Skip to content

JAROSŁAW JAKUBOWSKI

Żywołapka [fragment 1.]

Miałem wtedy dwadzieścia parę lat, za sobą jakieś nieudane związki i poczucie, że życie jest rodzajem gry, w której zasady odkrywa się w trakcie. Czułem się trochę jak kulka wystrzelona we flipperze, odbijana z jednego miejsca w drugie, ciągle walcząca o to, żeby nie wypaść z gry. Mimo to wypadałem nieustannie. Pisałem rzeczy, które nie interesowały nikogo, od czasu do czasu jeździłem na festiwale poetyckie, na ogół po to, żeby poznawać młode poetki, które wchodziły w relacje intymne z zapałem godnym lepszej sprawy. Za pierwszym razem czułem, że to coś autentycznego. Zakwaterowano nas w dziewiętnastowiecznym pałacyku na Kujawach, otoczonym wilgotnym parkiem, który na co dzień gościł organizacje rolnicze i adeptów szkoleń w zakresie zarządzania i marketingu. Przyjechałem pekaesem, a ponieważ do rozpoczęcia imprezy miałem sporo czasu, wybrałem się na przejażdżkę statkiem po Gople. Jezioro wiło się między monotonnymi czarnoziemami, zarośnięte burą trzciną i cuchnące gnijącymi rybami. Na pokładzie znajdowało się kilkanaście osób, wśród których zauważyłem krótko ostrzyżoną dziewczynę z małym zielonym plecakiem. Niespełna dwanaście godzin później oddała mi się, ale wtedy nic tego nie zapowiadało. Nie była ładna, jednak w jej twarzy było coś rozczulającego. Miała wąski, orli nos i zmysłowo skrojone usta. Jej oczy ciągle się śmiały. Podszedłem do niej, gdy oparta o burtę patrzyła w wodę. Splunęła, a raczej pozwoliła ślinie swobodnie opaść na powierzchnię. Zrobiłem to samo. Nasze śliny odpływały obok siebie. Spojrzała na mnie. Zapytałem, skąd jest, odparła, że przyjechała z Poznania na festiwal poezji. Miała na imię Ola i mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Po co o tym opowiadam? Żeby pochwalić się podbojem dwudziestoletniej smarkuli? Nie ma o czym mówić, wszystkie były do siebie w gruncie rzeczy podobne, wszystkie miały czyste serca i marzenia, które sprawiały, że czułem się winny ze swoim cynicznym pragnieniem wyłącznie fizycznej miłości. Chciałem tylko wygodnie mościć się między ich nogami, spędzić miło czas, trochę zapomnieć o tym, kim jestem.

Impreza zaczęła się od „spotkania warsztatowego” w sali kominkowej pałacyku. Drewno w palenisku przyjemnie trzaskało, a za oknami dudnił jesienny wiatr. Każde z nas, młodych adeptów poezji, miało przeczytać po kilka swoich utworów, które oceniało grono starszych wiekiem i doświadczeniem poetów. Żaden z nich nie osiągnął niczego wielkiego, mieli wydanych po kilka-kilkanaście tomików, ileś tam nieznaczących nagród na koncie, ileś recenzji w prasie czytanej wyłącznie przez takich jak oni. A mimo to patrzyliśmy na nich jak na wyrocznie, od których werdyktu zależy nasz dalszy los w „gospodarstwie literatury polskiej”. Było to wzruszające. Siedzieliśmy z Olą obok siebie i zauważyłem, że uważnie obserwuje ją jeden z naszych „mentorów”, na oko czterdziestoparoletni facet o pociągłej twarzy jurodiwego, której smukłość podkreślała jeszcze broda, długa i ciemna, choć z licznymi już pasmami siwizny. Facet miał rzadkie, przeczesane na bok włosy i oczy, których szklistość zdradzała skłonność do alkoholizowania się.

Młodzi poeci z przejęciem czytali swoje wypociny, a ich starsi koledzy poddawali je bezkompromisowej krytyce.

Gówno, wykrzykiwał raz po raz brodacz, Waldemar Bujny, do którego wszyscy zwracali się per „Waldek”. Waldek niemal za każdym razem twierdził, że wiersz jest „za mało radykalny” i że nie możemy wszyscy pisać jak „skrzyżowanie Wojaczka i Poświatowskiej”. Mówił, lekko sepleniąc, miał bowiem znaczące braki w uzębieniu. Towarzysząca mu pani Basia, tłustawa poetka z Puszczy Kampinoskiej, starała się tonować jego oceny i, zwracając się do każdego „dziecko”, radziła, aby pisać wyłącznie o tym, „co się czuje”. Był z nami jeszcze mały, łysy człowieczek, który w ogóle się nie odzywał, tylko omiatał obecnych pełnymi znudzenia spojrzeniami w przerwiach między dłubaniem paznokciem w zębach i w uchu.

Wreszcie przyszła nasza kolej i głos zabrała Ola. Jej wiersze były dość ostrymi erotykami, co tylko pobudziło moją wyobraźnię, a oczy Waldka stały się jeszcze bardziej szkliste. Ola czytała spokojnie, dobrze akcentując każdy co mocniejszy moment, było tam o udach, brzuchu, łaskotkach, cieniach na ścianie i o księżycu, który świecił jak latarnia nad jej samotnością.

Ojej, ale się wzruszyłem, Bujny powiedział to powoli, zupełnie bez wyrazu. Po krótkiej pauzie, patrząc na Olę, skierował do niej pytanie:

Jak myślisz, po co pisze się wiersze?

Nigdy sobie nie zadawałam tego pytania, odparła dziewczyna.

To niestety widać. Wiersze pisze się po to, żeby rozjaśnić ciemność. A u ciebie jest tylko ciemność. Mam ochotę utopić się w jeziorze.

Nie wiem, czy mówił to szczerze, czy tylko się zgrywał. Ola jednak wyglądała na przejętą. Uznałem, że trzeba ruszyć jej na pomoc.

Mnie te wiersze bardzo się podobają, powiedziałem.

Aha. Głęboka analiza, skrzywił się Waldek.

To nie analiza, tylko wrażenia na gorąco.

Wrażenia na gorąco. Podoba ci się dziewczyna, a nie wiersze.

Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

Jasne.

Teraz Bujny zwrócił się do nas wszystkich:

Możecie traktować poezję jako sposób na podrywanie dziewczyn, chłopców czy kogo tam chcecie. Ale to droga donikąd. Poezja… kurwa, co ja będę się rozwodził. Przeczytam wam mój wiersz.

Przeczytał. Przypominał teksty Stachury i Milczewskiego-Bruna[1]. Polska powiatowa, słowotwórstwo, złachany Villon pijący ciepłą żytnią na tyłach sklepu geesu. Wiersz był cholernie długi i zwracał uwagę żenującymi metaforami dopełniaczowymi. Ale trzeba przyznać, że Waldek czytał świetnie, miał to coś, co sprawiało, że słuchało się go z zapartym tchem. Na tym tle moje wierszydła, choć sprawniejsze technicznie, wypadły blado. Ze zdenerwowania podawałem tekst, zacinając się i łykając sylaby. Kiedy skończyłem, łysy człowieczek odchrząknął i powiedział:

Ptaki mają dzioby, a nie dziób. Niezgodność liczb.

Nie od razu załapałem, o co mu chodzi. Ale rzeczywiście, jeśli się nie mylę, w jednym z wierszy napisałem: „ptaki unoszą słońce w dziobie”. Śmieję się, gdy dziś to sobie przypominam, ale wtedy zlał mnie zimny pot. Chciałem być wielkim poetą i mieć wiele kochanek. A w tym prowincjonalnym pałacyku, w tej mrocznej sali kominkowej, w towarzystwie tych ludzi byłem tylko jeszcze jednym idiotą dukającym swoją grafomanię. W spojrzeniu Oli dostrzegłem coś w rodzaju współczucia. Wypadłem zdecydowanie najgorzej z całego towarzystwa, a fatalne wrażenie pogłębił jeszcze fakt, że byłem kompletnie nieprzygotowany na krytykę. Oczekiwałem wyłącznie aplauzu i akceptacji. Podjąłem jednak rozpaczliwą próbę obrony.

W poezji nie musimy być językowymi ortodoksami, powiedziałem.

Nie, ale musimy znać prawidła języka, żeby je łamać, odparł łysy.

A kto powiedział, że ich nie znam?

Byłem coraz bardziej zdenerwowany. Miałem ochotę rzucić im w twarz (twarze!), że nie są dla mnie żadnymi autorytetami i że przyjechałem tu wyłącznie w nadziei zapoznania interesujących erotycznie dziewczyn.

Dobra, dobra, kolego, wtrącił się Waldek, nie jesteśmy tu po to, żeby się obrażać za krytykę, ale żeby się wzajemnie uczyć. Twoje wiersze nie są złe, ale potrzebują solidnego szlifu. Dużo nauki przed tobą.

Nie miałem ochoty dalej ciągnąć tej dyskusji. Zresztą, spotkanie wyglądało na skończone, bo nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się alkohol i towarzystwo podzieliło się na podgrupy. Z kilkoma osobami poszliśmy nad jezioro na ognisko. Wzięliśmy pełne butelki i nasze wiersze. To był czas, kiedy słuchało się z kaset „Krainy Łagodności” poezji śpiewanej o tym, że facet pije nad ranem osiemnastą kawę i czeka na coś bliżej nieokreślonego. Ja czekałem na coś bardzo konkretnego, co uosabiało młode ciało Oli. Kryła się w nim obietnica miłych chwil zapomnienia, ucieczki od opresji własnych obsesji, że się tak wyrażę.

Od kiedy piszesz?, spytała Ola, kiedyśmy siedzieli w kręgu wpatrzeni w migoczące języki ognia.

Od liceum, a ty?, odparłem.

Też.

Rozmowa nie kleiła się, choć w głowie miałem całą masę podniosłych słów, którymi chciałem zauroczyć tę dziewczynę. Roiło mi się coś na kształt romantycznej miłości, która wzniesie nas na istotny poziom, wysoko ponad przyziemne kwestie związane na ogół ze „zdobywaniem pozycji”.

Długowłosy koleś w wyciągniętym swetrze grał na gitarze piosenki Starego Dobrego Małżeństwa i Wolnej Grupy Bukowina. Majster Bieda, którym byłem, miał marzenia, ale nie miał techniki. Działałem całkowicie intuicyjnie. Sam nie wiem kiedy, jak, zaczęliśmy się z Olą całować. Jej usta smakowały trochę owocowo, a trochę jak soczyste parówki z szynki. Nic na to nie poradzę. Przeszliśmy się kawałek brzegiem jeziora i tam znowu się całowaliśmy, ale już śmielej. Od wody biło wilgotnym chłodem, chciało mi się siku, ale nie dbałem o to, Ola poddawała mi się ze zdumiewającą pokorą. Zdałem sobie sprawę, że tej nocy będzie moja. Nic nie mogło stanąć mi na przeszkodzie. Nie przewidziałem tylko jednego. Waldka.

Gdy szliśmy przytuleni w stronę pałacyku, zdecydowani natychmiast wskoczyć do łóżka, natknęliśmy się na niego. Stał pod dębem rosnącym na owalnym klombie przed wejściem i szczał, opierając się jedną ręką o drzewo. Staraliśmy się minąć go w sporej odległości, jednak i tak nas zauważył. Zapiął rozporek i zawołał nas. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni piersiówkę, podsunął nam i powiedział, żebyśmy pili. Pociągnęliśmy po łyku.

Bruno…, mamrotał pod nosem, Bruno się utopił. Byłem przy tym. Mieliśmy już wracać do domu po festiwalu poezji. Ale on się uparł, że popływa w jeziorze. Nie zdjął skarpet, mówił, że nie będzie mu wtedy zimno. Kawałek przepłynął i nagle woła: „chłopaki, nie mogę!”. I znika pod wodą. Nikt z nas nie był w stanie mu pomóc. Wszyscy byliśmy pijani. Poezja… może tam i była poezja, ale najwięcej było wódy.

Przyglądał się Oli, potem przeniósł pijany wzrok na mnie.

Co? Idziecie na warsztaty?

Jego śmiech przypominał rechot żaby.

Wiem, że macie mnie za dupka. Bo jestem dupkiem. Kiedyś się dobrze zapowiadałem. Naprawdę dobrze. Bruno mówił, że jak nie będę chlał, to będą ze mnie ludzie. Naprawdę dobrze się zapowiadałem. Sam Iwaszkiewicz… no może nie on sam, ale jego sekretarz… Co? Nie wierzycie?

Wpatrywał się w nas przeszklonymi ślepiami, jakby oczekując, że przytakniemy.

Jasne, że wierzymy, powiedziałem.

Taaa… znałem wielu takich jak ty, kolego Drzazga. Cwaniaki, którym wydawało się, że zdobędą świat. Sam taki byłem. Ale świat wypiął na mnie swoje wielkie dupsko.

Niech pan nie przesadza, pisze pan świetne wiersze, pośpieszyła z pocieszeniem Ola.

Których nikt nie zna, szybko odpowiedział Waldek.

Nikt nie znał jego życia, nikt nie zna zguby… To samoluby!

Pomyślałem, że fragment Ody do młodości jakoś rozładuje tę ciężkawą sytuację.

Waldemar Bujny pociągnął z piersiówki potężny łyk, odkrywając rytmicznie podskakujące jabłko Adama. Wstrząsnęło nim, schował flaszkę i objął nas oboje, opierając się ciężko o nasze ramiona. Zionęło od niego wódą i cebulą.

Nie idźcie tam, gdzie ja. Przestańcie pisać wiersze, znajdźcie sobie dobre fuchy, zróbcie dużo dzieci i bądźcie szczęśliwi, powiedział i oddalił się, znikając między drzewami parku. Pogwizdywał przy tym Tiomnoju nocz.

W pokoju Ola włożyła do magnetofonu kasetę Nirvany MTV Unplugged in New York. Słuchaliśmy jej długo, nic nie mówiąc, rozumiejąc się bez słów. Przy The Man Who Sold The World Ola powiedziała, że mogę ją pocałować, jeśli chcę. Pocałowałem. Położyła dłoń na moim udzie, przesunęła na rozporek. Dotknąłem jej szczupłych pleców. Zdumiałem się, jak były żywe pod moją dłonią. Nalałem wódki do szklanek. Popiliśmy, bez zapitki. Przez chwilę było mi niedobrze, ale szybko wróciło jasne widzenie. Całowaliśmy się, podczas gdy Kurt śpiewał o tym, że „w sumie to wszystko, czym jesteśmy”.

„W słońcu,

W słońcu czuję się jak ktoś,

W słońcu,

W słońcu jestem poślubiony,

Pochowany,
Poślubiony,
Pochowany”[2]


W sumie to wszystko, czym jesteśmy…

A my rozbieraliśmy się szybko w świetle lampy o przybrudzonym kloszu, w którym spoczywało kilkadziesiąt martwych owadów.

Po co wam o tym opowiadam? Olę spotkałem kilka lat później. Wyszła za mąż, roztyła się, nie ma o czym mówić. Ale wtedy ją kochałem. Wtedy nie miałem jeszcze komórki, a muzyka była prawdziwa i o czymś do nas mówiła. Słodkie lata dziewięćdziesiąte. Czas pierwszych skoków w ciemność.

 

powyższy fragment pochodzi z przygotowywanej do druku powieści Żywołapka (2025)

[1] Ryszard Milczewski-Bruno (1940-1979), jeden z najciekawszych polskich poetów XX wieku. Pochodził z Grudziądza.

[2] Fragment piosenki Nirvany All Apologies, tłumaczenie autora.

Jarosław Jakubowski (ur. w 1974 r. w Bydgoszczy) – poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta. Laureat Nagrody Mediów Publicznych w kategorii „Idea” (2023), konkursów na Bydgoską Książkę Roku „Strzała Łuczniczki” (2008, 2010, 2015, 2016, 2020) oraz nagrody za scenariusz oryginalny spektaklu telewizyjnego na Festiwalu Dwa Teatry Sopot 2019 (za Generała i Znaki). Zwycięzca XI Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych „Raport” (2011) i Ogólnopolskiego Konkursu Dramaturgicznego „Metafory Rzeczywistości” (2012). Nominowany do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego Orfeusz za tom Wzruszenia (2018). Mieszka w Koronowie. Jego liczne dramaty były wystawiane przez Teatr Telewizji, Teatr Polskiego Radia i Teatr IMKA. Wydał zbiory wierszy: Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001), Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni (2006), Pseudo (2007), Ojcostych (2007), Flow (2012), Święta woda (2012), Światło w lesie (2015), Wzruszenia (2017), Bardzo długa zima (2021), Dzień, w którym umarł Belmondo (2022), Baza (2023); zbiory opowiadań: Slajdy (2009), Oczy pełne strachu (2014), Ciemna Dolina (2021); powieści: Cyryl, dlaczego to zrobiłeś? (2012), Rzeka zbrodni (2015), Hejter (2020), Wojna (2020), Koń (2023) oraz zbiory dramatów: Generał i inne dramaty polityczne (2014), Prawda i inne dramaty (2017), Czerwony autobus. Didaskalia (2020), Witaj Barabaszu (2021), Znaki (2023). Jego opowiadania znalazły się w antologii współczesnych polskich opowiadań 2020 (2020) oraz antologii polskich opowiadań grozy City 5 (2022).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści