniem swojej książki; pasję poznania zaspokajając nie tyle sensacyjnymi wątkami, ile doświadczeniem osobistym. Jako że jego reportaż to życie pogranicza mazowiecko-podlaskiego widziane z bliska, w podróży bardzo zwyczajnej, poznawczo mało efektownej, a po dziennikarsku roboczej. Ale kiedy trzeba — pogłębionej refleksją (również na temat własnego pochodzenia, niby „stąd”, a — jak się okazuje — tylko pośrednio „stąd”). Jest uważny, uczciwy w osądzie ludzi, wobec których nie stara się — również jako autor — zadzierać nosa, zadaje im, a i sobie, pytania, na które nie zawsze odpowiadają, a kiedy sam odpowiedzi udziela, czyni to bez mędrkowania, za to z empatią i zrozumieniem (co nie znaczy akceptacją) miejscowego porządku.

Powiedzieć tu bowiem trzeba — w nawiązaniu do cytatu, który przywołałem na wstępie — że ziemia, o której Falkowski pisze, to swego rodzaju skansen kulturowy i obyczajowy. Ze wszystkimi jego wartościami (wierność tradycji przede wszystkim), ale i przywarami. Do których należy z pewnością ogromny konserwatyzm postaw — również politycznych; a rzecz nie tyle w tym, iż „ślachta” jest wierna PiS, ile w tym, że wierna jest (mówiąc łagodnie) bezrefleksyjnie. Nie tyle z wyboru, ile z zasady.

I to en bloc! Jej osady i przysiółki, o zabawnych nazwach, będących śladem rodowych tradycji (synowie — na ogół liczni — zakładali swoje własne gniazda, w których nazwach słychać imiona miejsc, z których wyszli wraz ze swoim przydomkami i przezwiskami) — obok Dąbrowy wyrastały Dąbrowy-Kaski, Dąbrowy-Łazy, Dąbrowy-Bybytki, Dąbrowy-Moczydła — to matecznik polskiej prawicy.

Ale autor książki nie wartościuje mieszkańców tych ziem pod kątem politycznym, nie oskarża lecz i nie usprawiedliwia, zwłaszcza tych najbardziej drastycznych wydarzeń z przeszłości (a chodzi nie tylko o Jedwabne); stara się zrozumieć kontekst, rozpoznać źródła.

Inna rzecz, że nie wszystko w charakterze „ślachty” jest takie proste, bo przez tyle wieków konteksty się pozacierały, a źródła mogły zmętnieć. Tymczasem tamtejszy zaścianek, żyjąc — już od wieków zresztą — jak okoliczni chłopi, nie chce się z chłopami bratać ani łączyć mariażami, ba! starannie się odróżnia. Zwłaszcza codziennym zwyczajem: i tak na przykład każdy „ślachcić” całuje kobietę w rękę, a do sąsiada zwraca się nie „po włościańsku”: ty, czy wy, ale per „pa”.

Różna zresztą „ślachta” mieszkała w okolicy. Przykładem zabawnym, acz symptomatycznym, pochodzenie z tych ziem zarówno rodu Kaczyńskich (zaścianek Kacze), jak i Jaruzelskich (z Dąbrowy Wielkiej).

Wioski chłopskie i ślacheckie różnią się skądinąd między sobą układem urbanistycznym — te pierwsze powstawały zwykle wzdłuż drogi, te drugie — wokół zaścianka, toteż i jadąc w te strony — a Falkowski przemierzył je swoim samochodem — można się zorientować, kto gdzie mieszka.

Nie znajdziemy natomiast w Ślachcie… folkloru — dla pamiątek i kulturowych zabytków nie ma w dawnych zaściankach miejsca, przepadły w burzach historii, albo o nich zapomniano — nie ma też prawie krajobrazów, nie tylko dlatego, że opisywane ziemie są niezbyt urodzajne i raczej nie piękne (choć prawda, czyni Falkowski wyjątek dla ukazania ich… z lotu ptaka. Wtedy widać, jak połatana jest ta ziemia — ziemia uprawna, dzielona przez wieki na coraz mniejsze poletka, wraz z rozrastaniem się i ubożeniem rodów). Bardziej od krajobrazu, folklorów i zabytków (choć tu i tam są jeszcze herby na ścianach) interesuje Falkowskeigo mentalność „ślachty”. Jej przywiązanie do Polski i do religii katolickiej. Co skądinąd bywało w przeszłości przyczyną dramatów — narodowych, choć sąsiedzkich.

Z tą dramatyczną, czasem czarną stroną dziejów ma zresztą Falkowski największy chyba problem. Owszem, nie omija Jedwabnego i okolic, gdzie bywało tak samo lub podobnie, ale raczej prześlizguje się po temacie. Nie ulega jednak wątpliwości, iż sam fakt, że go podjął w książce, która ma być portretem własnym jego krewnych, znajomych i pobratymców, wzmacnia jej wymowę.

À propos wymowy. Kto się chce dowiedzieć, jaką wymowę ma „ślachta”, niech zajrzy do książki. W szczegóły nie będę tu wnikał. Powiem tylko, że wymowa ta bywa… hiperpoprawna, nacechowana przesadą artykulacyjną. A wszystko po to, by mogła się „ślachta” odróżnić od okolicznych chłopów, którym żyje się tak samo jak jej, a może i zamożniej, ale którzy od wieków uparcie „mazurzą”, czyli zamiast „sz” i „cz”, „ż/rz” i „dż”, mówią: s, c, z, dz.

Czy można mieć do nich żal o to? Przeciwnie. Sceze mi coła za to skłonić wypada. „Ślachcie” oczywiście, bo dzięki temu językowemu rozróżnieniu przetrwa ona może jeszcze wieków parę. W czym książka Falkowskiego ma szansę być jej pomocna. A jeśli nawet nie będzie, to z pewnością stanie się świadectwem.

[Maciej Falkowski, Ślachta. Historie z podlasko-mazurskiego pogranicza, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content