ARENA MŁODYCH — MAJ 2025
Szymon Piotr Januszewski
[III rok, studia 1-stopnia]
Brnijmy dalej, czyli trzech ludzi pod akronimem T.S.W. Na przystanku autobusowym
— Bodajże trzy kilogramy tych kartofli kupił i tak je woził, i woził, aż mu w końcu zakwitły.
— Zakwitły? To one tak mogą? — Na słowa kobiety Teodor podniósł ze zdziwienia brwi.
— Oj, jeszcze jak. Ponoć bardzo dobre są na stawy, te kwiaty, ma się rozumieć.
— Na stawy? To cudownie, bo ja właśnie…
— Czy możecie przestać!? — Nie wytrzymał mężczyzna siedzący na lewo od kobiety.
— Och, Sebaldzie, co ty taki spięty od rana jesteś? — Wenefryda zwróciła ku niemu twarz.
— Właśnie! Tylko smęcisz i smęcisz — wtrącił się Teodor.
— Słucham? — Sebald prawie wstał z oburzenia. — Ty, Teodorze, powinieneś być tutaj najbardziej zdenerwowany po tym, co się stało.
Teodor nagle spuścił wzrok i zmarkotniał.
— Co się stało? — Wenefryda spojrzała najpierw na jednego mężczyznę, a potem na drugiego.
— Ty jej powiedz, Teodorze.
— Nie mogę.
— Wypadałoby, abyś to ty powiedział, jako że wiesz…
— Dość, Sebaldzie! Niech przeszłość zostanie tam, gdzie jej miejsce, pogrzebana w piaskach czasu. To co się wtedy stało… Nie. Nie chcę już tam wracać myślami.
Wenefryda siedziała między mężczyznami, spoglądając raz na Teodora, raz na Sebalda. Na jej twarzy malowało się coraz większe zaniepokojenie.
— Powiedzcie mi, proszę, co się stało! Nie mogę znieść przebywania w ciemnościach niedoinformowania — powiedziała nagle.
— Lepiej niektórych rzeczy nie wiedzieć. — Teodor jeszcze bardziej odwrócił wzrok.
— Autobus nie przyjedzie — powiedział chłodno Sebald.
— To co my tutaj robimy? — Wenefryda wstała z niezadowoleniem.
— Posłuchaj. — Sebald zmarszczył brwi. — Teodor nie chce ci o tym powiedzieć…
— Zauważyłam — prychnęła kobieta. — A ty też nie jesteś lepszy w tym departamencie.
— Dobrze. Jak chcesz, to ci powiem…
— Proszę, nie mów jej — jęknął Teodor, ale Sebald go zignorował.
— Ale lepiej, żebyś najpierw usiadła — powiedział.
Kobieta wróciła na miejsce.
— Mów, Sebaldzie, bo już znieść nie mogę tego. — Wenefryda przyłożyła dłoń do czoła.
— Nie mów, Sebaldzie, błagam! — Teodor już prawie wchodził pod ławkę.
— Powiem! — oznajmił gromko drugi mężczyzna. — Niechaj dowie się o wszystkim! Niech pozna prawdę! Niechaj wie, dlaczego tu jesteśmy, na tym przystanku autobusowym.
Teodor wydał jakiś niezrozumiały pisk.
— Uspokój się, Teodorze. Co ty, jakiś nienormalny jesteś? — zdenerwowała się kobieta. — Cóż mogło być takiego strasznego, że nie możesz o tym powiedzieć i skręcasz się teraz w jakichś pokracznych akrobacjach.
— Wenefrydo… zlituj się, zlituj — miauczał Teodor. — Dlaczego chcesz drążyć tę sprawę?
— Cicho bądź! — krzyknął Sebald.
— To możesz mi już powiedzieć — zwróciła się do drugiego mężczyzny.
— Tak.
I wtedy przyjechał autobus.
Wenefryda i Sebald wybałuszyli oczy, a Teodor podniósł głowę. W swoim delirium nie wiedział jeszcze, na co patrzy.
— A jednak przyjechał — stwierdziła kobieta, patrząc na pojazd.
— Nie. Nie. To niemożliwe… — wyszeptał Sebald.
— Co się stało? — Teodor spojrzał teraz na nich.
Wenefryda również odwróciła głowę, spoglądając na Sebalda.
— Sebaldzie, mówiłeś przecież, że…
— Wiem, co mówiłem — przerwał jej.
— Ale, Sebaldzie, o co w końcu chodziło w tej waszej konspiracji? — dokończyła swoją wypowiedź.
— A co jeśli to pułapka?! — nagle zakrzyknął z przestrachem Teodor.
— Co pułapka, do licha jasnego? — Sebald był już chyba u kresu wytrzymałości.
— To wszystko co się stało, tamten autobus…
— Który autobus?!
— Nie wiem… One wszystkie takie podobne są. — Teodor znowu spuścił wzrok.
— Niebiosa jaśniejące, zlitujcie się nade mną! — jęknął Sebald.
Wenefryda, poirytowana, spojrzała się na Sebalda. On westchnął i powiedział:
— Teodor…
— Ja nie chciałem! — zawył Teodor.
— Pozwól mu dokończyć, ty ludzki klaksonie! — skarciła go kobieta. Ale nie dane było Sebaldowi kontynuować, bo w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi autobusu. Sebald pobladł, Teodor miał na twarzy grymas, jakby chciał zapaść się pod ziemię, a Wenefryda patrzyła, jak drzwi się powoli otwierają, nie wiedząc już, czego się spodziewać. Z autobusu wychylił głowę kierowca, popatrzył na nich przez chwilę, po czym zawołał:
— Wsiadają państwo, czy czekamy, aż kartofle zakwitną?
Żaneta Juszkiewicz
[I rok, studia 2-stopnia]
Kawa z mlekiem
Nasłuchiwanie jest męczące, ale już. Chyba się udało — zasnął w końcu. Takie dni lubiła najbardziej, wszystko dla niego przygotowała: usunęła przeszkody, które poprzedniego dnia postawiła specjalnie, by się potknął, wyczyściła ekspres do kawy. Kilkanaście godzin temu jeszcze nie wiedziała, że to jej obowiązek. Odłożyła wszystko na miejsce, zadbała o zapasy. Lekki niepokój pozostał, przecież mogła coś przeoczyć. To bardzo cienka granica. Nie wie, czy zejść mu z drogi, czy będzie czegoś potrzebował. Czy stawiać opór, czy tym razem wybrać odrętwienie. Czasami wyczuwa to perfekcyjnie, czasami nie.
Cisza zaczyna dudnić. Rozpoznaje kroki na skrzypiących deskach. Wie, gdzie będzie jesienne błoto. Potem kilka przekleństw, niewyraźny bełkot. W którą rocznicę przestała rozszyfrowywać jego słowa? Wpatruje się w okno po brzegi wypełnione deszczem. Ma wielką ochotę na papierosa, ale nie chce go drażnić. Jest coraz bliżej, czuje odór jego ciała. Wykrzywia twarz, zdecydowanie woli wpatrywać się w to, co poza domem.
Znów nie trafił na tapczan. Pościeliła, by było mu świeżo i wygodnie, nawet miskę postawiła u wezgłowia. Dziś jednak zmienił trasę. Odgłos jego kroków dociera z okolic łazienki, to wprawdzie niewielkie pomieszczenie, ale pomieści wszystkie wstydliwe sceny. Wybuchy wściekłości odbite w lustrze i rozwieszone nad wanną brudy dnia powszedniego.
Gdy cisza przestaje drażnić jej uszy, kark nieco się rozluźnia. Rozpoznaje linie melodyczne chrapania, szybko poszło. Jego gardło charczy, później nastąpi świst, nieregularny rytm. Spokój. Jego ciało przerzucone przez wiklinowy kosz stojący na pralce. Kołnierzyk fioletowej koszuli pokrywa się śliną. Zastanawia się, jakiego odplamiacza użyć tym razem. Wraca do kuchnio-sypialni, jest znakomicie przygotowana. Kładzie się na jednoosobowym rozsuwanym fotelu i przykrywa brązowobeżowym kocem z tygrysem. Kawa z mlekiem. Taki kolor. Gdy na niego patrzy, zawsze ma przed oczami dzieciństwo. Beztroski czas u babci i zlizywane ukradkiem surowe ciasto z drewnianej pałki. Mama nie pozwalała, ale „u babci wszystko wolno!”. Słodki smak zakazanego: grudki niedokładnie roztartego cukru w zdecydowanie zbyt dużej ilości. Troska babci. Ciepło kuchni. Tej samej kuchni, w której opalała kury bez głów. Wtedy prawie zwymiotowała, ale była też ciekawa. Coś pociągało ją w tym makabrycznym obrazie. Babunia potrafiła odciąć głowę jednym szybkim uderzeniem siekiery. Potem przytulały ją te same ręce. Wtula się w koc jak kiedyś w babcię i kończy ten dzień. Zamyka go. Było całkiem nieźle.
Ze snu wyrywa ją trzask zamykanych drzwi. A więc radosny poranek — już wyszedł. Nie przeszkadza jej ścieżka wymiocin, rozrzucone ubrania. Chce tylko się wykąpać, wypić kawę, otworzyć okno. Gdy wchodzi do łazienki, czuje dziwny smród. Nie ten znajomy — koktajl alkoholu, śmieciowego jedzenia, niestrawionych resztek i wilgotnych butów. Tego nowego nie może znieść. Zaczyna go tropić, a z każdym krokiem żołądek podchodzi jej do gardła. Odsuwając wiklinowy kosz, przeczuwa coś strasznego. Żółta maź ścieka po powierzchni pralki. Znaczy delikatną linię, powoli, jakby chciała zrobić jej na złość. Na wierzchu pralki są całe kałuże, coś się w nich wije. Podnosi wzrok, szuka źródła. Martwy zaciek od sufitu, spływający po ścianie — ma wrażenie, że w zwolnionym tempie. Larw zaczyna przybywać. Ściekające zwłoki człowieka w rozkładzie są powolne, mają czas, ale robaki mnożą się w przyspieszonym tempie. Nie wie, na czym zatrzymać wzrok. Od czego zacząć? Ściana? Pralka? Podłoga. Ale przecież sufit? Dzwoni. Wszędzie dzwoni. Sanepid. Spółdzielnia. On niedługo przecież wróci. Nie może tego zobaczyć, sprzątanie domu to jej obowiązek. Zaczyna gorączkowo wszystko szorować, z każdym, coraz bardziej agresywnym ruchem, uświadamia sobie, że to bezsensowne. Larwy wiją się przy jej dłoniach, maź kapie już na głowę. Podnosi się. Głosy w telefonie każą jej czekać. Czego nie rozumieją? Ja muszę już. Teraz. On zaraz wróci. Dom musi być czysty.
Wiktor Sztur
[III rok, studia 2-stopnia]
Tłum
Jestem w tłumie.
Oddam się mu tłumnie.
Tłum przygniata, a następnie rozrywa.
Wszyscy są wielcy, a ja mały.
Z drobnymi zmartwieniami i paczką fajek, myślę tylko o tym, czy będę miał co do gara włożyć i czy jutro nie zawisnę razem z wieszakami.
Jestem ja.
Jest też tłum.
Pochłania mnie.
Zaczynam stawać się taki sam jak oni, a ja nie chcę…
Nie chcę stać się świnią.
Oni proszą.
Ja: Dziękuję, że nie okładacie mnie pałami i wolicie wódkę ze mną pić.
Przenoszenie senności
jest tu
jest tam
potem znika
przenosi się w czasie
skleja atomy
wybucha
krzyczy
pukam do drzwi
nikt nie otwiera
ciemność a w niej senność
„Arena Młodych” to projekt publikacyjny studentów kierunku pisarskiego Instytutu Literatury i Nowych Mediów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego
koordynator: dr Jakub Michał Pawłowski
Szymon Piotr Januszewski — poza pisarstwem interesuje się filmem postmodernistycznym i feministycznym, często nawiedzany konceptami i myślami egzystencjalnymi.
Żaneta Juszkiewicz — absolwentka polonistyki, korektorka, znawczyni twórczości Eugeniusza Zamiatina, pasjonatka fotografii, książkoholiczka z duszą zanurzoną w przeszłości, na co dzień zajmuje się promocją w Teatrze Lalek „Pleciuga”.
Wiktor Sztur — w literaturze pięknej i poza nią skupia się na emocjach, interesuje się fantastyką, reportażem i dystopią.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved