KAROL SAMSEL
Praktyki. 1
sobota, 15 marca 2025 roku
Masturbowałem się dwukrotnie — w nocy i około siódmej rano — przy tradycyjnej pornografii komputerowej — nie włączałem stron, które zawierają homoseksualny snuff, bo podniecają mnie coraz mniej; najchętniej oglądałbym shooting, koniecznie naked shooting, może nazwijmy to pornoetiudami — strzelanie do nagich mężczyzn. Nocnego onanizmu nie jestem pewien, być może to tylko wrażenie, że przeszedłem szczytowanie, chcę, właściwie, jedynie powiedzieć, że trzecia czy czwarta rano to często w moim wypadku pora nocnej masturbacji, przy której lekko zasypiam na drugą połowę nocy. Uwielbiam sprawczość — a zwłaszcza sprawczość w literaturze, właściwie traktuję jako rodzaj pornografii, pornografia sprawczości to dla mnie, właściwie, to, na czym polega logocentryzm. Wierzę w połączenie pornografii z logografią — i to na nie byle jakim poziomie, bo najlepiej filozoficznym, w ten sposób stawiam niekiedy znak równości pomiędzy logocentryzmem a pornocentryzmem… Uważam, że opowiadanie masturbacji, kroniki masturbacji w dzienniku, są dalece uczciwsze niżeli opowiadanie snów — nawet u takich, jak Bereza, Sakowicz/Zelwan, Orzeł, których — cenię i zawsze ceniłem, a oni o tym wiedzą… Masturbacja, w przeciwieństwie do snu, nie będzie nigdy ucieczką w baśń. Sen, w przeciwieństwie do masturbacji, nigdy nie będzie posiadał szans, by dowieść, że jest czymś więcej niż splendid isolation. Literaturze potrzeba futurologów, a onirysta nigdy nie stanie się futurologiem, futurologia oniryzmu ma w sobie równie wiele sensu, co budzenie umarłego…
Przyjrzyjmy się ostatniemu zdaniu, które wypowiedziałem, bo zastanawiam się, co właściwie z niego przebija, epistemologiczna niecierpliwość czy metafizyczna asertywność? Idąc dalej, warto rozważyć jeszcze jedno, czemu, to znaczy z powodu niecierpliwości czy asertywności, nie daję koniec końców żadnej szansy: pojęciom, które chociaż raz wzbudzą moje podejrzenia, choćby — podejrzenia nieokreślone (nie mówiąc już o pojęciach, które rozczarują mnie swoją własną ograniczonością, bo te nie mają już u mnie żadnych szans)? Myślę, że wielu męskich pisarzy utożsamia dziś literackość z męskością, natomiast wiele kobiecych pisarek z kobiecością. Przyznajmy — strasznie to „rogacze”, to trochę tak, jakby widzieć w Moby Dicku partnera we własnej zbrodni. Podkreślmy — tak samo postępują z Dickiem mężczyźni, jak i kobiety — ci, którzy literackość identyfikują z tym, co męskie, ci, którzy literackość identyfikują z tym, co kobiece. Transseksualiści i panseksualiści również czynią Dicka wspólnikiem w przestępstwie, dokładnie na tej samej zasadzie. W podobnych sytuacjach nie ma szans na żadne transcendentalne uprawianie literatury, w najmniejszym stopniu…
Jestem antyfeministą. Myślę, że nierzadko mężczyźni są kastrowani już przez matki, stanowi to zaś świetne przygotowanie do dalszych — zarówno — autokastracji dokonywanych przez nich samych — jak i: kastracji „wtórnych”, dokonywanych przez kobiety, które tamci sobie wybiorą — na żony, partnerki, kochanki i przyjaciółki. Z kolei — skoro wielki epos, na miarę czasów, kojarzę ze sprawczością, ze sprawczością, a także komizmem (uważam, że komedie powstają tylko wskutek pełnej sprawczości wolności), kobiety muszą stać się bez mała: moim wrogiem… Najlepiej jednak napisać komedię, w której bohaterem uczynię… rewolwerowca, nie jest bowiem tak, że nie mam do pojęcia mężczyzny dystansu. Coś w rodzaju, więc, Poskromienia rewolwerowca, coś szekspirowskiego, byleby to nie kobieta poskramiała go (bo nie ma i nie powinna mieć niczego wspólnego z jego najdelikatniejszą częścią natury, nic-jej-do-niej, mówiąc w najprostszych, bo jednosylabowych słowach), ale Bóg… Niech to Bóg, nie kobieta, szykuje dla rewolwerowca swoją Golgotę, tak właśnie rozumiem swój antyfeminizm — to rodzaj westernu, ale napisanego przez Freuda. Mówię o westernie, i to westernie Freuda, żeby podkreślić, że mój pogląd nie ma nic wspólnego z mesjanizmem — ja nie stroję się w szaty mesjaszy, ja tylko się bronię przed kastracją oraz autokastracją…
Oczywiście, mężczyźni także kastrują siebie nawzajem, zwłaszcza homoseksualiści. Najtrudniej myśleć mi o dzieciach, właściwie jedynie dzieci znoszą próbę apodyktyczności mojej erudycji. Ale nie są to dzieci przedstawiane przez dorosłych, w ich aranżacjach — w pisarstwach takich, jak to Elizy Kąckiej czy Joanny Mueller — proszę trzymać mnie z dala zarówno od dziecięcej lingwistyki poetyckiej, jak i od child’s theory of mind. Chcę jedynie powiedzieć, że dziecko jest moim strażnikiem, a nie że ja — strażnikiem dziecka, czy że — dziecko jest moim sumieniem — nie, że jest — fantastyką sumienia-sumieniem fantastycznym, kartą do egoistycznego zapisania… Proszę, nie piszcie o dziecku, nie piszcie o Bogu — i nie piszcie o tajemnicy. Trochę pokory wobec tego, co absolutne, zwłaszcza antropoabsolutne. Niemożność wyobrażenia sobie syna jest chyba najlepszym dowodem weryfikującym klasę pisarza: po pierwsze: jego pesymizm, po drugie: jego samotność, po trzecie — jego pokorę. Zwłaszcza — klasę pisarki… Czy dziecko jest znakiem naszej pychy na Ziemi? Czy utwór literacki jest — znakiem naszej pychy na Ziemi? Czy tragedia macierzyństwa jest znakiem naszej pychy na Ziemi? Czy komedia — komedia macierzyństwa, komedia ojcostwa — jest znakiem naszej pokory na Ziemi? Czy mógłbym przeżywać komedię ojcostwa, tyle że bez potomstwa? Jednym słowem — czy mógłbym przeżywać — komedię potomstwa? A tragedię potomstwa?
A może zbyt wiele w swym życiu powierzam komedii? No dobrze, a jeżeli tak, to właściwie co mogę w podobnej sytuacji powiedzieć? Że lubię, po prostu — lubię — to, co wymaga wewnętrznego, dużo bardziej niż zewnętrznego potwierdzenia — i w mojej opinii komizm wymaga wewnętrznego potwierdzania w odróżnieniu od tragizmu, który wymaga zewnętrznego. Inną kwestią jest tu wszystko to, co zostaje po dokonaniu tych najbardziej fundamentalnych wyborów: bo większość wybierze, „dobierze” tragizm ofiar, które były zmuszone, choćby okolicznościami, do stania się tytanami, a ja zostanę, w całym swoim komizmie, w całym swoim asortymencie, reasortymencie, którego umyślnie nie pozwoliłem uczynić kostiumem, pojedynczy — tytan, który postanowił dla żaru, dla żartu żaru, pozostać ofiarą do samego końca. Raz jeszcze podkreślam, że to komedia — więcej ma wspólnego z szowinizmem niż z mesjanizmem, proszę mi wierzyć…
Od kilku lat coraz bardziej podniecają mnie męskie sutki — tracę zainteresowanie łonami, które wzbudzały mnie właściwie przez całą młodość, i skupiam się — właściwie, w całym dostępnym mi w danej chwili napięciu — na męskich klatkach piersiowych… Okres Sturm und Drang, jeśli brać go erotycznie, wypełniała fascynacja nekrofilią, niekiedy nawet kanibalizmem oraz castration porn, dziś mogę powiedzieć o sobie, że dojrzałem: nie ma we mnie romantycznej gorączki przedburzowca, coraz częściej szukam subtelności — nagiego, męskiego ciała, wciąż jednak — bardziej interesuje mnie nagość niezapowiedziana, może — publiczna, zaplanowany zaś akt — uważam za niepotrzebny pietyzm, wręcz solipsystyczny impresjonizm, niedający się (przynajmniej w moim wypadku) naturalnie — „powiązać” z wytryskiem…
Szowinizm jest to szamanizm. Gdybym pisał dzisiaj komedię, wszystko, oczywiście, czyniąc najzupełniej lege artis, bohaterem uczyniłbym właśnie szamana. Być może szamani nigdy nie przepadają za czarownicami i gdzieś tutaj upatrywać powinienem źródła mojego antyfeminizmu. Trudno mi powiedzieć… Być może przyjdzie czas, że płeć będę uważał za jakość o wiele ważniejszą niż wiarę, a odpowiedzialność za swoją osobowość wynikającą z płci, za odpowiedzialność o wiele ważniejszą niż teologiczną, za swoją duszę. Wielkim wyzwaniem jest dla mnie zrozumienie transpłciowości, choćby moich studentów, nie wiem jeszcze, do jakiego stopnia jest ona związana z odpowiedzialnością, a do jakiego stopnia — z nieodpowiedzialnością, nie mówiąc o stopniach związku z określonością egzystencjalną i nieokreślonością egzystencjalną. Czy można w ogóle mówić o tak zwanej odpowiedzialności nieokreśloności? Odpowiedzialności — cnoty — jako konsekwencji płciowej nieokreśloności? Odpowiedzialności jako konsekwencji seksualnej nieokreśloności? Uważam, że potrzeba tu traktatu, czegoś w rodzaju Fedona (tak, Fedona, najłatwiej na ten temat ironizować) i zawartych w nim dowodów na transseksualność duszy ludzkiej. Chcecie transseksualności, bardzo proszę, zadbajmy jednak o wrażliwość całego jej podjęcia, o jakiś idealizm — jakąś metafizykę bycia transseksualnym, jak to się mówi językiem starożytnych, w sobie i ponad wszystko…
niedziela, 16 marca 2025 roku
Przygotowuję się do Imagine w Teatrze Powszechnym. Myślę o niebezpieczeństwie. Może nie samego pojęcia „wizjoner”, czy równie dobrze „geniusz”, ale niebezpieczeństwie jego pragmatyki… To pojęcie całkowicie zawłaszczone przez marzycieli, przez to stało się manieryczne, tj. zupełnie nieświeże, sprawia wrażenie, jak gdyby pragmatyka przeżarła od środka jego istotę — pragmatyka, czyli sposób zastosowania — istota, innymi słowy, stała się tutaj sposobem, trochę tak, jakby essentia vitae wizjoneryzmu stała się modus vivendi, tak, używam słowa „stać się” nie w sensie dynamicznym, nie w sensie statycznym, w sensie najgorszym, jaki można by tutaj dobrać, bo redukcjonistycznym. Jeszcze nie wiem, co chciałbym poprzez to wszystko powiedzieć, ale być może nawet — to, że marzyciele to redukcjoniści, że marzycielstwo więc: jest formą redukcjonizmu — może być tym samym — tylko tragedią, po jakiejś operowej linii, którą Lupa, najwyraźniej, lubi objaśniać: Lennon, Chrystus, chory Artaud itd.
Jakże niedaleko jest stąd do całego wstydu literackiej publicystyki. Czy jest prawdą choćby to, że nienawidzę marzycieli? W żadnym razie. Ja marzycieli toleruję, wyłącznie podejrzewam, że marzycielstwo może być przekleństwem nauki czy przekleństwem religii, przekleństwem literatury czy — przekleństwem płci. Podejrzewam, że Hłasko, który by nie marzył, byłby, być może, polskim Homerem. Ale mogę się mylić — a to wszystko, co tutaj podejrzewam, jest wyłącznie publicystyką literacką… Marzyciele to urodzeni niewolnicy… Marzycielowi najłatwiej wmówić tak zwaną niepodległość bycia… niewolnikiem samego siebie — jeżeli jest „wizjonerem”: ilekroć nazywamy kogoś „wizjonerem”, samowolnie wyłączamy się tym tylko z tak zwanej poważnej rozmowy o specjalnych zdolnościach i możliwościach sztuki — tak bardzo słowo „wizjoner” jest dzisiaj skażone („podkażone”) publicznym kredytem, który „sterylizuje” go od środka… Mówiło się o Newtonie, że zabił tęczę Keatsa. Może dzisiaj czas na Newtona, który zabije literackich marzycieli? Dobrze byłoby, aby ten Newton był pisarzem, choć nie jesteśmy, tak uważam, jeszcze społecznie gotowi na to, aby człowiek słowa funkcjonował w zgodzie z samym sobą… Dowodem tej niegotowości: jest publicystyka — jedna z najbardziej zafałszowanych współczesnych form literatury…
Publicystyka zabija filozofię, tym bardziej warto byłoby zapytać, czy może zaistnieć, również w ramach dziennika takiego, jak Praktyki, publicystyka filozoficzna… Czy da się pożenić wodę z ogniem? Co więcej — czy da się stworzyć przystępność pojętą najlepiej jako układ sił, tak by taka publicystyka smakowała równie lekko co — powiedzmy — eseje Jana Parandowskiego na czele z uwielbianą przeze mnie Alchemią słowa? Chciałbym, aby Lupa zrealizował Alchemię słowa, może być na deskach Teatru Powszechnego. Proponuję mu właśnie Parandowskiego, bo bardzo bym nie chciał, aby sam sobą zagadywał siebie. Ale przecież nie skończę na Imagine, wykupiłem także bilet na Capri — wyspę uciekinierów, 16 maja, w pierwszym rzędzie… Zastanawiam się, czy jeżelibym żył w 1825 roku, miałbym równie wiele uwag do schleglowskiego pojęcia geniuszu, co dziś mam do współczesnego, innymi słowy, czy absolutyzowałbym Schlegla, uważając, że szczęśliwie, mam przywilej w nowej sytuacji żyć w prawdziwszych czasach… A może należałbym raczej do tych, którzy pomimo ustawiania się w szeregach „poszukiwaczy źródła”, niczego by nie odnajdowali, niczego też nie absolutyzowali, nie popadaliby także z tego tytułu w desperację. Trudno wyobrazić sobie siebie rozdzierającego szaty z przyczyn „niepowodzeń podróżniczych” — opłakującego własną odyseję w poszukiwaniu autentyczności — mam nadzieję, że nie tylko mi…
Płeć jest ważniejsza niż teologia. Nie mówię poprzez to, że istnieje teopłeć, jednak zapewne płeć absolutyzuję, stając się w ten sposób prawdziwym wrogiem tych, którzy ją fetyszyzują… Na tym również polega mój zatarg z XXI-wiecznymi marzycielami…
cdn.
Karol Samsel (ur. w 1986 r.) – poeta, krytyk literacki, filozof, doktor habilitowany nauk humanistycznych, doktor filozofii. Zastępca dyrektora w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW, adiunkt w Zakładzie Literatury Romantyzmu i kierownik Pracowni Historii Dramatu 1864-1939 Wydziału Polonistyki UW, członek Polskiego Towarzystwa Conradowskiego. Laureat nagrody imienia Władysława Broniewskiego (2010) i zdobywca statuetki imienia Wandy Karczewskiej (2011). Redaktor działu esejów i szkiców w kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator”. Mieszka w Ostrołęce. Wydał m.in. tomy wierszy: Dormitoria (2011), Altissimum-Abiectum (2012), Dusze jednodniowe (2013), Więdnice (2014), Prawdziwie noc (2015), Jonestown (2016), Z domami ludzi (2017), Autodafe (2018), Autodafe 2 (2019), Autodafe 3 (2020), Autodafe 4 (2021), Autodafe 5 (2022), Fitzclarence (2022), Autodafe 6 (2023), Choroba Kolbego (2023), Autodafe 7 (2024) i powieść Nie-możliwość Piety (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved