Skip to content

KAZIMIERZ BRAKONIECKI

Bretania/Francja. 2

13 XII 2006

Po Wigilii stowarzyszenia, na której była (fetowana) olsztyńska delegacja ds. sportu. Przybyło, jak nigdy dotąd, prawie sto osób. Atmosfera braterska, mowy po polsku, francusku, bretońsku, kolędy, toasty, prezenty! Ja wdałem się w długą i niepotrzebną rozmowę o nacjonalizmie z dobrym znajomym fotografikiem Rogerem Moizanem. Jest cholernym nacjonalistą bretońskim i… nienawidzi… Paryża (enigmatycznie mówiąc). Zaprosiłem go z wystawą zdjęć tradycyjnej Bretanii. Ma co pokazać, przyjął zaproszenie. Kilka głębszych z tym i tamtym, bardziej ożywionym i bliskim. Uwielbiają żubrówkę (niestety!). Następnego dnia przed południem wyjazd z Bernardem do Lannion w celu wybrania książek w dobrej księgarni do naszej biblioteki. Jak co roku. Zawsze udaje mi się przekonać urzędników rady generalnej (a im radnych!) do tego szlachetnego procederu. Bernard jako główny bibliotekarz jest niezastąpiony przy powiększaniu księgozbioru. Szczerze i nieustannie mu dziękuję. Księgarze przyjmują nas z otwartymi rękami, ponieważ zostawiamy u nich 3500 euro! W Lannion mieszka poeta Yvon Le Men (wizytował Olsztyn i Poznań, a jakże!), filozof, poeta i profesor Sorbony Kenneth White, ten sławny celtycko-francuski Szkot od geopoetyki (też go gościłem: w Olsztynie, Poznaniu, Warszawie). Wieczorem biesiada i rozmowa z dyrektorem kultury Claudem Le Poltier — na wiosnę roku następnego przygotowujemy wielką wystawę sztuki Warmii i Mazur. W 1996r. w olsztyńskim BWA z inną ekipą z Saint-Brieuc pokazaliśmy urozmaiconą panoramę współczesnej sztuki Côtes d’Armor

Jutro rano pociągiem do Paryża.

 

15-16 XII 2006

Dochodzi północ w piątek 15 grudnia. W łóżku w mieszkaniu Zbyszka Żebrackiego (tym razem na antresoli nad pracownią, a nie w gościnnym pokoiku Lotus) w Robinson na południowym końcu RER B. Po dotarciu na dworzec Montparnasse od razu ruszyłem na kilkugodzinne wędrowanie po słonecznym Paryżu. Najpierw księgarnie. Spacerowałem obarczony plecakiem i teczką; w Ogrodzie Luksemburskim starcy wylegujący się jak koty na ławkach. W Dzielnicy Łacińskiej mały ruch, a już w bocznych uliczkach pustki. Chodzić, patrzeć, widzieć, wałęsać się, myśleć, oddychać swobodnie — kazikować.

Nad ranem rozmyślania nad tym, że chyba Bretania przestała mnie inspirować. Może jeszcze morze: Atlantyk jest niesamowity, zaskakujący, zmienny w nastrojach, groźny i wabiący. Po piętnastu latach „bretońskości” nadchodzi czas na zmianę uczucia, kierunku uczucia, miejsca, a więc i na zmianę pracy? Zawiedziony czy zmęczony intensywną pracą tylko? Wnet porzuciłem wątpliwości i zwątpienia, zszedłem do kuchni, otworzyłem okno na wysokim parterze o świcie i usłyszałem śpiew ptaka. Spokój. Drozd czy kos, nie widzę. Bezlistne drzewa, duże, tam dalej to platany, a tu bliżej chyba jesiony. Ulica, domki, daleko i wyżej na północ kilka kilometrów stąd Paryż. Tak, ta chwila mnie wzmacnia, chcę żyć i działać!

O 8.30 w wagonie kolejki B w stronę centrum, wysiadka na placu St. Michel. I w „długą”, czyli ponownie w kierunku dworca Montparnasse (chociaż inaczej). Tam do autobusu nr 95. Jadę przez całe kwartały ulic, popatrując na widoki i ludzi, do la Porte de Montmartre w pobliże słynnej obwodnicy paryskiej zwanej „peryferyk” (śmiesznie po polsku zapisuję). Zaczyna padać deszcz. Kieruję się na pchli targ (bukiniści, antykwariaty, starocie, wyprzedaże, bazary). Masa, masa postaci, najwięcej kolorowych w różnych ubraniach i strojach. Pod wiaduktem handlowcy wszelkiego dobra, od majtek, portfeli po zegarki — okazja, kup pan tanio itp. Stroje arabskie, afrykańskie, przelewający się i rozgorączkowany tłum jak na polskich i słowiańskich bazarach. Kupiłem tanio dwie francuskie książki: jedną wspomnieniowo-felietonową Maurois, drugą, Preyre’a Le doute libérateuro sceptycznym mistycyzmie, uwalniające wątpienie; opanowana rozpacz, a więc o mojej postawie.

Powrót tym samym autobusem do Pałacu Luksemburskiego na wystawę portretów Tycjana (z nieoczekiwaną rozpaczą w sercu: i te obrazy zaczęły mnie drażnić, nudzić). Dalsze przechadzki po ulicach (bez ciężkiego plecaka to rozkosz dla pleców i oczu!), później do kina na ulicy Champollona, aby zobaczyć legendarny film El Topo (Kret, 1970) nieznanego mi dotąd Alejandro Jodorowskiego (Chile, Francja, Meksyk: pochodzenie rodziców żydowskie ze wschodniej Europy). Inny, jeszcze bardziej ciekawy, nadrealistyczno-mistyczny film jego autorstwa to (niewidziany przeze mnie) Święta Góra. Kret wciągnął mnie, mimo iż nieco denerwował; męczący, drastyczny, momentami pretensjonalny, mimo tych drobnych zastrzeżeń efektowny i wybitny. Coś w rodzaju czarnego westernu Sergio Leone z mrocznymi bohaterami i mocnymi scenami. Bohaterem jest rewolwerowiec, który zabija „mistrzów” tego fachu, co interpretowane jest jako duchowy proces samooczyszczający, prowadzący do oświecenia. Oprócz tej ścieżki „duchowej” pokazane są inne sceny i sekwencje realistyczno-karykaturalno-odlotowe: ta konwencja mnie irytowała, ale i zmuszała do podziwu. Do uważnego zobaczenia jeszcze co najmniej raz.

 

17 XII 2006

W niedzielę wspólne śniadanie i wypad po 10.00. Przyjaciele dobrze rozumieją moje samotne przechadzki. Zresztą Paryż dla nich to nie atrakcja. Prawie się nie ruszają, chyba że muszą, malutkim renault. Kilka lat temu o mało w tym renault pewnej nocy nie zginęliśmy (ja, żona, syn i kierujący „po polsku” Zbyszek): udało się w ostatnim momencie uniknąć zderzenia. Podczas tej samej wariackiej jazdy przez Paryż ujrzeliśmy nagiego faceta, jak wyszedł z metra, przeszedł kawałek pustą ulicą i skręcił do bramy. To się nazywało za moich studenckich czasów streaking: raz go uprawiałem o północy na ulicach sylwestrowych w stolicy, wbiegając nago pod samochody (o mało nie zginąłem! takie to zabawy w onych socjalistycznych latach były…).

Zwiedzam dworce: Gare Nord i Est z końca bodajże XIX wieku. Styl historyczny, pyszna mieszanka, z zewnątrz wyglądają jak świątynie. Tak zwycięski kapitalizm wyglądał: fabryki i dworce jak świątynie pracy i techniki. Optymizm, imperializm, kolonializm, postęp, a w… irracjonalizm, np. dekadencja czy symbolizm: radykalne skakanie od ściany do ściany w poszukiwaniu „zbawienia” przez styl, czystą sztukę, pieniądze, nacjonalizm, antysemityzm, rasizm. Katolickie kościoły po 1905 roku przechodziły w ręce laickiego państwa, pustoszały, w zamian rodziły się różne sekty, nostalgie tradycjonalistyczne, dziwne spiski oraz postępowe awangardy, chociaż nie zawsze rozumne…

W centrach handlowych, tych markowych, tłumnie, na ulicach pobocznych pustki. Moja skromna obecność na krótko zainteresowała prostytutki na ulicy Saint Denis. Ciekawe, ile się płaci za usługę. Mijam sakralny budynek okazałej giełdy: świątynia interesów, biznesu. Teraz podbita przez Nowy Jork lub Londyn. Odpoczynek na krzesełku przy Luwrze. Kilka dobrych kilometrów w nogach. Dalej do środka, żeby postudiować rysunki Rembrandta, portrety Hogartha (wystawy czasowe); następnie mniej uważnie przebiegam malarstwo francuskie i niderlandzko-holenderskie. Któryż to już raz! Dzisiaj wybrzydzam na napotykane szkaradztwa, zwłaszcza na malarstwo religijne, uświęcone, kiczowate, zwłaszcza to „mięsne” barokowe! Kto tym będzie się napawał, jak zabraknie Europejczyków? Albo w ogóle białej rasy? Nadprodukcja kiczu, sami nie zauważamy, ile naprodukowaliśmy dworskiej, mitologicznej, nabożnej, teatralnej, historycyzującej tandety. Rzygać mi się chce, jak widzę Rubensa, Jordaensa, Rafaela, Carpaccia, Veronesa, nawet El Greco dzisiaj wkurza swoim manieryzmem. Wolę krajobrazy (Lorraine, Poussin), weduty Wenecji (Gaudi, Canaletto), martwe natury (Chardin), portrety (Velazquez, van Dyck) niźli jakiekolwiek sceny sakralne, bitewne, dworskie, mitologiczne, dekoracyjno-wytworne.

Wystarczy, nie muszę lubić wszystkiego, co namalowano, narysowano, sfilmowano, napisano. Szukam tego, co już polubiłem? Coś w tym jest, kiedyś przepadałem za całym ekspresjonizmem, a obecnie wcale nie: szukam indywidualności, nawet w jednym dziele, ale nie w stylach. Prawdy życia, epoki, charakteru miejsca i człowieka. Powtarzam się, wiem. Notuję w herbaciarni na ulicy Saint Jacques. Pogadałem z właścicielem: to poeta z Libanu. Jestem jego jedynym gościem, siedzimy naprzeciwko siebie. On gapi się w komputer, ja w mój zeszyt, który trzymam na kolanach, ponieważ nie ma tu stolików. Z głośników dochodzi jakaś bliskowschodnia muzyka. Za oknem zapada zmierzch. Herbaciarnia nazywa się „Spotkanie dwóch poetów”, czyli to nie przypadek, lecz znaczące wydarzenie. Zaraz się rozejdziemy. Liban opuścił z powodów politycznych. Zachwala poetę syryjsko-libańskiego Adonisa, mieszkającego w Paryżu na wygnaniu. A więc jest po stronie laickiej lewicy, a nie islamizmu. Ruszam w dalszą drogę.

Zachodzę do księgarni Andrzeja Dobosza, słynnego felietonisty i jeszcze bardziej sławnego filozofa z filmu Piwowarskiego Rejs. Drzwi do księgarni z powodu wilgoci z trudem się otwarły. Ściany kamienne, posadzka kamienna. Po chwili pokazał się maciupeńki i podstarzały Dobosz w płaszczu. Przypomniałem się. „A tak, pan z Olsztyna!”. Książki sprzedaje drogo, ale w niewielkich ilościach. Jest to druga polska księgarnia w Paryżu po tej prestiżowej przy Saint-Germain. Niedaleko stąd zdążyłem kiedyś stanąć przed zamkniętą księgarnią Libella państwa Romanowiczów, spóźniłem się chyba o rok. „Ludzie przychodzą mnie zobaczyć i kupują wtedy ołówki. To mnie utrzymuje oraz głównie zakupy bogatych Polaków z dalszej zagranicy, którzy wpadają na urlop do Paryża jako turyści”.

Rzeczywiście, podczas mojej wizyty do księgarni zajrzało kilku Francuzów i kupiło całkiem sporo tych dużych ołówków na prezenty. Pojawiła się żona, zaczęliśmy dyskutować o Polsce, o polskim antysemityzmie. Francuzi wcale nie są lepsi od nas, a stale podtrzymują o Polakach taką opinię. Następnie państwo Dobosz wzięli się za krytykowanie „Gazety Wyborczej”, Adama Michnika, Jana Grossa, że absolutyzują polski antysemityzm. Ojciec Grossa był pochodzenia żydowskiego, ale nie jego matka, więc Gross według prawa żydowskiego nie jest Żydem; jego żona jest od niego inteligentniejsza, a on cierpi z tego powodu, że nie jest stuprocentowym Żydem, i dlatego specjalizuje się w wyszukiwaniu i tropieniu polskiego antysemityzmu. Przyznałem się, że pochodzę z domu endeckiego i antysemickiego po stronie ojca, że po latach praktykowanego filosemityzmu nie jestem ani filosemitą ani tym bardziej polskim antysemitą, lecz — zgodnie z propozycją Szymona Laksa żydowsko-polskiego więźnia Auschwitz i kompozytora — asemitą: każdego człowieka witam jako indywidualnego reprezentanta ludzkości, a nie owocu rasy czy plemienia. Z zadowoleniem przyjęli moje przyznanie do prawicowego rodowodu ojcowskiego oraz z wyrozumiałością to, że krytycznie podchodzę do „tematu pochodzenia”, jak i do obsesji i fobii antypolskich, w tym szczególnie amerykańskich Żydów. Wróciliśmy do prasy: tym razem skrytykowany został wpływowy liberalno-katolicki „Tygodnik Powszechny” za manipulację faktami, za przesadne i nieustanne gloryfikowanie niektórych autorów, pewnych książek. Cóż, ja też ostatnio przestałem czytać ich dodatek o książkach: zmogły mnie stronnicze sympatie mocno skalkulowane i pretensjonalne w swej krakowskiej „wysokości”…

Kiedy szedłem bulwarem nadsekwańskim, zauważyłem auto z megafonem i wymalowaną menorą: trzech pejsatych, młodych Żydów, jadąc, zachwalało i zapraszało na swoje święto.

Wieczorem przyjacielskie spotkanie w knajpce z Fryderyką Laurent, tłumaczką i pisarką oraz z jej mężem Erykiem, informatykiem. Rozmawiamy o życiu w Polsce, we Francji. Fryderyka ma rodzinę w Polsce. W Łodzi bliższą, dalszą nawet …w Olsztynie. Tłumaczy z niemieckiego (i alzackiego) oraz włoskiego. Coraz częściej zajmuje ją pisanie własnych utworów prozą, są to miniatury.

Przed północą dalszy ciąg zapisków w łóżku: w tym ogromnym antykwariacie przy Avenue de la Porte de Montmartre przejrzałem rozprawę Paula Giniewskiego Simone Weil ou la Haine de soi (1978), Weil albo nienawiść do samej siebie. Przedstawia on antyjudaizm (czy antysemityzm) Weil jako wynik jej nienawiści do samej siebie, kompleksu antyżydowskiego, masochizmu typowego dla pewnych osób pochodzenia żydowskiego, które zdecydowały się iść drogą samoidentyfikacji poprzez antyjudaizm z powodu prześladowań, obawy o życie, z powodu zdrady tożsamości itp. Dotyczyło to szczególnie, na przełomie stuleci XIX i XX, niemieckich i francuskich Żydów. Przykładowo, kiedy wybuchła sprawa domniemanej zdrady Dreyfusa, to niemało francuskich Żydów opowiedziało się po stronie antysemickiej prawicy jako prawdziwi patrioci. Inny sławny przypadek dotyczył żydowsko-austriackiego autora Płci i charakteru Weiningera (samobójstwo w 1903r.). Hitler uznał go za prawdziwego mężczyznę, który po uświadomieniu sobie, że należy do niższej rasy (jako Żyd, którego w sobie nie cierpiał), popełnił samobójstwo. P. Giniewski (rocznik 1926), z pochodzenia austriacki Żyd, syjonista i bohater francuskiego ruchu oporu (ściślej żydowsko-francuskiego), nie przebiera w słowach, krytykując kościelne chrześcijaństwo, ale ma prawo do prawdy historycznej i moralnej jak mało kto we Francji współczesnej. To prawda, że Weil kompletnie oderwana była od pochodzenia jej rodziców, nie uważała się za Żydówkę, na początku okupacji domagała się od rządu Vichy przywrócenia prawa do wykonywania zawodu nauczycielskiego. Jej nieortodoksyjny mistycyzm chrześcijański (a raczej mistyka Jezusa) cechował się (neo)platońskością, a nie hebrajskością w jakimkolwiek duchowym czy ideowym sensie (potępiała materialistyczną Torę i imperialnego Jahwe, zresztą tak samo jak Rzym, to ,,zwierzę społeczne”), co mnie mocno naznaczyło w młodości.

Czy to prawda, że diabelski antysemityzm Hitlera wytłumaczyć można jego obsesyjną obawą, że jego ojciec był bękartem bogatego żydowskiego przedsiębiorcy, u którego jego austriacka matka pracowała w Grazu?

 

18 XII 2006

Poniedziałek 18 XII na lotnisku Roissy. Pamiętam zdjęcia mojej ukochanej fanatycznej Weil w uniformach: robotniczym i „militarnym” w Hiszpanii: wyglądała w nich jak klown. Twarz miała zastanawiająco piękną, ale chciała wyglądać jak brzydka i bezpłciowa osoba. Pracowała w fabryce, chodziła na lewicowe manifestacje, pojechała walczyć, ona, niezgrabna i niedowidząca, nie umiała jednak zaskarbić sobie sympatii, wejść w bliższe relacje z ludźmi, była czystym umysłem w eksplozjach, przebranym w liche ciało człowiecze, które Jezusowi zazdrościło najwyższego cierpienia, poniżenia śmierci. Jej masochistyczne życie duchowe to droga pozbywania się materii, ciała, wyglądu, ziemskości: wyanielić się, wychrystusowić, to potrafiła w skali fascynującej — umarła, bo pragnęła umrzeć z wycieńczenia jako świadek duchowy nieduchowej epoki przemocy, jako wcielenie bezbronnego Chrystusa w piekle ziemskiej wojny. Stopić się z nim. Ponowić jego los! Ale bez chrztu, poza oficjalnym Kościołem, sama w sobie Jedyna! Mocno jej zapiski przeżywałem: to szczyt poezji mistycznej wszech czasów. Poza ortodoksją, kłamstwem i liturgią. Poza pojęciem Boga jako ziemskiego władcy. A jednocześnie nie wierzyła w realność tej rzeczywistości… Chyba że we wspólnocie z tym, co idealne, umysłowe, tu i tam, teraz i w skali wyobraźni mistycznej…

I jeszcze coś, co zapamiętałem z lektur Weil: zaakceptowanie statusu ofiary: historycznej i metafizycznej. Może dlatego godziła się na poddanie, na zniknięcie bez walki? Nie wiem. To nie takie proste. Bo do Hiszpanii pojechała. Chciała walczyć, prosiła o zrzut do okupowanej Francji. A więc tak czy owak bohaterka, męczennica. Bóg daleko, zamęczony i obecny w każdym z nas, bliski Jezus i daleki nieobecny Bóg. Odrzucenie Boga antropomorficznego, mocarnego: lepiej nie wierzyć w takiego boga zastępów, niż wierzyć. Ciemna i pusta noc miłości. To dzięki Weil wypracowałem sobie pojęcie ateisty mistycznego, czyli kogoś kto nie wierzy w Boga (nie tylko osobowego, każdego mono-teo), ale zachowuje poczucie Tajemnicy (Transcendencji) istnienia.

Cytat z przeglądanej w księgarni książki prof. Danièlou o hinduizmie: „To, co boskie jest tym, co pozostaje, kiedy neguje się realność tego wszystkiego, co może być postrzegane lub pomyślane. W hinduizmie więc nie ma podziału na profanum i sacrum, na monoteizm i politeizm, na mistycyzm i intelektualizm. Samo życie jest tym wszystkim, ale i czymś jeszcze innym, większym, wszechogarniającym”.

Takie podejście najbardziej mi pasuje: paradoksalna natura rzeczywistości: małej i dużej w Jednym: boskość jako transcendencja immanentna.

Dochodzi godz. 14.00, a ja czekam na odprawę i odlot. Same problemy, a to z czasem odlotu, a to z bagażem, a to z „bombą”…

W domu: do Iławy pociągiem, a z Iławy (nie ma pociągów, jest po północy) taksówką do Olsztyna.

Anatol Stern: „Ja-mistyk i reporter”.

I oto chodzi!

 

cdn.

Kazimierz Brakoniecki (ur. w 1952 r.) – olsztyński poeta, pisarz, tłumacz poezji francuskojęzycznej, animator kultury, kurator wystaw sztuki polskiej XX wieku, współzałożyciel i jeden z liderów pisma, stowarzyszenia oraz fundacji Wspólnota Kulturowa „Borussia”. W latach 1995-2018 dyrektor samorządowego Centrum Polsko-Francuskiego Côtes d’Armor Warmia i Mazury w Olsztynie. Otrzymał m.in. nagrodę im. Stanisława Piętaka (1991), paryskiej „Kultury” (1996), Ministra Kultury (2002), Laur UNESCO (2007), Literacki Wawrzyn Warmii i Mazur (2008). Ostatnio opublikował: tom prozy Historie bliskoznaczne (2008); książki eseistyczno-podróżnicze: W Bretanii (2009), Dziennik berliński (2011), Notes kurlandzki (2017), Dziennik olsztyński (2022); dziennik literacki Cudoziemiec (2018) oraz tomy wierszy: Ciałość (2004), Europa minor (2007), Glosolalie (2008), Obroty nieba (2010), Chiazma (2012), Terra nullius (2014), Amor fati (2014), Obrazy polskie (2017), Erodotyki (2018), Twarze świata (2019), Oumuamua. Atlas wierszy światologicznych (2022), Lekcja poezji dla zaawansowanych (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content