ankieta ANDRZEJA ŚNIOSZKA — odpowiada KRZYSZTOF SZATRAWSKI
Ocalając prozę młodych
Andrzej Śnioszek: W latach 70. i 80. był Pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje Pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.
Krzysztof Szatrawski: Aktywnym uczestnikiem zaczynałem być raczej w latach 80. i to w końcówce. A bardziej konkretnie, debiutowałem wierszem w miesięczniku „Warmia i Mazury” w kwietniu 1980 roku. Debiutancki tomik (właściwie arkusz) poetycki ukazał się w Oficynie Stowarzyszenia „Pojezierze” we wrześniu 1981 roku — kiedy miałem 20 lat. Na tej podstawie przyjęto mnie do Koła Młodych ZLP, ale było to zbyt mało, abym był „aktywnym uczestnikiem życia literackiego”. Po stanie wojennym nikt nie chciał mnie publikować. Do neo-ZLP się nie kwapiłem. W roku 1984 złożyłem dwie książki w „Pojezierzu” — tom poezji i powieść Requiem dla Bohatera. Wysłali je do tego samego krytyka, Tadeusza Olszewskiego, który napisał entuzjastyczną recenzję książki poetyckiej i zmieszał z błotem powieść, wskazując jednak, że właściwym recenzentem tego rodzaju prozy byłby Henryk Bereza i Wydawnictwo Iskry. Zatem tam właśnie posłałem maszynopis — o ile pamiętam, był to rok 1985. I to wydawnictwo po dwóch pozytywnych recenzjach podpisało ze mną umowę. Po roku, udręczony oczekiwaniem na swoją kolej, wysłałem do Iskier tom opowiadań Odjazd i tym razem Henryk Bereza napisał również bardzo życzliwą recenzję, jednak druga recenzja (Wacława Sadkowskiego) była już negatywna. Wydawnictwo posłało maszynopis do Marii Jentys, która także napisała życzliwą recenzję, jednak książki ostatecznie nie przyjęto. Wahania trwały do 1989 roku i ostatecznie maszynopis mi zwrócono. Później próbowałem w różnych wydawnictwach i ostatecznie tom opowiadań Odjazd ukazał się w 2006 roku.
AŚ: Jedną z centralnych postaci literatury tamtych lat był Henryk Bereza. Czy zetknął się Pan z nim osobiście? Jak go Pan zapamiętał?
KS: Z Henrykiem Berezą spotkałem się kilkukrotnie. Pierwszy raz w 1987 roku. Iskry przekazały mi jego zaproszenie do odwiedzin w redakcji „Twórczości”. Było to po recenzjach tomu Odjazd. Henryk Bereza przyjął mnie bardzo przyjaźnie, chociaż nie umiałem pozbyć się wrażenia, że przyglądał mi się badawczo. Poczęstowano mnie herbatą. Rozmowa trwała około pół godziny. Pamiętam, że wypytywał mnie o rodzinę, o pochodzenie nazwiska. Miał maszynopis przesłany z Iskier i zaproponował druk kilku opowiadań w „Twórczości”, prosząc, abym wybrał. Publikacja ta stała się moim debiutem prozatorskim (1989, nr 9). Nie poczuwałem się do przynależności do rewolucjonistów językowych, od nurtu chłopskiego dzieliło mnie chyba wszystko. Życzliwość Henryka Berezy odbierałem jako swoisty kredyt zaufania dla autora, który, jego zdaniem, może coś znaczącego osiągnąć. Tym bardziej że przyjazne i życzliwe gesty Henryka Berezy nacechowane były dyplomatyczną powściągliwością. Poczucie to utrwaliło się, kiedy po obronie doktoratu na UMK w Toruniu recenzent prof. Roch Sulima powiedział mi, że Henryk Bereza mówił mu, że wiele sobie obiecuje po mojej prozie. Wymyśliłem i napisałem powieść, która była połączeniem przypowieści metafizycznej z metaforycznymi przedstawieniami teorii kwantowej i teorii względności. Dziś to brzmi jak szaleństwo, ale była to połowa lat dziewięćdziesiątych. Kiedy przywiozłem do oceny i ewentualnej publikacji powieść Księga Wolfów, Henryka Berezy nie zastałem. Później zadzwoniłem do „Twórczości” i rozmawiałem z nim telefonicznie. Powiedział, że na temat mojej powieści w redakcji nie ma zgody i zaproponował mi publikację fragmentu — sto początkowych stron maszynopisu. Podczas odwiedzin próbowałem przekonać redakcję (obecny był Henryk Bereza, Jerzy Lisowski, Leszek Bugajski i Janusz Drzewucki), że drukowanie fragmentu (ok. 35%) powieści nie ma sensu. Redakcja przekonać się nie dała, co więcej, odniosłem wrażenie, że nikt nie jest przekonany o wartości tekstu. Wyszedłem z poczuciem klęski tym większym, że podczas rozmowy zaprzepaściłem szansę na publikację choćby tych stu stron. Później kilkukrotnie publikowałem w „Twórczości” wiersze i opowiadania, ale do redakcji chyba już nie jeździłem. Pamiętam, że kiedy ukazała się książka Obroty, pojechałem do Henryka Berezy, aby podpisał mi egzemplarz. I chyba wówczas spotkałem Henryka Berezę po raz ostatni. Najpierw naniósł z kartki korekty na wielu stronach, a następnie na stronie tytułowej napisał: „Krzysztofowi Szatrawskiemu z najlepszymi życzeniami wszelkiej pomyślności, z życzliwością i przyjaźnią — Henryk Bereza, Warszawa, 18 grudnia 1996 r.”. Prywatnie nie potrafię się pozbyć przykrego uczucia, że jeżeli rzeczywiście Henryk Bereza miał związane z moją prozą nadzieje, to niestety ich nie spełniłem.
AŚ: Jaki jest Pana stosunek do konceptów historyczno- i krytycznoliterackich Berezy? Pytam zwłaszcza o antynomię „języka martwego” i „języka żywego”, który według Berezy cechował prozę „rewolucjonistów”.
KS: Podziwiałem teksty Henryka Berezy, zwłaszcza polemiczne. Jednak nie wszystkich „rewolucjonistów” akceptowałem. Wysoko ceniłem Józefa Łozińskiego. Książki Jana Drzeżdżona znałem i chyba doceniałem, ale nie były to ulubione lektury. Lubiłem prozę Andrzeja Łuczeńczyka i Marka Bukowskiego. Przez pewien czas śledziłem teksty Andrzeja Tuziaka, Jerzego Łukosza, Dariusza Bitnera, Krzysztofa Bieleckiego. Marek Słyk budził mieszane uczucia. Z jednej więc strony uznanie dla konsekwencji i jakości tekstów, z drugiej znużenie — ich teksty często były napisane językiem tak bardzo żywym, że cierpiała na tym sama narracja. Możliwe, że powodem były lektury „Literatury na Świecie”, którą w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych czytywałem od deski do deski — z fascynacji amerykańskim postmodernizmem lat 60. i wczesnych 70. czerpałem inspiracje formalne, a język był owych form znaczącym elementem.
AŚ: Co Pana zdaniem spowodowało niemal zupełny — czytelniczy i krytyczny — odwrót od artystycznej prozy spod znaku Henryka Berezy i „Twórczości”?
KS: To samo, co spowodowało odejście orkiestr filharmonicznych od poważnego repertuaru, eksplozja disco polo i zajęcie miejsca kultury elitarnej przez produkcje popkulturowe. Kiedyś prozy Słyka można było nie polubić, ale docenić wypadało, a przynajmniej spróbować. Dziś jeżeli mieszkańcy jakiejś willi nad trzęsawiskiem nie budzą naszego entuzjazmu, możemy sobie spokojnie darować lekturę, profesjonalna promocja i tak sprzeda ten chłam w kosmicznych nakładach, opowie o nim w TVP Kultura, a my zostaniemy zaliczeni do grona odbiorców tak bardzo elitarnych, że nawet nasi przyjaciele nie będą o tym wiedzieli.
AŚ: Czy prozie „bereziaków” bliżej do modernizmu czy postmodernizmu? Niektórzy badacze widzą w Marku Słyku pierwszego w Polsce postmodernistę. Inni, jak choćby Włodzimierz Bolecki, bardzo niechętnie używają terminu postmodernizm, opisując literaturę XX wieku w kategoriach modernizmu.
KS: Nie chciałbym wszystkich promowanych przez Henryka Berezę autorów traktować jako zdyscyplinowanej grupy. Każdy twórca jest inny. Myślę, że zwłaszcza młodzi autorzy „stajni Berezy” wychowani na prozie Susan Sontag, Richarda Brautigana czy Johna Bartha byli w istocie bardziej postmodernistyczni niż autorzy kolejnego pokolenia debiutującego na przełomie tysiącleci. Modernistyczna wiara w możliwość zmiany świata za pomocą literatury cechowała raczej autorów urodzonych około roku 1950. Pokolenie autorów urodzonych w latach 60. dość wcześnie, bo na przełomie lat 70. i 80. zbliżyło się do nihilistycznego rozczarowania wszelkimi ideologiami i wszelką wiarą w możliwość zmiany.
AŚ: Jednym z bardziej dotkliwych zarzutów wobec debiutujących w latach 70. i 80. prozaików był „socparnasizm”. Pojawiły się sugestie, jakoby pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy, a co za tym idzie kolaborowali z partią. Dzięki temu mogli publikować w obiegu oficjalnym. Czy w Pana opinii takie zarzuty były słuszne?
KS: Raczej nie. Henryk Bereza był fenomenalnie przenikliwym krytykiem. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy czytałem jego recenzje dotyczące moich maszynopisów, miałem dreszcze, bo oto nieznany mi osobiście człowiek mówił celnie o tym, co we mnie, wręcz uświadamiał mi, co w istocie myślę, a mówił to tak, jakby to były rzeczy najbardziej oczywiste. Socparnasizm jest określeniem naciąganym. Byłbym raczej skłonny uznać, że chcąc ocalić prozę młodych i ambitnych autorów, którzy w rozsypującym się socjalizmie nie mieliby szansy na zaistnienie, Henryk Bereza wymyślił metateorię, która zachowując pewną „rewolucyjną” retorykę, mogłaby być zaakceptowana przez socjalistycznych urzędników. Z drugiej strony w tekstach młodych autorów tej epoki można też zauważyć swoisty eskapizm — i było to uzasadnione w myśl przedwojennej zasady, że „jeśli coś jest na tyle słabe, że cenzor to zrozumie, to już lepiej niech to wykreślą”.
Odnośnie kolaboracji z partią, to opierając się na takiej logice, o kolaborację należałoby oskarżyć wszystkich, którzy pracowali w PRL. Oczywiście można było odmówić publikacji i wysyłać teksty do Londynu czy Paryża — wystarczyło mieć nazwisko jak Julian Stryjkowski, Wiktor Woroszylski czy inni pisarze, którzy zaczynali po wojnie od publikacji w kilkudziesięciotysięcznych nakładach. Uczciwość starszego pokolenia często polegała na tym, że w różnych momentach historycznych pisarze musieli przejrzeć na oczy i zerwać romans z socjalizmem. To samo dotyczyło środowiska aktorskiego. Aktorzy znani mogli sobie bojkotować telewizję, oni i tak byli znani i nikt nie mógł ich wyciąć z setek filmów. Młodzi brali każdą pracę, bo inaczej po prostu by ich nie było! Później często z tego powodu cierpieli na ostracyzm i przez wiele lat nie umieli się pogodzić ze swymi wyborami. W literaturze PRL odmowa udziału przychodziła, kiedy pisarze byli już znani. Jak wielu jednak znamy autorów, którzy zdali maturę w latach 80. i zrobili karierę w drugim obiegu? Uczciwość w moim pokoleniu nie polegała na zerwaniu, my na romans z socjalizmem nie mieliśmy czasu. Odmowa byłaby całkowitą rezygnacją, pozostawała zatem samokontrola i ocena swoich decyzji na poziomie elementarnej uczciwości, bo naiwnego raczej nikt na dłuższą metę nie mógł udawać.
AŚ: Czy utrzymuje Pan kontakty z „młodymi prozaikami” tamtych dekad? Czy interesowały Pana ich dalsze losy?
KS: Oczywiście, jako prezes Oddziału SPP w Olsztynie, redaktor i wydawca „Almanachu SPP Oddział Olsztyn” (ukazało się pięć edycji) jestem zobowiązany podtrzymywać dobre relacje z autorami z każdego pokolenia. W moim środowisku niewielu jest prozaików, których można zaliczyć do tej grupy, lub którzy zyskali dobrą opinię Henryka Berezy. Do związanych ze stajnią Berezy można na pewno zaliczyć jednego autora, Piotra Siweckiego, który należy do pokolenia debiutującego już w latach 90. Wsparcie Henryka Berezy zyskał też Jan Jastrzębski. Obaj ostatnio zostali członkami olsztyńskiego oddziału SPP.
Zawsze z zainteresowaniem sięgam po książki autorów pamiętanych z „Twórczości” końca lat 80. i początku 90. „Twórczość” niezmiennie pozostaje literackim znakiem jakości.
AŚ: Nad czym pracuje Pan obecnie? Czy można spodziewać się nowych tekstów?
KS: Nadal eksperymentuję z prozą, chociaż w Polsce i za granicą łatwiej publikują się moje wiersze. Ostatnio opublikowałem opowiadanie w kwartalniku „Afront”. Średnio raz dziennie mam pomysł na powieść, ale nie mogę inkrustować takimi pomysłami innych tekstów, bo nawet z postmodernistycznego punktu widzenia byłoby to wtórne wobec Kurta Vonneguta. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości znajdę dość sił, aby przejrzeć tekst Księgi Wolfów i jeszcze raz spróbować opublikować tę powieść. Może też wydam zbiorek opowiadań — mam wiele publikowanych i niepublikowanych tekstów. Obecnie pytanie nie brzmi „co i gdzie mógłbym opublikować”, a „dla kogo publikować i jak do ewentualnego czytelnika dotrzeć”. Czytając maszynopisy recenzji Henryka Berezy, mimo że w tym czasie nie mogłem doczekać się debiutu, nie musiałem stawiać tego pytania. Był czytelnikiem niezrównanym.
październik 2020
Krzysztof Szatrawski (ur. w 1961 r. w Kętrzynie) — kulturoznawca, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk muzyczny i literacki. Profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (od stycznia 2014 prezes Oddziału w Olsztynie), Wspólnoty Kulturowej Borussia, Stowarzyszenia Scena Babel, Stowarzyszenia na Rzecz Kultury Żydowskiej „B`Jachad” oraz Komisji Badań nad Kulturą Warmii i Mazur Towarzystwa Naukowego im. Wojciecha Kętrzyńskiego. Laureat Dorocznej Nagrody Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w Dziedzinie Kultury (2012) i Nagrody Prezydenta Olsztyna (2013). Wydał tomy wierszy: Posłanie ostatniego z epigonów (1981), 24 godziny śmierci (1988), Poniżej snu (1989), Wiersze graficzne (1990), Tak cicho śpiewa północ (1997), Pieśni miłości i rozstania (1999), Wiek nowy (2014), Czas płonących ogrodów (2017), Kiedy czas się kończy (2018), Wszędzie (2021) oraz tomy prozy: Requiem dla Bohatera (powieść, 1989) i Odjazd (opowiadania, 2006).
Andrzej Śnioszek (ur. w 1987 r.) – absolwent filozofii i polonistyki. Do niedawna próbował obronić doktorat dotyczący Henryka Berezy. Autor artykułów o Donacie Kirschu, pisarzu najbardziej znanym spośród zapomnianych. Wiceprezes Fundacji Józefa Świdra; na co dzień wychowawca w świetlicy środowiskowej.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved