JAKUB MICHAŁ PAWŁOWSKI
Akuszer
Ralfowi K.
I.
Jak na drzeworycie: ona i on.
II.
Otworzył okno, zamknął, odwrócił się do wnętrza, jak wiele wyczytać mogę wciąż z jej zmęczonych-zmąconych oczu: wróżba z rozbitych jaj. Podniósł ją nieco ku górze, by nałożyć nocną koszulę, jedną ręką podtrzymał jej plecy, drugą naciągnął tkaninę, jak przy wymianie pościeli, sprawnie. Mrugnęła, a jej wargi skleiły się, po czym wydały z siebie jakąś ciecz, płynne słowa. Rozmyte. Kruchy kręgosłup przytwierdzony do miękkich połaci, jak z octu ryba przy ruchach widelca, to rozmiękczone ciało mogło się rozpaść, rozmazać w jego rękach. Miękkie bardziej niżeli gąbka, którą obmywał, lignina, którą podcierał, wata, którą dezynfekował. Nie było lawendowych łąk i barw pomarańczy, gęstych woni późnego lata. Był kolor gipsu i zapach ciężkiego wypróżniania. A mimo to kochał ją tak samo, jak wówczas, i najmniejszy fibr czasoprzestrzeni nie był inny niż wówczas. Ciała przenikały się, ale nie w miłosnym uniesieniu, ale w codziennej przysłudze. Kochanek, mąż, brzmią lepiej niż pielęgniarz, ale pielęgniarz brzmi mocniej, intensywniej. I więcej w nim prawdy.
Nie o żadne zwroty akcji tu chodzi i żadnych zwrotów akcji tutaj nie będzie, i żadnego opowiadania, co będzie zatem? Na ten stan nie miał nazwy, nie miał też sił; ona miała nazwę, sił nie. Jesień, odchodzenie, umieranie, brzmią lepiej niż śmierć, ale śmierć ma w sobie krótki dźwięk noża, obrotu źrenic, zgrzytania zębów, zamykania drzwi, przed sobą i za sobą. Pielęgniarz i śmierć: dwa konkrety w zagraconej przestrzeni. Akcją będzie otwieranie okien i zamykanie drzwi, pisk łóżka i rzucanie ligniną o podłogę, zapach ciężkiego wypróżniania i łzy rozmieszane z owsianką, zastrzykiem i snem… I kolejność podawania pigułek (ich kolory), wypadania włosów, wstrzymanych przez spierzchnięte wargi słów.
Pod drzwiami czekał rudy kot.
III.
Już odchodziła, a przecież dopiero co tu zawitała. Dużo myśleli teraz o sobie, przez niemoc słów i godziny wyczekiwania, myśleli wciąż, jak nigdy, pokój był gęsty od myśli, te zalegały jak w poczekalni, w gorączce, obsiadały wszystko jak muchy. Czasem trudny był ruch w tej gęstwinie (jego, bo ona nie miała już sił). Myśli niekomunikowalne, osadzone w przestrzeni, wyłapywane przypadkiem, bardziej niż wysyłane, bez pytań i odpowiedzi, ich ciągu. Śmierć była spotkaniem (jak miłość), ale nie kostuchy-szachistki z niewprawnym graczem, ale umierającego z umieranym. Kto jest kim? Pielęgniarz jest akuszerem śmierci, zatem umierał razem z nią, miał więcej sił, był więc umierającym. Znał ten podział ról, nigdy nie pomyślał jednak o niej: umierana. A myślał wiele.
Czasem odwiedzała ich córka, gęstwina myśli rozrzedzała się wówczas współczuciem i bezradnością, i było wtedy jakby padał ciepły deszcz. On był zdenerwowany, a ona nie miała już sił. A córka płakała i nazywała rzeczy nieudolnie — coś, czego ona i on nie chcieli robić. Ciężkość słów, jak w walizce na długą podróż; ciężkość słów ostatecznych — pakowanie ubrań ze wszystkich szaf do jednej walizki, niezbyt dużej.
Chciał ją jakoś pożegnać, jak należy, koncerty z przedpokoju (tam stało pianino) i wystawy ze starych zdjęć, i kolacje-niespodzianki, same papki, jednak z tych najprzedniejszych. Na próżno? Wcale nie. W przestrzeni wyczuwał wędrówkę dziękujących myśli, uśmiechał się wtedy i całował jej dłoń. A ona mrugała.
IV.
Wolał mięso, jedli jednak zupę z jarzyn, wolał Wagnera, ale słuchali Schuberta. Czy kiedykolwiek nachodziły go wątpliwości? Czy kiedykolwiek przechodziło mu przez myśl, że się poświęca, dlaczego nie pomyślał nigdy o wynajęciu fachowej pomocy…
Ktoś zadzwonił do drzwi, to żaden chwyt, żaden zwrot akcji, ktoś zadzwonił po prostu do drzwi, ściszył Schuberta i przeszedł przez pokój dzienny (jej), salon, korytarz, otworzył. Coś musiał podpisać, więc stał przez dłuższą chwilę (w tym przypadku liczy się każdy ułamek), kiedy wrócił do pokoju dziennego, ona stała przy oknie. Stała… Wiedział, że uśmiecha się (choć nie mógł widzieć jej twarzy): ogród pokrył się kwieciem. Nie podbiegł od razu, powstrzymało go niemożliwe, stał zatem chwilę, kiedy podbiegł w końcu, ona unosiła się dziwnie na pięcie, po czym osunęła się, bardziej oparła się — o niego, nawet przysiadła na nim. Nie miała już bowiem sił. Nawet by upaść. W jej sytuacji upadki z hukiem nie wchodziły w rachubę, tyle dobrego — płakał, mając ją na plecach.
Po trzech stronnicach miękkiej jak zupa z jarzyn introdukcji, pisarz czuje się zobowiązany do opisania choćby miejsca, podania imion, profesji, nazwy choroby. Pisarz nie zrobi tego jednak, bo co dopiero ich poznał, jest olśniony nimi tak jak ty, albo jest nimi zniechęcony, niespiesznie poznaje szczegóły. Nie ukisił w sobie długich zwojów ich historii, nie preparował miesiącami kwiecistych detali ich biogramów. Nie padał ze wzruszenia na każdą kawiarnianą serwetkę, gdy wychuchał jakiś smakowity motyw czy epizod, nie przypomina sobie także, by w trakcie pisania odwozili go do wariatkowa — z niemocy albo przemocy twórczej. Poda jednak ich imiona: Anna i Bernard. Wtrąci, że Bernard nosił buraczkowy kardigan, zazwyczaj, bo nie lubił prać. Pisarz pomyślał, że nakreśli portret samego siebie, skoro nie chce pospiesznie opisywać Anny i Bernarda. Poniechał.
V.
Lubiła jak czytał jej na głos Kalkwerk. Wizja, że mógłby zamordować ją jak Konrad, bawiła ją. Opuściły ją siły i kilogramy, ironia nie chciała. Czytał z przejęciem, naśladując nieznośnie modulacje Konradowej i Konrada, zabić, umrzeć — te budzące lęk czasowniki, ulokowane po przeciwnych stronach drzewa śmierci, a jednak wypowiadane podobnie, z estymą, ale w sposób niepełny, jakby jakaś ich część nie wydostawała się, przykucała we wnętrzu, albo odskakiwała od znaczeń jak kawałki drewna od dłuta. Kto wszedł w dziedzinę śmierci, wypowiada te słowa inaczej, choć nie zawsze można to dostrzec z zewnątrz.
Czy masz jakieś życzenie? Otworzył okno, zmoczył dłoń. Tak — odparła po chwili. Marzę o przejażdżce w deszczu. Milczał. Nic mi się nie stanie — zachęcała — przecież jeśli umrę podczas jazdy, nie będę miała do ciebie pretensji… Ach, ty myślisz o swoim sumieniu. Nie bój się, przecież wszystko, co teraz robimy jest ryzykowne, nie ma już nawet rzeczy bardziej czy mniej ryzykownych. Zniósł ją przykrytą kocem i otuloną na domiar płaszczem przeciwdeszczowym. Ruszyli.
Tiger tiger burning bright in the forests of the night…
Nigdy w życiu nie przeżył takiej jasności i zarazem mroku. Mijali mosty, stacje benzynowe, pomniki i place, teatry i ogrody, choć nie byli parą romantycznych sztubaków, wszystko wokół zdawało się być przeciw, czuli, że coś karze ich za nielegalny wybryk, ruszyli jakby pierwszy raz w wielki świat. Prosiła, by zatrzymywał się i otwierał drzwi co chwilę. Nie wysiadała, rzecz jasna, nie patrzyła nawet, chłonęła woń. Podczas jednej z pauz zjadł na stacji hot doga. Czuję, że dziś utonęłam — wyszeptała przed snem. Tej nocy pierwszy raz się pomodlił.
VI.
Pisarz pojechał na parę dni do Berlina. Powiesi zatem w ich salonie drzeworyty. Może w ten sposób powstanie miejsce. Na razie ważne są: łóżko, okno, drzwi. I lignina, zupa z jarzyn i Schubert, o kardiganie już wspominałem. Kwiaty są poza miejscem.
Z Berlina pisarz przywiózł w kufrze jeszcze jedno: uchodzi w Niemczech za mistrzynię, przynajmniej poeta z Rumunii tak twierdził.
VII.
A jeśli słowo przepadło, przepadło… A jeśli śmierć nie jest kryptą życia… Tylko echem… Jeśli logos stwarza, z pewnością także unicestwia. Myśli znad owsianki, trudno określić czyje.
Piękny chłopczyna — mawiała, przerzucając albumy z Wiednia, Linzu i Nowego Jorku, Bernard dodawał kąśliwie, że Schiele związał się z małoletnią modelką. Lubił za to jego sobowtóry, Anna akty, on perorował, że niesmaczne, bo własne? — pytała także, czy Schiele kochał tę młodą? On nie był pewien odpowiedzi (bardziej wahał się na tak), Anna uśmiechała się z triumfalnym spokojem, przypominała mu, ile miała lat, gdy się poznali. W tym momencie Bernard mógłby się unieść, milczał jednak, a w milczeniu coś sobie uświadamiał, Anna wciąż była jeszcze młoda, wyobrażał sobie, że to ona będzie go pielęgnować, że wejdą w dziedzinę śmierci w innych rolach. Dzień, w którym Anna przeglądała albumy, zawsze był dniem udanym. Wtedy mówiła, nawet całkiem wyraźnie, i unosiła się na poduszce, dosuwali wówczas stolik. Łóżko, stolik, komoda, leżanka, stanowiły teraz zagracony tor, po którym zwykł przemykać kot. Lubiła wprawiać Bernarda w małe zakłopotania, nawet teraz, jego twarz stawała się wówczas amarantowa, co w zestawieniu z buraczkowym kardiganem, dawało drażniący, komiczny efekt. Jej dawało spokój.
VIII.
Wejdźmy do jego pokoju, pierwszy raz. Nie pamiętał prawie, że ma w ogóle jakiś pokój, brał stąd książki i polegiwał tu czasem, bardziej niż spał, czasem, bo od pięciu miesięcy spał na leżance w pokoju dziennym. Łóżko z grubym krochmalonym prześcieradłem stało zatem prawie nietknięte. Teraz siedział na nim kot. Ruda plama na białym polu. Jak skarga.
Moment, kiedy rozmawiał z kotem, należał do tych rzadkich chwil, kiedy Anna zostawała sama w dziennym pokoju, nie mógł zatem trwać zbyt długo, wiedział to i Bernard, i kot. Właściwie nikt ostatnio nie odwiedzał Anny i Bernarda. On sam także nikogo nie zapraszał, wyjątkiem były nerwowe wizyty ich córki.
Chciałbym ulżyć jakoś, jej… albo sobie — wyszeptał, nie wiem, jak nazwać to, na co się skarżę, tak wstydzę się tych myśli… tego wstydu też się wstydzę… Eh… Czasem patrzę na nią jak na Amfortasa z wielką, niegojącą się raną, im bardziej zapuszczam się w głąb tej rany, tym bardziej boję się, że wygrzebię stamtąd własną śmierć, a moja śmierć miałaby sens tylko wówczas, gdyby była ofiarą za jej życie.
Kot czmychnął przed końcem wystąpienia, Bernard posiedział jeszcze chwilę na łóżku, nawet prawie poleżał, po czym ruszył do dziennego pokoju.
*
Kollwitz wisiała nad kaflowym piecem jak portret babki, dostojnej i czujnej. Heckel między oknami. Matka Anny znała Kirchnera, czasem zabierała ją do atelier w Davos, koło czterdziestki Anna pozowała nawet pewnemu neoekspresjoniście. Obraz Heckela przedstawiał rodzeństwo, dwóch dorosłych mężczyzn, z których jeden siedział na kolanach drugiego, zwłaszcza jesienią między oknami współtworzył z drzewami z ogrodu imponującą pantomimę. Bernard bardziej lubił Heckela. Przy nim także siadywał rudy kot.
*
Żona nie zrobi już pieczeni, nie zrobi, żona nie zaceruje skarpetek, nie zaceruje, żona nie wypluje kleiku, nie wypluje, żona nie przystrzyże baczków, nie przystrzyże, nie spowolni lotu, nie ugodzi dumy, nie powiesi mrocznych drzeworytów, nie wystawi drzeworytów kojących, nie zapachnie brzydko, nie upuści setny raz ligniny… Zła żona… Ta zła żona… Co zrobisz, biedaczku — pomyślała.
Wieczorem kaszlnęła, to znak, odłożył książkę i podszedł. Zimną, woskową ręką podała mu karteczkę. Na niej zanotowała jedno słowo. Podając mu ją, nie uśmiechała się i nie patrzyła mu w oczy. Odczytał:…
IX.
Nie spali prawie, był więc zmęczony, ona mniej, nocą robili to, co zwykle robi się za dnia, właściwie on robił, bo ona nie miała sił, we wszystkim jednak uczestniczyła; rzadko spała ona, a nie spał on. Towarzyszyła mu w jego niespaniu, jakby umierał on, nie ona, może czuwają także umierający nad żywymi, a może jest to rzeczywiście spotkanie umieranego z umierającym (jeśli przyjmiemy taki podział). Obopólne zmęczenie łączyło ich we wspólnym akcie, percepcja uczestników uwspólniała się (w zmęczeniu), lubił ten zwieszony stan, był bowiem nieuchronny, a tkwił w nim jeden pewnik: niezmienność… esencji, bo przeobrażą się formy. I ani skracać tego nie chciał, ani wydłużać, chłonął ten trudny moment: teraz. W dziennym pokoju nie było naprawdę rzeczy, była myśl, wejście w dziedzinę śmierci przekształca czas i jego codzienną hierarchię. Nie można być już wtedy bliżej czy dalej śmierci, jest się wówczas ku śmierci, w śmierci. To permanentny stan, bez dramaturgii, kulminacji. Tak! Jak możność bycia znoszona jest przez samo bycie, tak możność przemiany unieważniana jest przez przemianę, potem jest już tylko bycie, przemiana, nie ma już możności. O wydłużeniu, skróceniu pomyśleć mógłby tylko ten, kto wymknął się z dziedziny śmierci; ten, kto upatruje w niej przeciwnika, nie proces, śmierć nie jest przyjaciółką, o nie! — to pewne. Nie jest także wrogiem. Tak jak wrogiem nie jest starość, brzydota, ból.
Bernard nie chciał się wymykać, Anna nie mogła. Wymykając się, straciłby łączność i odczuwanie, zyskałby czas, owo niebezpieczne bliżej, dalej, kiedyś.
Anna była przed laty w Berlinie. Tam weszła do Neue Wache. Patrzyła na pietę dobre czterdzieści minut, myślała o tym, co by się stało, gdyby Chrystus wstał z kolan matki i wyszedł, dlatego powiesiła Kollwitz nad piecem. Od rzeźby uciekła, rzeźby by mieć nie mogła, zostało to, okropne słowo — drzeworyt. Jakby nosiło już w sobie zapis męki.
X.
Nie spali prawie. Poszedł do kuchni zmiksować jarzyny, wrócił potem do dziennego pokoju, odsłonił okna, szybki jak strzał snop światła powalił go na podłogę. Obudził się po chwili (nie wiemy, czy krótkiej) i podniósł nieco, w pokoju dostrzegł trzy Anny: młoda (ubrana w czerń) podała mu szklankę wody i wyszeptała coś w perskim, Anna w kwiecie pokazała mu gestem sofę, siedziała wygodnie nad otwartym albumem, trzymając rękę na ramiączku szmaragdowej sukienki, próbował podejść, na próżno. Właściwa Anna, ubrana w czerwony kostium, stojąca w miejscu łóżka, podskoczyła do góry, po czym zrobiła szpagat, młoda włączyła Wagnera, Bernard przetarł mokre czoło raz i drugi. Anna w kwiecie zaśmiała się i klasnęła, pozostałe przysiadły się do niej. Wszystkie pokazały coś palcem w albumie, po czym zerknęły na Bernarda. Gdyby płynął wówczas czas, musielibyśmy przyjąć, że patrzyły tak ze trzy godziny, wszystkie trzy Anny, potem ruszyły w jego stronę.
A Bernard myślał wtedy źle.
XI.
Dobrze, że nie puściły Lehara albo Straussa, obudził się, podał ligninę, światło miało dziś intensywny dźwięk, lignina spadła na podłogę, wprost z jej rąk. Anna miała rude włosy. Wszystko dźwięczało, nawet to, co zwykle nie dźwięczy.
XII.
Chrystus nie mógł zejść z kolan matki — byli jednym ciałem. Kamień w kamieniu. Tak Kollwitz ukazuje matkę i syna, tak ukazuje kochanków, przylgnięcie, tak Kollwitz ukazuje samą siebie i swojego syna Petera (zginął podczas I wojny światowej). Gdyby wstał, wstałaby ona. Poszłaby za nim w zaświaty (zwłaszcza tam) i w wieki świat, na wielkie wody i do diabelskich młynów. Chrystus Kollwitz poszedłby na wojnę, by ją odwrócić, zakończyć, do przepełnionych klitek, samotnych matek i smutnych, szarych robotników. Szaro, zrobiło się szaro, ludzko-szaro, Bernard i Anna nie byli bardzo zamożni, żyli jednak stabilnie. Szanowała go za to, że stworzył jej dom i warunki — na życie i na śmierć. I że stać go było na to, by samodzielnie ją pielęgnować, podarowali sobie zatem czas, w tym samym czasie, ten sam.
XIII.
Zamiast włóczni strzykawka. A teraz trzymał w ręce telefon. Słuchał lekarza uważnie. To kwestia najbliższych dni. Wszedł do ogrodu, przyjrzał się wszystkim pąsowym różom, pąki były napięte, przepędził z wiśni kruka. Kot nie chciał wejść do ogrodu, nie chciał też zostać w dziennym pokoju, trząsł się nerwowo w progu. Bernard spojrzał w niebo, potem na drewniany stół w kształcie łodzi i na plac zabaw w oddali za płotem. Światu, który teraz widział, brakowało harmonii, nie był to też jednak świat zupełnie pozbawiony rytmu, tyle że nie dałoby się go wystukać, przynajmniej on tego nie potrafił. Zastukał w korę drzewa, drzazga zraniła go pod paznokciem. Był teraz bardziej świadom niż w dniu następnym. Może przeżył to coś właśnie dziś, nie jutro… wszedł do kuchni, wziął miednicę, wypełnił ją gorącą wodą, przygotował gruby ręcznik, zakasał rękawy.
Anna była punktualna, zawsze gdy na coś się umówili.
XIV.
Przez okno wyskoczył rudy kot.
Dzień śmierci był pieśnią pochwalną na jej cześć. On śpiewał tę pieśń od świtu aż po agonię. Kupił nowy kardigan, Annę też ubrał pięknie, choć nie mogła już wyglądać pięknie. Nie było muzyki. Wstał wcześnie rano, elegancko ubrany otworzył drzwi, przeszedł przez ogród kilkukrotnie, najczęściej wchodził do ogrodu w roboczym ubraniu, nie dziś, ściął wszystkie pąsowe róże i ustawił bukiet na komodzie.
Odczytał jej na głos to, co chciała usłyszeć w tej chwili, a co niekoniecznie do niej pasowało. Wystawił obraz, do którego pozowała koło czterdziestki. Zrobił zupę z tylu jarzyn, ile miała lat (plus jedno — jako znak nadziei), nie miała siły, ani by wpuścić ją do środka, ani wypluć.
Potrzebował Hermesa i Charona w jednym, zgłosił się ksiądz, więc odmówił.
Tak oto bowiem kończy się świat, tak oto bowiem kończy się świat, nie hukiem, ale skomleniem — pomyślała, on pomyślał inaczej. To różni umierającego od umieranego. Drobne przemieszczenie perspektywy.
O śmierci powiadomił po kilku dniach, nie mógł się bowiem pożegnać i nie mógł się nacieszyć jej wiecznością. Siedział, wpatrując się w więdnącą pąsowość róż, na nią nie potrafił wówczas patrzeć.
Nie uważał się za dobrego męża. Myślał za to, że jest dobrym pielęgniarzem. Kiedy zmarła, jego funkcja straciła sens, a złym mężem pozostał już na zawsze, to go przygnębiło, niepotrzebnie — ale nie miał mu już tego kto powiedzieć.
Gdzie jesteś, Anno?
Jakub Michał Pawłowski (ur. w 1977 r.) — dr n. hum., literaturoznawca, badacz europejskiego romantyzmu (dysertacja: Romantyczny teatr mistycznego okrucieństwa. Słowacki i Artaud, 2012), związków tegoż z ekspresjonizmem, awangardą i modernizmem. Prawnik, twórca spektakli teatralnych (Symbolatorium, Projekt V, Projekt Parsifal), lektor, podróżnik, przewodnik po Berlinie, Bristolu, Dreźnie, Hamburgu, Lipsku, Londynie, Lubece, Lwowie, Poczdamie, Quedlinburgu i Wiedniu, rzecznik prasowy Muzeum Sztuki w Łodzi (2023). Debiutował poetycko w „Przeglądzie Powszechnym” (1999). Autor tekstów naukowych, esejów, artykułów popularyzatorskich; współpracuje z redakcjami: „Kuriera Szczecińskiego”, „Spotkań z Zabytkami”, „Teologii Politycznej” i portalu Histmag.org. Mieszka w Szczecinie. Wydał przewodnik Austria (2020).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved