MARCIN WALDEMAR MIELCAREK
Pewien absurdalny wycinek
Siedziałem na łóżku i gapiłem się w biały sufit, na łóżku, które nie było moim łóżkiem. Na tym suficie nie dostrzegłem nic ciekawego — zwykły, wysoki może na trzy metry, upaćkany ciemnymi plamkami po martwych owadach. Sam sufit rzecz jasna też nie należał do mnie, widziałem go dziś pierwszy raz w życiu. Zupełnie tak samo jak kobietę, która głośno gadała przez telefon w sąsiednim pokoju. Połowa docierającej do mnie przez uchylone drzwi konwersacji była nudna jak flaki z olejem. Słuchałem jednak jej płytkiego głosu, bo samo gapienie się w goły sufit zwykle człowiekowi nie wystarcza.
— No pewnie, że tak. Tak. Tak. Oczywiście, że tak. Tak jest. Dokładnie tak. Nie ma tematu. Oczywiście. Jak najbardziej. Co mówisz? Tak. Tak. Ale co? Że jak? Naprawdę? No dobrze. Tak? Nie do pomyślenia. Ale naprawdę? Że jak? Tak jest. Tak. Serio? No co ty? Poważnie? Tak. Zgadza się. Żartujesz? No nie mów! Przestań! Coś ty? Tak? Tak. No tak. Jasne. Nie gadaj! Autentycznie? Pewnie. Tak. Tak…
I tak dalej, i tak dalej, ciągle w tym stylu. Nadawała jak katarynka, cokolwiek to znaczy. Odebrała telefon i wyszła, a ja zostałem w sypialni i czekałem w samych gaciach, nie wiadomo po co. Bo czemu na nią czekałem, to wiedziałem natomiast doskonale, ale fakt ten ani mnie podniecał, ani mi zwisał. Siedziałem sobie i już, żadna wielka filozofia. Trafiłem tutaj przez przypadek, wpadłem do zatrutej rzeki i dałem się zabrać przez wartki nurt, tylko trochę ciekaw, dokąd mnie owa sytuacja poniesie. Upłynęło jeszcze sporo wody, zanim wróciła do sypialni. Nie przeszkadzało mi to. I tak nigdzie się nie spieszyłem.
— Bardzo cię przepraszam, ale dzwoniła do mnie siostra, pewne kłopoty w pracy — oznajmiła.
— W porządku — rzuciłem obojętnie.
— Na czym stanęliśmy?
Zapomniałem już na czym, ale szybko mi przypomniała, bo zbliżyła się powolnym krokiem, całkiem naga, stworzona podobno z żebra Adama. Jej ciężkie piersi zwisały smutno, rozglądając się różowymi brodawkami na lewo i prawo. Wzgórek łonowy miała porośnięty ciemnym futrem zwierzęcia. Poza tym zwykła, dojrzała babka w niemodnej fryzurze, bez makijażu, za to z brzuszną otyłością i celulitem na udach. Usiadła obok mnie i poprosiła, abym ściągnął gacie, bo w jakiś sposób jej wadziły. Zrobiłem to bez wielkiej namiętności, tym samym obnażając się przed nią, więc naturalnie, że jej niebieskie oczy powędrowały na moje krocze.
Sęk w tym, że ja wcale nie byłem twardy.
— Denerwujesz się? — zapytała speszona, widząc moją reakcję, a właściwie jej brak.
— Nie.
— Pomóc ci?
— Jak chcesz.
Położyła dłoń na moim członku i wyglądało to niemalże surrealistycznie. Zaczęła nim poruszać, powoli, nawet z wprawą. W końcu coś tam poczułem, a na jej twarzy z tej okazji wystąpił triumfalny uśmiech, zupełnie tak jakby wygrała loterię fantową, jakiś konkurs recytatorski czy tam inne nieważne szkolne gówno.
— Założysz prezerwatywę? — zapytała.
Właściwie nie brzmiało to jak pytanie, a raczej zwyczajne, nic nieznaczące zdanie, bo nie było to nawet polecenie czy prośba. Takie artykułowane słowami nic.
— No, raczej — odparłem.
— Jak nie chcesz, to nie musisz.
— Nie?
— Jak wolisz.
— Wolę z.
— Naprawdę nie musisz.
— No okej.
— Albo wiesz co?
— No co?
— Lepiej załóż.
— Zakładam.
— Zakładasz?
`— No tak…
Kiedy się zdecydowała, zrobiłem to. Położyła się na łóżku, na plecach i rozchyliła swoje nogi. Jej bordowa wagina, kawałki szarpanej wołowiny, ta brama jakiegoś kiepskiego raju, nie wyglądała zbyt zachęcająco nawet dla kogoś tak wyposzczonego, tak zielonego w temacie jak ja. Mimo to znalazłem się między tymi bladymi udami i zacząłem robić to, co należało. Jej czarne, farbowane włosy rozłożyły się wachlarzem na kremowej pościeli. Zamknęła oczy i przygryzała wargę, wyglądając na całkiem zadowoloną. Ja natomiast nie mogłem spuścić oczu z górującego nad nami mosiężnego Jezusa na krzyżu. Gapiłem się na tę zieloną ścianę, niemal złotego Chrystusa na wysokościach i nie potrafiłem się skupić. Nagle usłyszałem dzwonek do drzwi. Rozbrzmiał on niczym kościelne dzwony, z grozą i pewną dozą świętości.
— Poczekaj chwilę, sprawdzę kto to — oznajmiła i wygramoliła się spode mnie bardzo niezdarnie.
Zniknęła za drzwiami, a ja pozostałem na swoim miejscu. Leżałem na brzuchu, z wbijającą się w moje podbrzusze sztywnością. Pościel wydawała mi się niezwykle miła w swoim chłodzie, a gdzieś w sypialni latała mucha. Irytujący dźwięk pracujących skrzydełek rozdzierał śmierdzącą ciszę. Nie miałem ochoty wstawać i odbierać jej życia. Kim przecież byłem, żeby szerzyć śmierć? No i oczywiście nie był to mój problem, nie moja mucha, nie moje mieszkanie. Nie moja kobieta.
Potem jej kroki w korytarzu.
— To tylko sąsiadka — rzuciła, wskakując do łóżka i przybierając tę samą pozycję co wcześniej.
— Co chciała? — spytałem bezcelowo.
— Że co?
— Pytam, co chciała.
— Przecież nie otworzyłam.
— No jasne.
Po chwili znowu trafiłem w samo oko cyklonu i zacząłem się pocić, katolicki misjonarz z mokrym tyłkiem. Tym razem jej włosy nie prezentowały się już tak ładnie jak moment wcześniej. Natomiast Jezus wciąż nas oglądał. Nie powiem, że czułem się z tym komfortowo, to było raczej jak bluźnierstwo i zastanawiałem się, czy wszechwiedzący Bóg lubi sobie popatrzeć w ciszy, czy też jest tak zdegustowany tym, co wyrabiamy, że dlatego właśnie przestał się do nas odzywać.
Tak więc ja zasuwałem, ona wydawała się być zadowolona, a gorąca, lepka wilgoć ściekała mi po plecach. Trochę to trwało i nie wiem, czy udało mi się sprawić jej chociaż trochę radości. Właściwie nie miało to znaczenia. Płonęły mi ręce, płonęły uda i łydki, więc temat mojej własnej radości raczej nie istniał. Harowałem jak wół, nie mając poczucia sensu tej sytuacji. Kiedy ja sam byłem już całkiem blisko, ona wychyliła głowę znad mojego ramienia i rzuciła w eter:
— O, kochanie, cześć! Fajnie, że już wróciłeś!
Miałem zapytać, kto to znowu taki, ale mnie uprzedziła:
— To mój mąż wrócił, ale w porządku, nie bój się. Mamy właśnie taki układ, bo wiesz, on miał trzy lata temu nieszczęśliwy wypadek w tamtym miejscu, a ja przecież mam swoje potrzeby, i rozumiesz…
Momentalnie zaprzestałem, bo tego typu stosunek przerywany wcale mi nie odpowiadał. Nie pisałem się na atrakcje niczym z nieśmiesznej internetowej pasty. Poczułem się podle, poczułem jak bohater kiepskiego mema, jak śliski gad. Kobieta znowu przeprosiła mnie na chwilę, dosłownie na moment, bo chciała się przecież przywitać z ukochanym. Wybiegła za tamtym facetem do kuchni, a jej nagość stała się nagle śmieszna. Usłyszałem, że o czymś mówią, ale nie wyłapywałem konkretnych słów. Ja natomiast usiadłem na skraju łóżka, rozejrzałem się za swoimi rzeczami i zacząłem się ubierać, wciąż czując za plecami karcący wzrok Zbawiciela. Z tego nie dało się chyba wyspowiadać, i mówię o mnie i o nich. Oczywiście nie chciałem nawet w ogóle próbować.
Kiedy miałem na sobie już gacie, spodnie i jedną skarpetkę, ona wparowała do sypialni. Fasadowa chrześcijanka z tatuażem rybki na łopatce, kołysząca tym swoim opasłym biustem kelnerki z Oktoberfest.
— Hej, a ty gdzie? — spytała oburzona.
— Spadam stąd i tyle.
Wrzuciłem na siebie koszulkę, sprawdziłem jeszcze, czy mam portfel i telefon, a potem udałem się do korytarza, z którego widać było otwartą kuchnię. Mąż siedział przy stole i jadł coś z miski, chyba tę zupę pomidorową, którą dostałem na spróbowanie godzinę przed nim. Współczułem mu z połowy serca, że musi ją jeść. Facet popatrzył na mnie osobliwie, jego łysa jak kolano głowa błyszczała się dziwnie od wpadających przez okno słonecznych promieni. Wzułem buty i wyszedłem z mieszkania, potem schodami z trzeciego piętra na dół. Znalazłem się przed niskim blokiem, na zwyczajnym, szarym i nudnym osiedlu, jakich pełno w całej Polsce i dalej na wschód. Ruszyłem przed siebie i kilka metrów dalej spostrzegłem dwóch rozwalonych na ławce gości w markowych dresach. Obok nóg ustawili sobie ładne konstrukcje z butelek po piwie. Podszedłem i poprosiłem ich o szluga.
— Cienkie mam tylko, może być? — powiedział jeden z nich, chyba bystrzejszy.
— Pewnie, stary — odparłem.
Wysępiłem tego jednego papierosa, potem ogień i stojąc przy nich, zaciągnąłem się dwa razy. Spytali mnie, co tutaj robię, bo za chuja mnie nie kojarzą, a ja im na to, że to nie ich interes.
— Ej, ale ty wiesz, że mogę ci zaraz zajebać w dziąsło, co? — zagroził.
— Jasne, że wiem — przyznałem bez strachu.
Oddałem zaraz niedopałek do ręki tego wyglądającego na głupszego, oznajmiając, że właściwie to nie palę i że jak chce, to może sobie dokończyć, żeby się nie zmarnowało. Odwróciłem się i poszedłem chodnikiem pod niewysoką górkę. Na metalowych słupach lamp wisiały ogłoszenia z fotografią zaginionego kota oraz obietnicą nagrody. Niestety sprzed trzech miesięcy.
W końcu znalazłem się przy ruchliwej ulicy, jednej z głównych ulic miasta i skierowałem kroki na najbliższy przystanek autobusowy. Usiadłem obok starszej pani, która miała na sobie brązowy, gruby kożuch pomimo lejącego się z nieba żaru. Zerknąłem na nią, a ona na mnie. Posłała mi uśmiech człowieka niespełna rozumu, więc ja też się do niej uśmiechnąłem całkiem tak samo — nadawaliśmy na tych samych falach. Potem wyciągnąłem się na plastikowym siedzisku, oparłem plecami o ścianę z grubego szkła i zacząłem rozglądać po ludziach. Wciąż trzymała mnie tamta nieudana przygoda w łóżku, więc głównie gapiłem się na opalone, długie nogi kilku dziewcząt w spódniczkach. Na te w krótkich szortach też się gapiłem. Pełne uda i kawałki odkrytych pośladków przyprawiały mnie o zawrót głowy. Mój wywalony jęzor na pewno przeszkadzał kilku osobom, na przykład jeden facet — najwidoczniej partner — groził mi spojrzeniem, ale nikt nie miał odwagi się odezwać. Tak więc w oczekiwaniu na autobus i śmierć śliniłem się jak pies, bo byłem tylko psem, bezpańskim kundlem, łasym na te wszystkie rasowe piękności. One oczywiście udawały, że nic się nie dzieje, jasna sprawa, nie byłem pierwszy i nie byłem ostatni. Potem wsiedliśmy, przepuściłem roześmianą staruszkę w grubych łachmanach i nawet pomogłem jej znaleźć miejsce. Nie kupiłem biletu i udało mi się przejechać kilka przystanków, zanim wsiadło dwóch zmęczonych kolejną nieprzespaną nocą kanarów. Do mieszkania nie było już wcale daleko, więc postanowiłem resztę drogi przebyć na nogach. Jakiś czas kopałem nieduży, wyjątkowo okrągły kamień, który ostatecznie wpadł do studzienki kanalizacyjnej. Zatrzymałem się wtedy na chwilę i rozejrzałem dookoła. Nagle doznałem olśnienia, a mianowicie, że nic szczególnego tutaj nie ma, autentycznie znajdowałem się w próżni pełnej nic nieznaczących elementów składniowych miernej dekoracji. Jedynie słońce było ciekawe, słońce wiszące wysoko na błękitnym, nieskażonym plamami bieli płótnie. Może być, pomyślałem prawie zadowolony. Może być.
Marcin Waldemar Mielcarek (ur. w 1996 r. w Kaliszu) — absolwent Uniwersytetu Zielonogórskiego. Publikowany w: „Akancie”, „e-eleWatorze”, „Fabulariach”, „Helikopterze”, „Pro Libris”, „Tekstualiach”, „Twórczości” i na wielu portalach internetowych. Stypendysta miasta Zielona Góra. Opublikował powieść Sztuka latania (2022, nominacja do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego w kategorii proza) oraz zbiory opowiadań: Wszystkie nasze Boginie-Matki (2019), Parada myśli nocnych (2021), Nad górą wisi zielone słońce (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved