KAZIMIERZ BRAKONIECKI
Bretania/Francja. 1
7 XII 2006
Na parapecie sypialni mieszkanka w Saint-Brieuc, w którym kwateruję, znajduję kamyk, który pozostawiłem tutaj w 1997 roku podczas pierwszego pobytu. Od tamtego roku spędzam tutaj co najmniej tydzień o tej samej porze roku. Pochmurnie, ciepło, szaro.
W przerwach urzędowania biura ds. współpracy europejskiej departamentu Côtes d’Armor, gdzie rezyduję jako warmińsko-mazurski współpracownik, spaceruję po niewielkim śródmieściu Saint-Brieuc. Po raz pierwszy zauważam, że wojewódzkie (departamentalne) miasta francuskie to najczęściej pięćdziesięciotysięczne miejscowości: większość miast we Francji — poza Paryżem, Lyonem, Marsylią, Tuluzą, Lille, Niceą, Strasburgiem, Bordeaux, Grenoble, Rennes, Nantes — to miasteczka liczące od 10 do 50 tys. mieszkańców. Na początku lat 90. oświetlone witryny licznych i bogatych sklepów, podświetlone zabytki, zadbane fasady kamienic, dobre nawierzchnie ulic i chodników robiły na mnie kolosalne wrażenie. To pozostało, ale nie doszło nic nowego, a Olsztyn w tym okresie zmienił się diametralnie: nowe i pełne sklepy, budynki, oświetlenie, zadbane ulice. Szarość zniknęła lub została pomniejszona zdecydowanie. To efekt zmiany ustrojowej, a nade wszystko wstąpienia do Unii Europejskiej.
We Francji sympatie propolskie są niewielkie, w ogóle sympatie proeuropejskie kruszą się. Rosja powraca jako najważniejszy partner na byłym wschodzie Europy: koncert silnych państw. Oby się nie przeliczyli! Cóż, Francja zawsze, jak i Rosja, może liczyć na pobłażanie. I wyrozumiałość. Polska (prawie) nigdy (z dwoma najważniejszymi wyjątkami: masowe i przychylne przyjęcie powstańców po klęsce powstania listopadowego w 1831r. oraz wielokierunkowe wsparcie po upadku „Solidarności” po wprowadzeniu stanu wojennego 13 XII 1981r.).
Wieczorem prezentuję antologię bretońską we wzorowo prowadzonej bibliotece miejskiej w gronie członków i sympatyków stowarzyszenia Côtes d’Armor-Warmia i Mazury. Czytamy utwory po polsku, francusku i bretońsku. Słuchanie bretońskiego to jak słuchanie węgierskiego czy litewskiego — to zupełnie inny język z rodziny języków celtyckich (jak np. walijski czy gallo szkocki). W systemie nauczania prywatnego Diwan, ostatnio wspomaganego przez państwo, można się uczyć tego języka w wybranych szkołach.
Późnymi wieczorami poleguję na dużym łożu i odpoczywam, oddając się lekturze. Tym razem „Le Monde’u”, w którym znajduję artykuł o etiopskim pasterskim ludzie doliny Omo. To piętnaście plemion pasących swoje stada na pograniczu Etiopii, Kenii, Sudanu (na terytorium dwukrotnie większym od Belgii). Walczą ze sobą od zawsze o krowy i pastwiska: jeżeli dostaną im się kałasznikowy, to walki stają się krwawe. Chodzą nago, pięknie pomalowani i zieją, podobno, nienawiścią do sąsiadów-wrogów. Z daleka wyglądają na „słodkich dzikusów”. Obrona swojego terytorium, poszerzanie własnego — to odwieczne zajęcia rodu ludzkiego: lebensraum, russkij mir, brytyjskie słońce, które nie zachodzi itp.
Cóż, nasz świat planetarny doszedł do pewnego ekstremum albo ściany w rozwoju. Z jednej strony bogata Północ łoży miliony na przeżycie ludzi w Afryce, a subwencje te najczęściej są rozkradane przez miejscowych notabli, dyktatorów różnej maści. Tak czy owak eksploatacja Ziemi i ludzi na całego w innej formie: chory śmietnik ludzkości (a kiedyś kolebka) otoczony zdesperowanymi ofiarami, mającymi dostęp dzięki mediom do globalnej cywilizacji. Oto nagi afrykański wojownik pomalowany od stóp do głowy, ze słuchawkami na uszach, z satelitarnym telefonem komórkowym, w gumowcach, z kałasznikowem w ręce, często naszpikowany narkotykami i natchnionymi wersetami Koranu. Naprzeciw równie młodzi chłopcy w amerykańskich uniformach, mniej przekonani co do swojej misji w Somalii czy Iraku, lepiej wyekwipowani technicznie, w kamizelkach kuloodpornych, z komputerami, wsparciem lotniczym. Tamci z fanatyczną duszą misji, ci z duszą misji na ramieniu…
Zło, dobro, śmierć, wojna przedzielona krótkim pokojem — zawsze tak było, jesteśmy skazani na ludzkie awanturnictwo, bo taki jest człowiek. U nas od 1945. pokój, należę do pierwszego pokolenia powojennego w Polsce, które dożyło w pokoju do zaawansowanego wieku średniego! Apokalipsa mnie nudzi, wścieka, gnębi, ale każda cywilizacja skazana jest na uwiąd i upadek pod ciosami… czyimi? Nie chcę być bezbronną ofiarą.
Weekend. Jak zwykle najczęściej wolny, więc z Bernardem Plouzennecem (twierdzi, że już lepiej znam jego ojczyznę niźli on sam, to przesada, ale sporo w tym racji) jedziemy ciemnym volvo, na moją prośbę, w okolicę zatoki Morlaix (w tym mieście żył pod koniec XIX wieku poeta wyklęty Tristan Corbière, taki prawie że bretoński Rimbaud): Plouzeach, Plougasnou, Pointe de Prime (biała czapla, pięć poruszających się szybko wzdłuż nadbiegającej fali ptaszków z długimi dzióbkami (może to ostrygojady?), stworzonka boże jak dzieci za wodnistą panią matką, dziobanie i błyskanie oczkami na strony). Zachodnia część kanału La Manche, skały, skałki nadbrzeżne, wysepki skaliste, skakanie po głazach, wielkie pływy morskie. Nad brzegiem wiatr silniejszy, w ukryciu spokój. Mało alg tym razem. Przyjemność długiej wędrówki pieszej, potem jazda wzdłuż wybrzeża. Zamknięte okiennice domków letniskowych. Rzadko kiedy wieśniak na traktorze. Pola, położone na klifach albo po prostu nieco wyżej, prawie wchodzą w morze. Tu gleba żyzna i poddawana wieloletniej obróbce (kalafiory, kapusta, cebula itp. — tradycyjny eksport do Anglii). Rolnicy nie interesowali się (niebezpiecznym i niepotrzebnym) morzem. Zagrody budowali zamknięte albo i bezokienne od strony wielkiej wody (wiatr, deszcze i tyle). Ci co wyruszyli „na morze”, to ludzie bezrobotni, wydziedziczeni, pod przymusem, często z łapanek w karczmach, rzadko dobrowolnie (to nastawienie zmieniło się zresztą całkiem niedawno, oczywiście patrząc historycznie).
„Plou” — po bretońsku tyle co „gmina wiejska, parafia”. Stąd tyle nazw miejscowości z tym rdzeniem oraz nazwisk („wieśniak”). Tabliczki z nazwami miejscowości bretońskimi i francuskimi. Kraina mniejszości narodowej, nielicznej, ale jednak. W historycznej Bretanii (wraz z regionem wokół Nantes) populacja liczy sobie ze cztery miliony ludności, ale autentycznych Bretończyków jest o wiele mniej (w tym od 150 do 200 tysięcy znających i mówiących po bretońsku). To potomkowie walijskich (chrześcijańskich już) Brytów, którzy uciekli do Armoryki (na dzisiejszy Półwysep Bretoński) z ówczesnej Brytanii (wcześniej podbitej przez Rzym) w wyniku najazdu pogańskich Anglosasów: V wiek i dalej. Czasami sobie żartujemy, że Polaków i Bretończyków łączy katolicyzm, umiłowanie alkoholu, utrata państwowości (u nas odzyskanej), ale to nadużycie. Bliżej nam do innego celtyckiego kraju, bardziej niż Bretania kartoflanego, nadużywającego trunków i partyjnie (stronniczo) kłótliwego — do Irlandii.
Po drodze tumulus (neolityczny grobowiec z ok. 4500-3900 p.n.e.) zwany „Cairn” w Barnenez. Uratowany od rozpadu w 1955 roku. Długi monument grzebalny z ułożonych kamieni, kryjący we wnętrzu korytarze grobowe. Więcej podobnych znaleźć można w południowej części krainy. Tam podobną atrakcją są tzw. menhiry, pionowe obeliski. Małe muzeum obsługiwane przez czarnowłosych, śniadych chłopaków, którzy muszą się tu potwornie nudzić albo… kochać.
Przed siódmą wieczorem meldujemy się w kamiennej (jak wszystkie) wiosce Plougenven, przyjmuje nas w swojej galerii André Jolivet, artysta malarz, któremu wcześniej przesłałem monotypie mego brata Andrzeja na wystawę: to krajobrazy w stylu fowistycznym z nadmorskich okolic Vancouveru, gdzie od końca 1981 roku mieszka. Nieduża sala wystawowa, ale zadbana. Zapraszam André z jego pracami na papierze do naszej małej galerii w Olsztynie; jest autorem monumentalnych książek artystycznych do poezji współczesnych poetów francuskich i bretońskich, w tym poety Bruna Geneste z Quimperlé. Po rozmowie i przejrzeniu tomików zapraszam i jego z recitalem słowno-muzycznym na kolejną edycję Dni Bretanii na Warmii i Mazurach. Wpadam na pomysł książki artystycznej po polsku i francusku z wierszami poetów olsztyńskich i malunkami Joliveta po jego wizycie u nas. Oto symbioza sztuk i przyjaźni „małoojczyźnianej” (pomiędzy małymi ojczyznami), zresztą taka moja rola jako pośrednika między kulturami.
Powrót na wschód szczęśliwy i satysfakcjonujący wielce; na późnowieczornych ulicach Saint-Brieuc trochę młodych i zawianych chłopaków…
Budzę się o ósmej, jest jeszcze ciemno. Za oknem wisi delikatny i łagodny księżyc. Słucham najnowszych wiadomości radiowych przez słuchawki (Liban w kryzysie). Dobrze się czuję, jestem szczęśliwy, jestem u siebie (!). Mój kamyk na parapecie bieleje. Na parapecie świata. Podczytuję Our language Simeona Pottera (interesująco o historii języka angielskiego, kupiłem za cztery euro w jedynym tutejszym antykwariacie). Pojawia się słońce, zegar na frontowej ścianie stylizowanego na historyczny budynku (kilka w nim instytucji oświatowych) nieustannie pokazuje 15.51. Wolna niedziela, zaraz wyjeżdżam z Tanguy Dohollau i jego żoną Soazig do gniazda Chateaubrianda.
Comburg — zamek na wzgórzu z romantycznym parkiem otoczony murem. Robi wrażenie — jest duży i mocarny, a zarazem jakiś filigranowy. Potężne baszty z trzech co najmniej stron przydają mu znaczenia. Pośrodku część mieszkalna. Liczne kominy i przebudowy nadają mu cechy angielskiej siedziby arystokratycznej (zaadaptowanej do wymogów współczesności). Za kutą bramą zielono od bluszczów. Kamienny zameczek widoczny jest zewsząd. Musiało to być, i jest, miejsce niezwykle romantyczne. Pomnik wielkiego Chateaubrianda, zdjął kapelusz. Urodził się i został pochowany w nieodległym nadmorskim „mieście korsarskim” Saint-Malo. W słynnych Pamiętnikach zza grobu opisuje dzieciństwo i młodość (z siostrą Lucylą) w zamku ojca, w którym (dzięki spacerom, polowaniom) spłynęły na niego „pierwsze tchnienia muzy”. Pamiętam dobrze szczególnie jedno zdanie z tych wspomnień, a mianowicie to, w którym przytacza wypowiedź Napoleona o Polakach, których tak naprawdę lekceważył i traktował całkowicie instrumentalnie po wojskowemu jako mięso armatnie.
Obiad w knajpie „Écrivain” (Pisarz). Miejscowi i my jako „obcy”. Staruszka drobi tam i z powrotem, zapomniała portmonetki. Jakiś miłośnik muzyki, wyglądający na niezłego wariata, dyryguje orkiestrą, uderza w kartony, pojawia się przy kościele, dalej dyrygując, zatopiony w swojej muzyce sfer. W sklepach z pamiątkami i na niektórych zabytkowych domach informacje po angielsku — sporo tutaj bywa przybyszów zza kanału La Manche.
O 16.00 docieramy do François Rannou, który mieszka na odludziu w kamiennym oczywiście domu, byłej wiejskiej rezydencji starodawnego kupca z Saint-Malo. W okolicy roi się od tego typu „drugich domów” kupców ze sławnego miasta portowego, a są to niekiedy prawdziwie imponujące rezydencje. Handel niewolnikami (nie tylko prowadzony intensywnie w Nantes czy Bordeaux) wzbogacił tę klasę morskich handlarzy oraz przedsiębiorczych szlachciców bretońskich (inni, ci wiejscy, żyli skromnie). Wzbogaceni kupowali ziemię „na lądzie”, czyli w tzw. Argoat, gdzie się budowali (jak arystokracja). François przyjął nas gościnnie, wręcz przyjacielsko. To nie po raz pierwszy, kiedy to ja — szukając tutaj potrzebnych mi kontaktów kulturalno-artystycznych — łączę ludzi różnych dziedzin sztuki, którzy nie mieli szczęścia wcześniej (nie zawsze nawet o sobie słysząc) się spotkać. Tym razem przy stole zastaliśmy poetów Jacques’a Josse’a oraz Oliviera Matuszewskiego (jego dziadkowie przybyli z Polski, w dzieciństwie słyszał ich mówiących w po polsku). Josse uprawia poezję metafizyki miejsca (jak i ja!), Matuszewski bardziej lingwistyczną („czystą”). Spróbuję może coś przetłumaczyć, podarowano mi tomiki. Po powrocie do Plerin, gdzie Dohollau mieszkają nad zatoką Saint-Brieuc, rozmawiamy do późna o tym inspirującym wypadzie, o jego rysunkach do kolejnego komiksu. Ich córka ma na imię Milena, jak czeska przyjaciółka Franza Kafki.
11-12 XII 2006
Wieczorem po pracy pobiegłem do księgarni i antykwariatu: kupiłem historię sztuki w wydaniu popularnym (ale z kolorowymi ilustracjami) Gombricha, atlas historyczny (tłumaczenie z niemieckiego, więc Poznań to Posen, Kraków to Krakau, ale Warszawa to Varsovie). Poza tym rozważania niekonwencjonalne o kulturze, filozofii, antropologii Alberta Memmisa A contre-courants z 1993 roku. Taki leksykon haseł o wielkich sprawach, np. co to jest absolut, fanatyzm, tożsamość, religia, naród, laickość, śmierć, cuda, języki, humanizm, wolność, a wszystko to rozpatrywane nieortodoksyjnym okiem niezależnego pisarza i myśliciela. To inteligentny rozbiór każdego dogmatu czy stereotypu.
Podczas innej popołudniowej przerwy przechadzka ulicami mieszczańskiej dzielnicy, w której stoi moje studio: budynki willowe, prawie rezydencjonalne, z przełomu XIX i XX wieku. Kamienne, z inkrustacją ceglaną, dekoracjami gzymsowymi i innymi, piękne balustrady. Schodzę do portu, a tam na kanale rzeki dziesiątki imponujących jachtów, żaglówek, małych łódek. Zaskoczenie. Na końcu niewielki port. Tutaj z polskiego statku po 13 grudnia 1981 zeszło na ląd kilku marynarzy i zostało w Bretanii. Zaopiekował się nimi lokalny oddział Amnesty International, co z kolei doprowadziło do kontaktów z paryską Solidarnością, a na końcu wyjazdu z Saint-Brieuc transportu z darami do Olsztyna i nawiązania kontaktów międzyludzkich, które doprowadziły po 1989r. do oficjalnego uznania współpracy między departamentem a województwem.
Słońce zachodzi za potężnymi betonowymi słupami drogowego mostu nad kanałem: tamtędy jedzie się ekspresówką na zachód, na koniec ziemi (Finistère). Zbocza porośnięte zielonymi bluszczami i krzakami. Wpięte w nie tu i ówdzie domki. Zbocza są kamienne i zdarza się, że obnażone: mają brązowo-brunatne kły. Dostrzegam na ogołoconych gałęziach większych drzew czarne kormorany. Jak posążki nadchodzącej, mokrej nocy.
Wczoraj skończyłem 54 lata. Od kilku lat najczęściej obchodzę je w samotności tutaj. Przechodzę cichą ulicą po górkę lub w dół, kiedy podążam rano lub wracam późnym wieczorem z pracy. Przy wąskim, szeregowym, ciemnogranitowym budynku mieszkalnym z ceglaną dekoracją zatrzymuję się w samotności. W jego wnętrzu mieszka otoczona książkami wykwintna poetka francuska pochodzenia walijskiego Heather Dohollau, (zdystansowana) matka Tanguy’ego. Właśnie skończyła 81 lat. Nadal jest żywotna, kocha sztukę, muzykę, poezję. Dużo pisze wierszy o malarstwie i poetach. Kiedyś zaprosiłem ją do Olsztyna, przekładałem jej utwory, cudowna, kulturalna dama. Teraz widzę za białymi zasłonami zapalony w jej salonie żyrandol. Jedynie raz wszedłem do środka jej mieszkania, które wynajmuje. Nie chcę jej rozpraszać, szanuję jej odosobnienie (nawet od rodziny). Zaczęła pisać późno, po wychowaniu dzieci i odejściu niekonwencjonalnego (?) męża, ale przygotowała się świetnie.
cdn.
Kazimierz Brakoniecki (ur. w 1952 r.) – olsztyński poeta, pisarz, tłumacz poezji francuskojęzycznej, animator kultury, kurator wystaw sztuki polskiej XX wieku, współzałożyciel i jeden z liderów pisma, stowarzyszenia oraz fundacji Wspólnota Kulturowa „Borussia”. W latach 1995-2018 dyrektor samorządowego Centrum Polsko-Francuskiego Côtes d’Armor Warmia i Mazury w Olsztynie. Otrzymał m.in. nagrodę im. Stanisława Piętaka (1991), paryskiej „Kultury” (1996), Ministra Kultury (2002), Laur UNESCO (2007), Literacki Wawrzyn Warmii i Mazur (2008). Ostatnio opublikował: tom prozy Historie bliskoznaczne (2008); książki eseistyczno-podróżnicze: W Bretanii (2009), Dziennik berliński (2011), Notes kurlandzki (2017), Dziennik olsztyński (2022); dziennik literacki Cudoziemiec (2018) oraz tomy wierszy: Ciałość (2004), Europa minor (2007), Glosolalie (2008), Obroty nieba (2010), Chiazma (2012), Terra nullius (2014), Amor fati (2014), Obrazy polskie (2017), Erodotyki (2018), Twarze świata (2019), Oumuamua. Atlas wierszy światologicznych (2022), Lekcja poezji dla zaawansowanych (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved