HENRYK WANIEK
Świat Wassermanów. 6
6.
Oto zobaczył ciemną sylwetkę przesuwającą się między kępą drzew a pobliskim domostwem. Jej wielkość z grubsza pokrywała się z tym, co mu powiedziano. A wiedząc, że szybkość jest mistrzem czynu, nie wdawał się w próżne myślenie, uniósł lufę, odwiódł kurek i strzelił z całą mocą swej rutyny. Na szczęście nie trafił, bo wspomniana sylweta, usłyszawszy huk, zapragnęła poznać jego przyczynę. I gdy tylko wyszła zza drzew, najmłodszy z Eichenwaldów rozpoznał owego wyrostka, z którym spotykał się przedwczoraj i wczoraj. A widać i dzisiaj mu było pisane. Natomiast pan ojciec, widząc, że nie strzelał do psa, łatwo przebolał utratę jednej kuli i załadował następną. Po czym ruszył dalej ze swoją eskortą.
Pepe tymczasem wyjaśnił chłopakowi, o co chodzi w tym wszystkim. Wyrostek nie całkiem zrozumiał, ale poczuł się w obowiązku wyjaśnić, że w całym mieście jest tylko jeden pies, który z jakichś powodów jeszcze nie został pożarty. Pepe sam by się nie odważył zakłócać zawziętości ojcowskiej, ale jego brat, który podsłuchał tę cenną wiadomość, natychmiast się nią podzielił z kim trzeba. Przeto pan baron wezwał przed siebie smarkatego Joska i rozkazał mu zaprowadzić się do rzeczonego psa. W taki sposób lokalny parobek stał się ważną osobą wojennego orszaku.
Prowadził ich drogą w dół obok kościoła i domów, które może nawet były i miejskie. Przemaszerowali przez rynek, wzbudzając w ludziach niemałą ciekawość. Niektórzy, nie mając nic do roboty, przyłączali się do wyprawy. Coś im mówiło, że będzie ciekawie. Jak długo sięgali pamięcią, nie widzieli jeszcze, by ktoś maszerował przez miasto w biały dzień z bronią gotową do strzału. Zrobił się tłum. Szli jeszcze kawałek, a Josek na czele jak jakiś chorąży. Aż doszli do domostwa, które na dom wcale nie wyglądało. I tam się zatrzymali.
Stali chwilę, zanim ze środka wyszedł ktoś, kto może był człowiekiem, choć nie za bardzo. Ale przecież nie psem, choć tak się zrazu von Eichenwaldowi zdawało. Tonem nie znoszącym sprzeciwu baron rozkazał sprowadzić brytana. Osobnik w odpowiedzi coś tam zawarczał, a może nawet zaszczekał, w każdym razie nic, co by zrozumiał przeciętny chrześcijanin. A co dopiero nieprzeciętny, jakim był baron von E. Uznając, że się nie dogadają, a widząc też, że z tego domu, nie-domu wyłania się następna sylwetka tak psopodobna, że wręcz identyczna z brytanem, wystrzelił bez wahania. Również tym razem — na szczęście — nie trafił.
Na szczęście — bo to w ślad za chłopem wylazła stamtąd jego wynędzniała kobieta, która co prawda nie chodziła na czworakach i nie miała ogona, ale von Eichenwald mógł swoje pomyśleć. Mało to psów całkiem sprawnie porusza się na dwóch łapach? W dodatku nie wszystkie mają ogony. Poza tym wzrok pana barona (lat 58) był już niewrażliwy na drugorzędne szczegóły. Kula uderzyła w ceglany komin. Posypał się kurz i ptak wzbił się w niebo. Gdyby przyjąć, że baron celował nie w to, co wziął za psa, lecz w siedzącą tam wronę, trafiłby niemal w dziesiątkę. Ale to było pudło. Nie trafił, jakkolwiek wzbudził swym czynem wielkie poruszenie. Łyknął przepalanki i już się zabierał do ponownego ładowania strzelby. Następnym razem nie chybi.
Na szczęście w ten tłumek zaplątał się także miejski strażnik, jedyny zresztą w tym mieście, który zrazu nie mógł się połapać o co tu chodzi. Ale chciał zobaczyć z bliska strzelbę barona, gdyż dotąd takie cacka widywał tylko z daleka, a za jedyny rynsztunek służyła mu stara szabla. Widząc, do czego zdolny jest sztucer, poczuł się w obowiązku ratować człowieka przed niezasłużonym rozstrzelaniem.
Przeto przed emerytowanym kapitanem stanął karłowaty strażnik, czasem nazywany tu policjantem. Darzono go dziwnym lękiem, choć z gruntu był poczciwiną. Prezentując swą szablę w pełnym salucie, zirytował barona, który byłby go spostponował, gdyby nie ta jawna oznaka urzędu, szabla już wyszczerbiona, z lekka zardzewiała, ale niepodważalna jako symbol. Kolejny łyk przepalanki przywrócił baronowi równowagę. Zawiesił więc czasowo polowanie i wysłuchał wyprężonego na baczność krasnala:
— Jaśnie oświecony i wysoko urodzony panie baronie, proszę darować życie tej oto zacnej istocie nazwiskiem Hund. Chcę pana zapewnić i przysiąc, że jeśli coś on przeskrobał, nie będzie dla niego litości. Osobiście go aresztuję i doprowadzę do sędziego, który się już zna na tych rzeczach. I może nawet zostanie skazany na to by zginąć od tego właśnie geweru. Ale na razie proszę o uprzejme zaniechanie strzelania.
Od tych wydarzeń Joskowi, który już przestał być najważniejszy, zakręciło się pod czupryną. Różne słowa nieznane różnie mu się kojarzyły. Domyślał się, ale czy trafnie? Był posłuszny, gdy mu tak uzbrojony jaśniepan fachowo rzucał rozkazy. Ale wszystko było tak niepojęte. Gdy z cienia wynurzyła się baba starego Hunda i padł strzał, przestraszył się nie na żarty. Wachmistrz coś gadał do pana barona, a Josek znalazł się na uboczu. A tam się właśnie działo, czego nikt nie widział.
Widok był tak straszny, że aż zadygotał. Zanim ochłonął i rzucił się do ucieczki, zobaczył jak z bocznego okna w domostwie Hunda wysuwa się coś czarnego, chudego, jakby mu się mokre ubranie przykleiło do ciała. Przekłada jedną nogę i drugą, rozgląda się i cichym truchcikiem zmyka w krzaki. Josek go poznał od razu — wasserman. Już go spotkał dwa razy i ledwo to przeżył. Za trzecim może się już nie udać.
Ten wasserman był straszniejszy od innych wassermanów licznych w okolicy. Niejeden miał wassermana za sąsiada i nic mu to nie przeszkadzało. Ale nie tego ani jemu podobnych. Ten konkretny jest zły i każdego by zaraz utopił. Albo przekabacił na swoje kopyto. Zniewolił.
Widywał go tylko w ciemności, ale teraz, w pełni dnia, wymykający się z domu Hunda ów ober-wasserman był stokroć groźniejszy. Lepiej było schodzić mu z drogi a nie zastawiać pułapki, jak Josek. Aż oczy zasłonił, ale widział przez palce, jak tamten umyka ku następnym hultajstwom. Ale skąd on się wziął w domu Hunda?
Wasserman zniknął, lecz Josek potrafił się tylko rzucić do ucieczki. Nie wiadomo dokąd i przed kim, skoro nikt go nie ścigał. Przepchnął się między ludźmi i już pędził przed siebie. Pepe zaskoczony tym zachowaniem patrzył i zdążył tylko zawołać za nim: „Jutro!”. Ale czy tamten usłyszał?
cdn. ?
powyższa proza pochodzi z przygotowywanej książki Notatnik i modlitewnik drogowy III (2005-2015)
Henryk Waniek (ur. w 1942 r. w Oświęcimiu) – malarz, pisarz, publicysta. Mieszka w Brwinowie. Laureat licznych nagród m.in. Prix national na Biennale Internationale de Peinture w Cagnes-sur-Mer (1974), Nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej (1995), Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego (1997), Nagrody Kulturalnej Śląska i Kraju Związkowego Dolnej Saksonii (1999), Dolnośląskiej Nagrody Literackiej LAUR (2005), Nagrody miesięcznika „Śląsk” »Śląski Orzeł« (2005) oraz Nagrody im. ks. Augustina Weltzla »Górnośląski Tacyt« (2007). Nominowany do Nagrody Literackiej NIKE za Finis Silesiae (2004) oraz do Śląskiego Wawrzynu Literackiego za Notatnik i modlitewnik drogowy (2014). Wydał m.in.: Dziady berlińskie (1984, 1999), Hermes w Górach Śląskich (1994, 1996), Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca (1996), Pitagoras na trawie (1997), Inny Hermes (2001), Martwa natura z niczym: szkice z lat 1990-2004 (2004), Finis Silesiae (2004), Wyprzedaż duchów (2007), Sprawa Hermesa (2007), Katowice-blues czyli Kattowitzer-Polka (2010), Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994) (2013), Jak Johannes Kepler jadąc do Żagania na Śląsku zahaczył o księżyc (2015), Cmentarz nieśmiertelnych (2015), Obcy w kraju urodzenia (2016), Miasto niebieskich tramwajów (2017), Szalone życie Macieja Z. (2018), Notatnik i modlitewnik drogowy II (1994-2004) (2020), Ciulandia (2022) i Wędrowiec śląski (2024).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved