MACIEJ MELECKI
Drobnienia
Kaprawy stan przedłużania swojej obecności grąży nieustannie nadżerająca
Znikliwość pulsu w piszczelach przebytego razu, pewnego tylko do teraz.
Rozstrojony akt zejść w przesuwny, obrotowy odmęt kolejnej wycinki
Pozostałych jeszcze kikutów, jedynych już śladów pionowego pełzania, na opak
Odbieranego w wizjerach śledzących sekwencje twego pobywania na słomianej
Beli ugrzęzłej w przybrzeżnej mazi tego sparciałego kraju, gdzie każdy jest
Policzalnym elementem chowu, karmiony tucznikiem datków, łaskawie
Wydzielanych przez opresyjne widma, wywyższone miernoty wystającymi
Z centrali mackami. Jesteś i cię nie ma. Niema masa wchłania twój rozgwar aort,
Które dyszą kalekim zryciem w gazie oczadzenia. Stukątne ściegi zszywają każdy
Kant w jeden surowy błam, który, jak plandeka, pokryje wszelki występ, by już
Każdy mógł beztlenowo i somnambulicznie chodzić na pasku danego zawiadowcy
I dzięki szybszym jeszcze zwrotom akcji, ciaśniej dopasowany względem danych
Wypukłości, zamaskować odmienność innego oraz taką samą mojość swego.
Krzyżujące się pasma naszych zetknięć, trwałe naruszenia trybów odbioru i
Wydalenia tego spłaszczonego świata, obramowanego do rozmiaru czarnego kwadratu,
Są coraz bardziej przezroczystą smugą, jaką zostawiamy po sobie w tym wnętrzu
Ubitego moździerza, gdzie na jego zsiniałym klepisku możemy tylko dogorywać,
Grzebiąc łuty nadziei na odzyskanie uchylenia innego wymiaru, w odrutowanej
Szczęce miejsca, które będzie wyłożone kolczatkami tworzącymi tory nadejść i
Odejść, owej luce kalendarza wysmarowanej bejcą, ażeby mieć przed sobą tylko
Rozszczepienie każdej chrząstki chwili, w permanentnym niedomaganiu każdego
Wyboru. Widny wyziew zeskrobanego tynku. Kumulowanie spierzchłych warg.
Rundy dłuższe od samozaciskających się pęt. Pętle sztywniejsze od hartowanych osi.
Zbłąkania wszelkich tropów wytracają się w narożnikach i flama siarczystego
Nawiewu zamienia się w mierniczy kieł. Jesteśmy przetrącani kolejnymi
Zapowiedziami rychłego wyrzynania się krawędzi. Unieruchomieni, jak odprysk
W przeponie, rozpraszamy się w odwłoku niewiadomej, pozostając w półsennym
Dygocie. Jednocześni w swym przepadaniu za każdym razem pojawiającego się
Skrętu w nieodległe nigdzie, musimy być w swych okopach ciał jeszcze bardziej
Wycofani, aż do momentu nałożenia mety na dane okrążenie, jakie jeszcze pozostanie
W tej kościstej potyczce z próchniejącym progiem, przekraczanym tylko przez sufit
Kolejnych zwarć ze stałym zakrzywianiem się tego spłachcia, gdyż nie pozostało
Już zbyt wiele — ogarki i obierki, wyskrobane dna garnków, bez ustanku ciążenia w
Dyszel tego przytroczenia. Osiem lat w popręgu, kozłowaniu zachciankami karnych
Poleceń, bez innych azymutów niż tylko zgubny spód, gdzie dokonuje się samozwrotnych
Rozryć, wyostrza się bowiem tylko zew, który mrowi już tkanki przyszłego swądu, i jak
W zamkniętej kaburze stłoczeni, zamroczone mary i przytomni do końca, bez przerwy
Poddawani wstrząsom lub pchnięciom noża pod łopatkę, nieodporni na żadne kule,
Przestajemy się jawić inaczej niż żywe strzępy w łachmanie słońca. Oddalenia przyszłych
Demarkacji zaczną się rozszerzać niczym graniczny obwód, sieci będą zrzucane z dachów,
A piędź mojej delty zmaceruje dookolne ujadanie. Wyjdziemy na krótko poza grobne
Pole. Pobędziemy w domu pod lasem i wrócimy w ten zwichrowany niewód, który
Okaże się naszym oddechu kneblem. Próżnia znosi podział. Nie ma zewnętrzności
I wewnętrznych skryć. Kasowanie to tylko zwiększanie ilości szram. Nawóz, ech, w tym
Rozpękłym zagięciu dali, to przepustnica huczących strat, nieużytków zwleczonych
Tu zaświatów. Mimowiedne zwodzenia. Dociskane krańce kryz. Pułap sięgający szczętu,
Niczym wirująca kra, będzie malał w tych skarlałych grach, aż po skoszenie wszelkich
Sfer, by cię ostatecznie osadzić w strefie zero, przeroście siecznych odrętwiałych trwań.
Udźwig
Razowy początek końca, butwiejąca narośl na sprzęgłach coraz niższych
Stopni, kiedy stąpanie jest samoczynnym wydeptywaniem ugoru
Bezwiednych zaświatów, które mieszczą skłębione ciernie bieżących
Postaci trzymających cię za twarz w tym rosnącym rozszczepieniu
Danego bieguna, znoszącego z bieżnika grawitacji wszelki ślad obecności,
Ciągu niweczenia bycia w spiralnej kontrze. Nie mamy innych skryć.
Opluskwianie innych racji od narzucanych sztanc odgórnych wdrożeń.
Miraż pobocznych zastygnięć w szczeliniastej kłodzie, garbującej
Najmniejsze odchylenie od szutrowego pionu, owego węzła sczeźnięć,
Rozpościera się po obu stronach nieboskłonu, który duje ziarnistą pustką
Do ostatka swej gnilnej pory, jaka zwisa z opadłych krążków wcześniejszego
Wirowania nad rozwaliną każdego wyboru, byśmy mogli kończyć się
Ustrzelonym cieniem, czekając tylko na drożną siność pasma, które miałoby
Przenieść w jeszcze prędszy odmęt pokruszenia zestalonego wcześniej oparu,
Na tratwie tego osuszenia rozpylonym betonem, pojedynczo wobec spływającej
Zakosami masy czerwi, które wchłania mózg na krótko przed dokręceniem
Włazu tej polarnej nocy. Zaciśnięcie szram na przegubach tego przeciążenia
Rozwiera jeno następne wnyki w osierdziu jaźni wydanej na pastwę pomijania
Kolejnych skróceń mety, milowego słupa nicestwienia pozostałych oznak
Odmiennych wychynięć, poza tym kamieniejącym bagnem odwiecznego
Życia w nim narodu, zetlonego odwłoku, dźganego pałką karnego wyroku,
Jaki jest wydawany co dzień niczym głodowa racja, ówże udźwig jarzma
W zdrętwiałej dłoni. Próżniowy kierat wystaje z danej wypukłości,
Karbując zawietrzne podziemnych prądów, ażeby spłaszczał się każdy
Występ na tej wszędobylskiej magmie, która zasysa powietrze paraliżującymi
Gazami, nisko pełgającymi przy krawężnikach, gdyż z nasadzonych na głowy
Kominów ulatuje resztkami fen szpiku w wydłubany otwór w tym przenośnym
Murze wszelkiego ograbienia z wahliwych momentów szczęścia na opak.
Ranliwość jest tylko dookolnym nacięciem na próchniejącym pniu, kiedy
Przydawanie sobie błędów okazuje się jedynym już indeksem obopólnych
Zestrojeń upadku na porywiste dno, przebitym bokiem dnia odliczonego
Już z korca pozostałych, aż do chwili zapadnięcia się mostu, byśmy już tam
Pozostali na swych pogryzionych brzegach, w nigdy niezatrzymanym kondukcie
Kresu, jeszcze bardziej zawili, nad wiekiem bez stypy, trzymając róg sieci
Jako spłowiały azymut tego odkrojenia. Kłonica niczym poprzeczna granica.
Graniasta kadź tego pobywania z niczym wypełniona zmieszanymi osadami.
Oprzęd
Cień szabrujący niedalekie przedpole zejścia w jeszcze większe odmęty niż
Te, w które tak chciwie od zawsze wnika, by zgładzić nikłe oznaki życia
Wielostopniowych rozbić, w tym kłączastym rozbracie łupiącym
Każde z ukosa patrzące oko. Oprzędzony dozgonnymi wieściami, siekany
Mrowistymi cięciami, gdzieś w przykopie, między wyleniałymi skarpami,
Przechodzisz przez zimne ognie cudzych podminowań, karcony rosnącymi
Napięciami w oczodołach coraz bardziej miałkich jaźni, jakby w utrąconym
Przelocie, kiedy podcięty pułap okazuje się próżniowym lukiem. Wahadłowe
Zwarcia. Omamiczne, agresywnie pewne, wystrzeliwane brednie. Kwadratury
Płaskich potakiwań w wiecznotrwałych rozjazdach plądrujących się wzajem
Stron, żrących oparami rozsnuwanymi przez chrome postaci tutejszych przejść
W swój skarlały półbyt oraz pierzchająco nikłe zawiesiny takich powidoków tworzą
Strzępiaste łuny dalszych odchodzeń z niczym. Twardniejące bruzdy coraz to nowych
Obramowań mieszczą już tylko liche odbicia, niesterowne źródła wszelkich
Zniekształceń, dzięki którym można dostrzec przezierające z parcianych teł
Prześwity innych położeń na wgięciach ołowianej kuli, gdzie przyszło żyć każdemu,
Przerzynanemu ościstymi sieciami, w rosnącej dwubiegunowości poszczególnych
Faz przesilenia. Kraj z twarzą klauna. Gibkie truchła przy jego rządowych wajchach.
Wyżęte okostne rojeń między skroniami wyszarzałej pustki. Przeładunki spróchniałych
Podkładów, przesypywany z kontenerów lepki miał do wagonów ugrzęzłych na
Bocznicach. Ostrokoły dźgań w żebra coraz bardziej kulejącego pulsu. Niczego nie
Można już odpostaciować, kamieniejąc tylko w swym cuchnącym zastygnięciu. Zgubne
Tropy mają każdego zwieść na obrzeża kloaki. Epicentra migoczą fasadowym blaskiem,
Odtrącają przybrzeżne barki, skracając każdemu dystans do jego korytowego dna, w
Tej przeponie halucynacyjnego wywyższenia, dzięki któremu może jeszcze trwać w
Przywidzeniu ostrzącego celu, rozciągniętego na cały hektar życia majaka,
Kierunkującego użyteczne stopnie przydatności do tej chlewnej mierzwy, gdzie
Rzekomo istoczy się wszelki przejaw aktywności umasowionego chowu, albowiem
Nigdzie już nie ma tylu brakujących wyjść, jak w tej rozpostartej dookoła klatce.
Nieodpluwana od zarania gaza dali. Zaczepy są tylko między spadami. Pośrodku
Szatkująca przepaść. Krążek pieniącego się ługu. Dalsze nawracanie w grzęzawisko
Osmolonych gwiazd. Czyściec zaniku. Przepadanie w przepustnicy parć. Wielojednia
Turbulentnych strat. Do czego się doszło, zostało skasowane. Odbieranie jako
Nagradzanie. Stugębne zapewnienia i dotkliwe ograbienia. Coraz większe nicestwienia
Na przegubach naszych łącz, guzowacenia w każdym odstępie, między nasypami,
Odłowionych naci, gliniastych grud, w takim właśnie szczękościsku, posuwistym
Bezwładzie, krochmalonym wąwozie, rozwidlającym się w połowie marszruty donikąd,
Jakbyśmy pięli się po wciąż opadającej linie. Kresogenny przechył. Ściągacz trzewi.
Fraktaliczny zaciąg. Pod krosnami same tylko prasownice. Naprzeciwko porastający
Żużlowy zagon rzadki perz. Wyrobisko drgań, łachy wystygłych piarg. Będziesz niknął
W coraz bardziej zaciskanym węźle, krzesał oddech o jego skręcony knot, na
Rozpękłym progu obrócony przodem do nachodzących na siebie ścian, w ułamku
Śnienia, wybudzany nakłuciami, kiedy wkorzenia się pędliwy strach, odludny nawiew
Jednolicie stężałej grozy, przechodzącej w zamarcie wszelkiego poszumu, bez
Odłamków innego przemieszczenia, pomroczność osadnika tego jedynego zakątu,
Który kończy się na urwanym zawiasie, w przydrożnej wyrwie poślizgowego błota.
prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego tomu Chłodnie, który ukaże się jesienią 2025 roku
Maciej Melecki (ur. w 1969 r.) — poeta. Mieszka w Mikołowie. Wydał tomy wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej — wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu — wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2024) oraz tomy prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved