PAWEŁ ALBO POCZYTALION
Listopad ’24
1.
Uwaga: rewelacja!
Notesy Andrzeja Wajdy ukazały się poniekąd znienacka, bez szumnych marketingowych zapowiedzi, ale bo też wydawnictwo Universitas, które je opublikowało w czterech (!) tomach, funkcjonuje na innych chyba zasadach niż edytorzy monopolizujący od pewnego czasu polski rynek książki.
A jego kolejna książka czy w zasadzie książki — mimo to — nie są bynajmniej jakąś drugoobiegową bibułą; przeciwnie, to rzecz edytorsko bardzo porządna, można nawet rzec, iż wysmakowana. Kredowy papier pozwala na świetną jakość druku, co ważne przy licznych ilustracjach — rysunkach, szkicach, obrazkach — autorstwa Andrzeja Wajdy, którymi ów znany reżyser, ale też absolwent krakowskiego ASP, obficie wypełniał swoje notesy-dzienniki, spisywane od roku 1942 (!) aż do śmierci. A że był niewątpliwie bardzo utalentowany malarsko, sądząc zresztą nie tylko po tych ilustracjach — rysunkach ze zdjęciowego planu, projektach scenografii, impresjach z podróży i wizyt w muzeum, szkicowych portretach znajomych, bardziej i mniej znanych ludzi kultury czy życia publicznego — Notesy sprawiają ogromną satysfakcję, choćby tylko przy oglądaniu ich zawartości.
W tych obrazkach różnej wielkości i wagi artystycznej widać bowiem wrażliwość twórczą Wajdy, ale też spostrzegawczość obserwatora rzeczywistości, a przy tym umiejętność wydobywania skrótu, poetyckiej sumy tej obserwacji.
Miłośnicy kina Wajdy odnajdą w nich zresztą to wszystko, co przeszło do historii kinematografii w jego filmowym dziele — właśnie ową malarskość widzenia, ekspresję w ukazywaniu ludzi, ale też scenerii wydarzeń; pomyśleć, że wszystkie te małe arcydzieła tworzył niejako na marginesie swojej pracy przy filmie i w teatrze, a nie próżnowała też jego ręka, gdy stał się politykiem i przyszło mu zasiadać w senatorskich ławach pierwszego parlamentu po transformacji. Niektóre z tych rysunków mają postać karykatury, co świadczy nie tylko o ostrości widzenia, ale też o szybkim rozczarowaniu Wajdy polityką i jej światem.
O tym rozczarowaniu czytamy też sporo w Notesach i trzeba przyznać, że zapiski, które czynił na bieżąco w czasach politycznie najaktywniejszych — latach 80. i 90. ubiegłego wieku — dobrze świadczą o jego przenikliwości w patrzeniu na ów świat. Bywa bowiem, że Wajda się myli, albo błądzi, dość szybko jednak wyciąga z tego wnioski. Patrz choćby jego stosunek do Lecha Wałęsy, którego był początkowo gorącym orędownikiem, nawet entuzjastą, a co do którego zraził się prędko, ostatecznie zaś w czasie jego prezydentury. Co nie znaczy, że nabierając do niektórych spraw i ludzi dystansu, nie potrafił się z czasem wnieść ponad swoje doraźne oceny; przykładem film Wałęsa — człowiek z nadziei.
Najciekawsza w Notesach jest jednak nie polityka i relacje z nią polskiej inteligencji oraz świata sztuki, ale osobisty dziennik twórczych dokonań i zmagań o to, aby pomysły i marzenia mogły się urzeczywistnić. Mamy tu kulisy warsztatu twórcy, ale także potyczki z rzeczywistością PRL i III RP, ważniejsze są jednak notowane na bieżąco rozważania o realizowanych filmach, spektaklach, wystawach. Wajda jawi się w nich jako twórca wiecznie niezaspokojony, niezadowolony z siebie i swojego dzieła, a często też rozczarowany jego przyjęciem w kraju i na świecie.
To naprawdę niezwykle ciekawe, choć dla wielu też pewnie zaskakujące, dowiedzieć się, że człowiek jawiący się z zewnątrz jako twórca spełniony, symbol artystycznego i życiowego sukcesu — bądź co bądź autor kultowych dla Polaków, ale i podziwianych na całym świecie filmów, laureat festiwali, pracujący z najwybitniejszymi w całej Europie, Stanach Zjednoczonych czy Japonii — wciąż się zmaga z demonami niezaspokojenia, rozpamiętuje pomyłki i błędy, latami tęskni do spełnienia pomysłów, które wymykają mu się z rąk (vide: Przedwiośnie według Żeromskiego jest tu rekordem — marzył o nim przez dziesiątki lat), ba! odrzuca jako słabe większość nakręconych przez siebie filmów — z wyjątkiem Popiołu i diamentu.
Nie brak w tych czterech książkach — monumentalnych, jeśli zważyć na okres, który obejmują (74 lata!), ale kameralnych, jeśli wziąć pod uwagę bardzo osobisty zapis wydarzeń i rozmyślań — również i prywatnej strony życia Andrzeja Wajdy. Zwłaszcza drugiemu małżeństwu (z Beatą Tyszkiewicz) poświęca wiele uwagi; ostatni i najdłuższy związek małżeński z Krystyną Zachwatowicz to raczej czas zapisków zawodowych niż prywatnych, choć to zrozumiałe, bo jego czwarta żona bywała aktorką w jego filmach i autorką scenografii w spektaklach.
Ale prywatne zapiski — na ogół dyskretne, czasem skrótowe — są tu jednak marginesem rozważań najważniejszych — o sztuce, dynamizowanych ciągłym poszukiwaniem najlepszej formy dla licznych projektów artystycznych. A miał ich Wajda niewiarygodnie dużo! Tak jak chyba żaden z polskich reżyserów. Są zaś w tych projektach pomysły filmów z książek czy scenariuszy doprawdy zadziwiających, jeśli się zna sferę zainteresowań Wajdy (chciał na przykład kręcić film według powieści Lema, Krzyżaków i Potopu Sienkiewicza, filmowy esej o Chopinie, ba! miał w planach fabułę o piłkarzu Włodzimierzu Lubańskim!).
Cztery tomy zapisków Wajdy dają też po prostu wiele frajdy z lektury jako takiej. Autor Notesów bywa w swoich sądach kategoryczny, ale nigdy płaski, zapatrzony wyłącznie w siebie. Bywa za to błyskotliwy, zwłaszcza z biegiem lat zyskując na stylu, dowcipie i celności skrótu. Że przytoczę tylko jedno zdanie z roku 1995 (tom III): „W filmie TV aktorzy grają tak prawdziwie jak żona wracająca do domu z randki”. No, może jeszcze to (rok 1995): „W kinie Pulp fiction. Arcydzieło, ale dlaczego w takim materiale? Rzeźba w gównie, jak się kiedyś mówiło”.
Lektura tetralogii Notesów to jednak i przede wszystkim skarb dla miłośników kina i Wajdy jako reżysera, pełno tu bowiem nie tylko ocen (dla innych reżyserów polskich — na ogół surowych, choć często trafnych, a obiektywnie patrząc — sprawiedliwych; zdarzają się też zdziwienia — na przykład podziw dla kina Władysława Pasikowskiego), ale też smaczków (zwłaszcza obsadowych!) z etapu poprzedzającego realizację filmu, detali z planu, wątpliwości przy montażu, pomysłów alternatywnych zakończeń czy wiadomości o scenach wyciętych przez cenzurę, albo i… osobiście (vide: kastracja Ziemi obiecanej ze scen erotycznych z udziałem Kaliny Jędrusik). Czyta się o tym z wypiekami na twarzy, wyobrażając sobie — przy okazji — jak inne mogłyby być niektóre filmy, gdyby reżyser wybrał innego odtwórcę roli głównej lub inaczej wymyślił scenę końcową.
Zachwycam się więc Notesami jako ów miłośnik filmowego dzieła Wajdy, ale z drugiej strony myślę sobie, wzdychając, czy wraz z moim pokoleniem nie odejdzie aby grono tych, dla których osobiste zapiski wielkiego twórcy nie staną się jakimś zakurzonym archiwum, w którym odnaleźć się będą mogli tylko smakosze staroci.
Póki to jednak nie nastąpiło, a wierzę, że jeszcze nie, cieszmy się na nowo nam przywróconym Andrzejem Wajdą, którego ukończone już dzieło znów mamy możność oglądać — tym razem podglądając z bliska. Jego własnymi oczami.
[Andrzej Wajda, Notesy (1942-2016), przepisali i opracowali Tadeusz Lubelski i Agnieszka Morstin, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2024]
2.
Drugie polskie wydanie Strefy interesów Martina Amisa w zrozumiały sposób dyskontować pewnie miało pojawienie się w roku ubiegłym filmu o tym tytule (reżyseria i scenariusz Jonathan Glazer), obsypanego wszelkimi laurami (2 Oskary i 20 innych nagród oraz wyróżnień) i obecnego w mediach o wiele bardziej niż głośna skądinąd książka brytyjskiego pisarza.
Co ciekawe, choć mówi i pisze się o tym mało — być może dlatego, żeby film nie odbierał powieści czytelników, a książka raczej zachęcała do filmu, niż od niego odsuwała — największym podobieństwem filmu do książki jest tu sam tytuł; inne można ująć zdawkową, trochę wykrętną formułą reżysera, który powiedział, iż powieść była dla niego inspiracją.
No cóż, zapewne. Natomiast różnic między nimi jest więcej chyba niż podobieństw. Film to paradokumentalna niemal — ale pozornie! — relacja z kilku miesięcy, które były ważne dla komendanta obozu w Auschwitz Rudolfa Hoessa i jego rodziny, starającego się, mimo intryg w berlińskiej centrali, zachować „dobrą pracę” i dom z ogrodem za murem obozu. Powieść natomiast to… opowieść o pewnym SS-manie Golo Thomsenie, który zakochał się — z wzajemnością — w Hannah, żonie Paula Dolla, komendanta obozu, o którym nie mówi się jednak wprost, że to Auschwitz; wydawca — idąc z trendem dobrze się sprzedających powieści z „paskiem” (tak zwie się w branży prozę obozową, opisującą — na ogół łatwo, tanio i łzawo — życie za kolczastym drutem) — umieścił zresztą na pierwszej stronie okładki reklamowo-informacyjny anonsik: „Miłość w czasach zagłady”.
W filmie o tej miłości ani słowa, zaś atrakcyjna dama, hiper-Aryjka Hannah, jawi się jako niezbyt ładna, dość plebejska „niemra” (by użyć tego pospolitego, pogardliwego określania o naturze stereotypu); film — rzeczywiście znakomity skądinąd, między innymi dzięki chłodnej narracji, połączonej z onirycznym, bajkowym zgoła klimatem całości — skupia się na życiu prywatnym Hoessa w jego zawodowym jednak wymiarze (czas — rok 1943) — do Auschwitz mają być przywiezieni masowo węgierscy Żydzi (ma ich być 700 tysięcy), co wymusi na komendancie wzmożoną przedsiębiorczość w zawiadywaniu krematorium.
W powieści Amisa czas mamy podobny i podobne problemy na horyzoncie komendanta, ale zarówno Doll, jak i para potajemnych kochanków — Golo i Hannah — przedstawieni są tu niejako od środka, w formie psychologicznych portretów, a w zasadzie autoportretów, jako że narracja prowadzona jest tak, jakby o sobie opowiadali: Paul i Golo, a także Szmul — polski Żyd z Łodzi, szef obozowego Sonderkommando, którego komendant, spostrzegając romans żony, obdarza okrutną misją. Oni wszyscy mówią innymi językami, bo inaczej widzą świat wokół, mają swoje racje, swoje wady, swoje cele; co prowadzi do tragedii, która jednak jest ich prywatną, osobistą tragedią, a z losem obozu niewiele ma wspólnego.
To jednak właśnie czyni Martin Amis przedmiotem naszego czytelniczego rozpoznania. Daje nam oto bowiem pikantny romans, z rodzaju tych, które tak lubimy czytać, gdy dają nam opowieść o miłości niemożliwej, à la Romeo i Julia, i ukazuje go na bardzo realistycznym tle (i film, i książka mówią o rzeczywistym domu komendanta obozu), lecz prawdziwej zgrozy każe upatrywać w dysproporcji między tą historią a wielką Historią, która pisze Holocaust. A więc również w naszym własnym podejściu do tematu.
Widz obrazu Jonathana Glazera takich atrakcji nie otrzymuje, nie wpada więc w pułapkę fajnego historycznego romansu, a choć widzimy na ekranie nie tylko baśniowy świat w cieniu krematorium, to sygnałów z tego świata płynących (odgłosy strzałów, wrzaski SS-manów, nieustanny dym, który utrudnia oddychanie, zalega na ogrodowej ziemi i parapetach okien) nie wizualizuje żadna relacja zza drutów.
Martin Amis jest mniej wyrafinowany, ale w „ładności” jego książki dostrzegam mimo wszystko większy potencjał emocjonalny. Im lepiej się ją czyta (a czyta się świetnie!), tym większą grozą napawa to, co się kryje za nieopisanym, nie-do-czytanym. Postać Szmula rozsadza wprawdzie romansową ramę opowieści, lecz raczej na zasadzie niebezpieczeństwa czyhającego na kochanków niż dokumentalnej relacji z krematoryjnej rzeczywistości.
Wielką wartością powieści Amisa jest też finał książki. To, co wydarza się po wojnie. Co dzieje się z miłością, co dzieje się z głównymi bohaterami. Paradoksalna zwyczajność, szarość tego dalszego ciągu przemawia ze szczególną siłą.
[Martin Amis, Strefa interesów, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2024]
3.
Co się może wydarzyć w ciągu jednego dnia, który nie dość, że ledwie się zaczął, to wcale nie minął? Nic.
Nic też dziwnego, że debiutancka książka Marka Warchoła (ur. w 1979 r. w Szczecinie), która to opisuje, nosi tytuł Bezdzień. Tyle że ta niewielkich rozmiarów proza, niby-mikro-powieść, wypełnia to „nic” gęstą, na poły oniryczną, a na poły realistyczną fabułą, w której wydarza się jednak sporo. Oczywiście, jeśli za „wydarzanie się” uznać raczej przygody rozumu i wyobraźni niż wypadki nie-codzienności, no i przyjąć, że się to wszystko wydarzyło naprawdę.
Na czyją prawdę? Prawdę anonimowego bohatera-narratora, który jest alter ego autora, i właśnie próbuje do tej prawdy dotrzeć. Przez 114 stron książki i miasto. Przemierzane w jeden dzień — bezdzień — w towarzystwie równie anonimowej bohaterki, zwanej tu po prostu dziewczyną.
Tym miastem jest zaś — także nie nazwany wprost, ale rozpoznawalny Szczecin; choć rozpozna je głównie szczecinianin, dla którego nazwy przebytych w tej wędrówce ulic — rzeczywistych szczecińskich ulic i placów — układają się, jakby na przekór klimatom narracji, w precyzyjną mapę, szczegółowy plan miasta.
Marek Warchoł jest architektem, publikującym na łamach prasy swoje zawodowe refleksje, między innymi na temat Szczecina właśnie, toteż czuje się w jego prozie owo profesjonalne spojrzenie na miejską przestrzeń, domy i gmachy użyteczności publicznej, urbanistyczne krajobrazy. Ale przedmiotem autorskiej refleksji Bezdnia nie jest bynajmniej kształt i wynikły zeń charakter Szczecina czy — tyle razy już opisywana — specyfika jego architektury. Przeciwnie, można odnieść wrażenie, że forma tego akurat miasta jest tu raczej punktem wyjścia do odkrycia wewnętrznej treści miasta jako żywego organizmu, biologiczno-kulturowej struktury.
Punktem wyjścia, no właśnie, a i dosłownie, jest wprawdzie konkretne miejsce, samotne drzewo „na wąskim pasku zieleni, na którym jak na ostrzu noża rozdwaja się asfaltowe źdźbło Trasy Zamkowej”, które okaże się też w końcu punktem dojścia w podjętej przez bohatera wędrówce, ale pętla, którą on w tej wędrówce zatoczy, to tylko ramy czasowe — bezczasowe skądinąd — w których się wraz z nim poruszamy.
Wędrowanie owo to zresztą zmierzanie nie tyle wzdłuż i wszerz czy w poprzek, ale w głąb. Tkanki miasta zbudowanej z cielesnych, materialnych fragmentów — ludzi, klatek schodowych, wnętrz kościołów, handlowych galerii, nadrzecznych wraków — lecz także z tajemnic wpisanych w mury, a i otaczającą miasto aurę. Nie bez kozery mówi się tu tyle o powietrzu unoszącym się nad miastem, wypełniającym jego labirynty, tu i teraz, tego dnia-bez-dnia, ale też — może przede wszystkim — przenikającym jego trwanie i tworzącym byt ponadczasowy.
Aura miasta jest bowiem wspólna dla tych, co w nim żyją, lecz i tych, co żyli tu kiedyś. I to właśnie ona łączy ze sobą ich oddechy, przenikające ją zapachy oraz rozwijające się z nich i smaki, rozświetla światło i jego powidoki, ale bardziej może ciemność i ukryte w niej obrazy. Z tych wszystkich doznań przemierzającego miasto bohatera, przenikających go i oplatających, a prowadzących niby magiczni przewodnicy (jednym z nich jest bezdomny kot), skonstruowana jest nie tyle szczątkowa fabuła, ile sama opowieść. A z niej wyłania się niespiesznie, i nie do końca przecież, natura miasta. Również tego widzialnego, codziennego.
Trudnego miasta. Nie do tego, by w nim żyć, ale do tego, by je zrozumieć, poczuć w sobie. Nie bez kozery w początkowym fragmencie książki (dokładnie: drugim, a jest tych fragmentów 15), a i wędrówki — bohater pyta sam siebie: „…czy utraciłem wiarę w miasto?”. I wyznaje, pełen zwątpienia: „…wydało mi się tak bardzo odległe i obce, że mogłoby przestać istnieć, a ja pewnie nie przejąłbym się tym w najmniejszym stopniu”. Śmiało, jak na szczecińską książkę o Szczecinie. Niechby to miał być nawet Szczecin bardzo umowny.
„Bezdzień” wędrówki staje się w tej sytuacji — dla narratora-bohatera, który przemawia do nas w pierwszej osobie — jedynym możliwym sposobem do zmiany owej perspektywy. Do oswojenia obcego, przybliżenia dalekiego.
Kluczowy pod tym względem wydaje się być spacer przez Cmentarz Centralny — jeden z ciekawszych fragmentów książki (ósmy) — okazja ku temu idealna, bo i symboliczna z założenia. Ale też właśnie spacer alejami cmentarza, między grobami, które są, i których już nie ma, najdobitniej uzmysławia bohaterowi rzeczywisty cel tego nierzeczywistego spaceru. „A może przychodzimy [na cmentarz] żeby spotkać tu samego siebie?” — pyta dziewczyna. Spotkać siebie, odnaleźć się w przestrzeni i czasie, w miejscu, w którym się żyje. I z którego się kiedyś odejdzie. Dając miejsce następnym, żeby poczuli to miejsce — i nas — w sobie.
Proza Marka Warchoła to wpół-senny reportaż, pełen szczegółów i detali rzeczywistości (prawdziwe nazwy, imiona, opisy rzeczy, nagie ściany i hasła na murach, hałaśliwe reklamy, głosy w przestrzeni — słyszane w brudzie i urodzie języka), ale utkany też z cytatów, myśli zapożyczonych, i konstruowany ze świadomością całej swej literackości. Na szczęście — z czasem (i z korzyścią dla książki) — niepozbawionej autoironii. „Czyżby mój umysł skażony literaturą usiłował desperackim gombrowiczem obronić się przed utonięciem?” — pyta w którymś momencie bohater-narrator. Asekuracja? Owszem, ale uzasadniona.
Nie ulega bowiem kwestii, że Michał Warchoł głęboko zanurzył swoje pisanie w literaturze pięknej (nie tylko gatunkowo, bo czasem tyleż pięknej, co pięknostkowej). I widać wyraźnie, że o ile dystansu do niej uczył się od Gombrowicza właśnie, o tyle jej mroków od Kafki, a bogactwa, pełnej kontrastów złożoności i zarazem pełni, od Brunona Schulza. Oniryczno-drohobycką ulicę Krokodyli zastępuje tu świat ulic Panieńskiej, Krzywoustego, Bohaterów Warszawy, Ku Słońcu, placu Grunwaldzkiego, Bulwarów… Nie ma sklepików bławatnych, ale oto i targowisko: „Pachnie wędzoną rybą, świeżo wydrukowaną forsą, sokiem z marchwi, przyprawami orientu, psimi odchodami, ludzkim potem, ziemią, lawendą”. Bardzo to jednak wszystko trafne w rysunku i klimatach, sensualne, uchwytne zmysłami, a zarazem poetyckie, paradoksalne, ponadzmysłowe. A zarazem osobne, dalekie od podróbki Sklepów cynamonowych.
Bywa jednak, że ekspresja literacka wymyka się piszącemu ponad miarę. W początku fragmentu siódmego czytamy na przykład: „Gdy znaleźliśmy się na ulicy, niespodziewany potop słońca zalał nasze oczy, aż światło zaczęło w nich bulgotać jak w odpływach kanalizacyjnych”. No cóż, ekspresjonizm to raczej groteskowy. Przeszkadza też prozie Warchoła — na szczęście pojawiające się tylko czasem — mruganie do Czytelnika, nachalne czynienie zeń partnera dialogu. „Zabawne, prawda?” — pyta nas na przykład narrator, a tuż potem demonstruje narracyjny luz zdaniem: „Stanęliśmy, jak to się mówi po literacku, jak wryci”. Ten konwersacyjno-kumpelski styl nie pasuje prozie, której bliżej wszak do poematu-eseju niż felietonu.
Co nie zmienia faktu, że Bezdzień, choć jest książką nierówną, a i ujętą dość banalnie w klamrę Księgi Tajemnej, której tajemnica tkwi w tym, że trzeba ją samemu napisać (pomysł ze świata młodzieżowej literatury fantasy), jest równocześnie interesująco pomyślany. Napisany oryginalnie (choć trochę naiwnie niekiedy: „Zawiśliśmy oboje na krawędzi chwili, w zamarłym nagle czasie, jak dwie kulki deszczu na spodzie liścia”), a i sugestywnie („Ostrożnie wspięliśmy się po schodach, w których stopy zapadały się jak w leśnym runie. Na starość drewno rozmiękło jak mech, jego włókna utraciły spoistość, niektóre wiązadła ustąpiły pod naporem próżni wdzierającej się w każdą szczelinę świata”).
W bibliotece coraz popularniejszych książek o Szczecinie, epatujących tajemniczym miastem i jego magią, powierzchownych jednak na ogół, efekciarskich, powinien więc Bezdzień znaleźć osobne i ważne miejsce.
Umiał bowiem Michał Warchoł, korzystając z zapożyczeń, ale na swój własny sposób, wpisać niezwykłość Szczecina w jego zwykłość czy raczej zwyczajność. Co pozwoliło mu stworzyć opis miasta wyjątkowego, ale też będącego znakiem Miasta w ogóle. Potrafił też jego Historię — niemiecką, choć nie tylko — odłączyć od refleksji stricte historycznych, a uczynić przedmiotem przeżywania i eksperymentu, tu i teraz, ale bez dylematów politycznych czy kulturowych.
Najlepszym zaś mottem do tej książki, która skądinąd motto sobie darowała, byłby więc chyba — przytaczany w niej zresztą — cytat z Alfreda Döblina (będącego skądinąd szczecinianinem z urodzenia): „Mówiąc o pięknie, wspominam brzydotę. Mówiąc o dobru, wspominam zło”. Tak, to byłby dobry początek, ale sprawdził się on tu również jako rdzeń rozważań o tym, co naprawdę istotne. Gdy traktujemy miasto nie tyle osobno, co osobiście.
[Marek Warchoł, Bezdzień, Wydawnictwo Forma, Dom Kultury „13 Muz”, Szczecin, Bezrzecze 2024]
Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved