GUSTAW RAJMUS
Ostoja. 3
Ojcowie
Ojcowie pochodzili z zewnątrz. Ciężko powiedzieć, jak dowiadywali się o Ostoi, i patrząc na estetyczne kanony świata rozciągającego się poza wsią, w jaki sposób fascynować ich mogły nasze matki, grube, stare kobiety, od narodzin zniszczone życiem, przeorane ciężką i twardą bruzdą snu.
Niemniej jednak, pod domami stały zaparkowane i stare syrenki, i nowoczesne mercedesy, a mężczyźni z dyplomami uniwersyteckimi, z kwalifikacjami majstra, jedni z maturą, inni bez, mężczyźni stawiający oraz niszczący domy, mężczyźni kochający wojnę oraz ci nienawidzący jej, samotni oraz będący w związkach, przychodzili tu, by zapładniać ziemiste wnętrza naszych matek. Nigdy nie dowiedziałem się, co nimi kierowało. Być może wszystko jeszcze przede mną,
Ale byli też ojcowie wewnętrzni, składający się na rdzennych mieszkańców wsi płci męskiej, jak Sosna, sołtys i kilku innych. Gdy to oni brali się za rdzenne kobiety, rodziły się istoty charakterystyczne dla naszej ziemi, ale zupełnie nienadające się do życia zewnętrznego. Ostoja i tak już pękała w szwach, musząc od setek lat mieścić w sobie, prócz ludzi i ich zwierząt, całe plemiona mamunów, wilkołaków, leśnych bab; stawy kwitły od utopców, w parku roiło się od demonów, a w niektórych drzewach gromadziły się upiory. Nieumarli sypiali pod ziemią, na której zakładano czasem ogrody, i hodowano na ich czołach winne latorośle, które wydawały imponujące, szalony owoce. Niektóre istoty kończyły swój żywot w sposób naturalny, wiele innych samobójczo odpowiadało na zew Ust Jesieni, chcąc połączyć się na powrót z Jednią, co nie zmieniało faktu, że krzaki wciąż trzeszczały od pokurczonego potomstwa jagodowych bab, a złośliwe skrzaty zamieszkałe w piwnicach czyniły ze szczurów swoich poddanych oraz wierzchowce, a na wyraźne życzenie samych Matek mniej niecodzienne potomstwo, zrodzone z najczystszej krwi Ostoi, podrzucano ludziom z zewnątrz, co było poronionym pomysłem, ale zawsze jakimś. Stąd wieś w całym swoim sennym jestestwie była miotana przez żądze, z których kiełkowały monstra, pełne życia lub śmierci istoty o wiele naturalniej przynależące do porządku ziemi niż nienawistni jej ludzie. Każda taka wcielona egzystencja narażała Ostoję na demaskację, na przywłaszczenie czasowi, biurokracji i polityce, lecz Matki pilnowały, dziesięciolecia całe trzymając wieś pod baczną pieczą, by Historia się o nas nie upomniała. Stąd wszystkie obserwowalne i nieobserwowalne stworzenia tonęły w swoistym bezczasie, rozrywając pomału granicę Ostoi ze światem zewnętrznym.
Kolejne kroki kieruję niedaleko złomowiska, gdzie mieści się atrakcja turystyczna, ale w bardzo skromnym wymiarze, mianowicie aktualnie zamknięty folwark. W nim dawniej hodowano drób oraz świnie, na wypas liczyć mogły konie, owce, kozły. Teraz tylko cieniste sylwetki gromadzą się na pożółkłych łąkach.
Folwark
Przy opuszczonym gospodarstwie przycupnął dworek szlachecki pochodzącej z dawnych czasów błękitnokrwistej familii. Żyli tu od pokoleń, zostawiając systematycznie własne herbowe nasienie, aby rozkwitało i rosło, karmiąc się chlebem i intrygą, romansem dworskim w miastach obok i powstaniami gdzieś w głębi ojczyzny. Chłopi zamieszkujący Ostoję dawali panom chwilę wytchnienia przy batożeniu, a ksiądz proboszcz każdego pokolenia mógł w konszachcie z szlachetnie urodzonymi przeprowadzać śledztwo dotyczące chrystianizacji wieśniaków wciąż czczących siły natury oraz te tajemnicze Matki. Oczywiście tak kłopotliwe sąsiedztwo było w pewnym sensie na rękę, ponieważ dawało pozór trwania w tej całej Historii, stąd nasi praszczurowie też musieli odrabiać pańszczyznę, brać udział w pospolitych ruszeniach czy jako mięso armatnie nadstawiać karków za nie swoje sprawy, za krzyż, orła i koronę. We śnie jednak, zwłaszcza tym wiecznym, wracali na łono Matek, nie kończąc własnych żywotów z dala od domu, dlatego godzili się na to z godną podziwu pokorą, do jakiej nigdy nie byliby zdolni, jak przypuszczam, ani pielgrzymi, ani uczestnicy marszów i demonstracji, ani ortodoksyjni dżihadyści. Ich skromność, czasami źle interpretowana jako wierność panom i narodowi, tymczasowo ocieplała stosunki między nimi a herbem oraz kościołem.
Nadeszły czasy nowe, wraz z prymatem broni palnej, gigantycznym frontem dzielącym świat zewnętrzny niemal na pół, z bombowcami, szrapnelami oraz gazami bojowymi. Herbowi szable zamienili na lśniące parabellum, wyskoczyli stąd na początku wieku, pozostawiając w uroczym dworku kilka niewiast z garścią dzieci. Te, czekając i czekając na nich, a nie mogąc się doczekać, napawały się dzikimi ziołami rosnącymi w chaszczach, odkrywały też wielowiekowe tajemnice zakopane zarówno w ich ukochanym parku, jak również w chłopskich chatach, pomału porzucających drewno, aby przeistaczać się w małe kamienice. Od samotności, szaleństwa i mitu pomarły wreszcie kobieciny w strojnych, pięknych sukniach, a wraz z nimi dziedzice dawnego świata herbów i pańszczyzn. I chociaż byli nam zupełnie obcy, to Matki postanowiły podtrzymać obecność jaśnie państwa przynajmniej w formie fantomowej, jako lokalny koloryt, stąd sprowadziły ich wszystkich na powrót do zaciemnionych, smętnych wnętrz dworu.
I teraz siedzą przy suto zastawionych w próżnię, pustych stołach, zjadając dawne okruchy świetności niczym Wąż Epok pożerający własny ogon. Damy noszą na chudych, widmowych szyjach kolie z lśniącego kurzu, a panowie smętnie podkręcają zmurszałe wąsiska. Folwark wymarł, nie ma w nim życia tylko wspomnienia, na które składają się widma sylwetek historycznych feudałów. Bóg, Rozum, Dzieje, Ojczyzna — wszystkie pojęcia, o które walczyli, dla których gotowi byli umierać lub zabijać innych, idee, w imieniu których dopuszczali się najświętszych zbrodni, zapomniały o nich. Matki nie pozbawiły szlachetnie urodzonych jednego — refleksu dawnej świetności, w której oni wytrwale trwają, pustymi ślepiami wypatrując pozłacanych kielichów, a nikłym sercem wyczuwając puls nieodbytych balów.
Na pamiątkę i z czystego szacunku wobec dawnej kolaboracji, we Wszystkich Świętych zachodzimy na stary folwark (w tym pokoleniu stary Sosna piastuje urząd klucznika) i na pustym stole oraz na zewnętrznych parapetach kładziemy trochę jadła, aby senne oczy zmarłych mogły nasycić się chociaż domysłem życia.
Do teraz ludzie z zewnątrz, chociażby ci zamieszkali od niedawna na Harnasiów, widują, spacerując po okolicy, cienie pobrzdąkujące zardzewiałymi szablami albo pląsające wśród rzepaku w szorstkich całunach sukni, o których później z trwogą plotkują, gdy spożyją już wieloletnią whisky i zakończą się tematy związane z lewicą, prawicą i pandemią; wtedy groza napędza podekscytowane ciała żywych, którzy nie są w stanie pojąć, że to nie nadprzyrodzony byt ich przeraża, lecz dojmująco smutna rola zjaw, tych bezkresnych strażników pamięci.
Zostawiam ich posępność, kierując się w stronę wspomnianej kapliczki. Święte miejsce Ostoi wraz z pierwociną mitu. Matki nigdy nie dokonały żadnej jego egzegezy. W czystej formie zna ją każdy mieszkaniec wsi, naturalny i nadnaturalny. Usypiają przy niej skrzacie bąble i czeszą się, nucąc ją pod szpiczastym nosem strzygi w opuszczonych ogródkach działkowych.
Kapliczka
Stoi przy jednej z głównych ulic, w samym centrum wsi. Przypomina wiele innych, rodzimych kapliczek — od niedawna ładnie oszklona, w środku stara, lecz odświeżona figurka sporych gabarytów przypominająca Najświętszą Panienkę. Jedna dłoń w czułym geście ni to błogosławieństwa, ni to pozdrowienia, w drugiej, zaciśniętej, sierp. Dziesięciolecia całe pozdrawiali ją proboszcze i biskupi, księża i diakoni, i zawsze, ale to zawsze stare kobieciny biorące Ostoję za skrót na drodze do innego miejsca. To dzięki tej statui oszukano mieszkańców dworu wraz z ich kościelnym przymierzem. Jeżeli w Ostoi nie paliły się stosy, jeżeli ani rzymska, ani świecka inkwizycja nie buszowała po parku, egzorcyści nie błogosławili z całą powagą Słowa naszych łąk, a bogobojni żołdacy nie plądrowali chałup, to wyłącznie dzięki tej wybawicielce, naszej Matce Świętej.
Lecz wystarczy się zbliżyć i przyjrzeć baczniej.
Łagodna postać ma swoją niewinną twarz poprzetykaną zgnilizną. Jest ubrana w specyficzny rodzaj sukni ślubnej, a czerwone ozdoby wokół szaty to krew. Jej długie, pszenne włosy nie przypominają w niczym semickiego sznytu z Nazaretu. Bo też na imię nie Maria patronce naszej społeczności, ani Miriam, ani nic z tych rzeczy. Imię miejscowej świętej przykryte jest niepamięcią, to jej konkretne, ukryte, przez to mistyczne imię. A przecież to nasza Matka Założycielka dająca Ostoi życie gdzieś na obrzeżach legendy i praczasu. Myślę, że ktoś oczytany, no nie wiem, student filologii, doktor antropologii kulturowej, albo po prostu ktoś pamiętający dawne klechdy, nadałby jej nazwę — Południca. I pewnie miałby rację, przecież to właśnie ten demon z charakterystycznymi atrybutami, problem jednak w tym, że wchodzący w panteon Matek, tym samym już nie anonimowy postrach rolników, lecz istota z prehistorią, biografią, jakimś początkiem oraz końcem, z jakimś losem, o którym nic nie wiemy, a o którym snujemy domysły; wchodząca w Panteon, a przecież, co wiemy na pewno, nie najstarsza z Nich; założycielka Ostoi, a przecież nie najważniejsza z Nich.
Chroniła nas przez te wszystkie wieki przed ogniem, stalą i kulami. Do teraz wykrada, czy raczej przechwytuje, bogobojność z rąk zmylonych chrześcijan, a my z okazji nowej pory roku przyozdabiamy jej kapliczkę świeżymi kwiatami.
To jest specyfika Ostoi — czcimy figurkę kogoś, kto mieszka kilka ulic dalej, i kogo prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy. To jak świadomość, że twój rodzic jest w domu, kiedy śpisz, lecz po przebudzeniu znajdujesz na kuchennym blacie liścik od niego z instrukcją czy pozdrowieniami, jedyny ślad istnienia opiekuna. Tęskno ruszasz do szkoły, chociaż rozgrzewa cię ta dziwna świadomość, że twój dom nie jest martwy, a ty nie jesteś samotny. Coś w ten deseń.
Wbrew pozorom nie samymi Matkami wieś stoi. Był też ów mężczyzna, od którego wszystko się zaczęło. Stara Laubferowa trzyma w salonie nawet wyblakły obraz przedstawiający scenę z historii założycielskiej Ostoi, na której widnieje podobizna Ojca. Pamiętam, że jest tam wymalowany rosły chłop z czarną brodą i o dużych, smutnych oczach, który z powagą w coś się wpatruje. Jest ubrany w zgrzebny wiejski strój, nosi słomkowy kapelusz, ale jego spojrzenie, to zupełnie inna bajka, wędruje znacznie dalej, poza wieś, mija góry, łąki, lasy, szybuje ponad miastami, spogląda w coś, co się wymyka.
Laubferowa, zajadając kwaśny agrest, tłumaczyła mi wiele lat temu, że obraz przedstawia scenę tuż po zakończeniu opowieści, gdy Ojciec mógł poznać, co drzemie w ziemi, na której miała stanąć Ostoja.
Mit
Dawno, dawno temu pewien mężczyzna wyruszył z domu rodzinnego, z położonej na odludziu, na skraju lasu farmy, aby uciec przed złym snem i uchronić swoich starych rodziców, z którymi mieszkał. Wziął tylko zgrzebną szatę, połeć mięsa, bukłak z wodą, pajdę chleba i wyruszył skoro świt. Jego droga była długa i trudna, w trakcie niej działy się różne rzeczy, o których historia milczy.
Aż w sierpniu przyszedł na ziemie nowych osiedleńców. Obok naprędce skleconych chatynek otoczonych polami zboża zbierali się wypaleni słońcem, pragnieniem i strachem ludzie, wpatrujący się w okrutnie poćwiartowane zwłoki. Były one tak pocięte oraz zmiażdżone, że ciężko było rozpoznać płeć, wiek czy cokolwiek związanego z ofiarą. Gałgan zmiażdżonego mięsa zawinięty w kołtun brudnych szmat.
Mężczyzna podszedł bliżej, ocierając spocone czoło. Z bliska poczuł smród zgnilizny i dojrzał kłębiący się wokół strzępów rój much.
— Witajcie, co tu się stało? — zapytał, unosząc kapelusz w geście pozdrowienia.
— Witajcie — odpowiedział ktoś. — Idźcie precz, wędrowcze. Wsi grozi zguba. Dziecioki i baby toczy choroba, a chłopów coś morduje w zbożu. Zawsze w południe. Pomału nie ma komu robić, bo wszyscy przestraszeni. Jeden odważny się znalazł. Ale to chyba będzie tyla… — rozmówca zmarkotniał, wskazując palcem na zwłoki.
— A powiedzcie, gospodarzu, co tam w polu straszy? — zapytał wędrowiec, wachlując się kapeluszem.
— Południca! — wyszeptał nabożnie tłum chłopów, robiąc nieomal równocześnie znak krzyża.
— Ja żem widział… — wyrwał się do odpowiedzi jakiś podrostek. — Że jak Romek, dwa tygodnie już będzie temu, robił w polu, a ja stał przy nim, to widzioł, że diabeł podszedł i nim go sierpem oraz pazurzyskami rozdarł, zadał mu jakąś zagadkę czy cuś.
— Zagadkę? — pytał przybysz, lekko mrużąc oczy.
— Ano zagadkę — zaszemrał ktoś w tłumie. — Posłuchajta młodego dalej.
— Zagadkę, no — przytaknął młodzik. — Ale jak brzmiała, nie wiem. Uciekałem ile wlezie, co by ostać przy życiu.
— Rozumiem — westchnął przybysz, nabierając dużo powietrza w płuca.
Sierpień rozgrzewał świat do czerwoności. Trzeba było coś robić, a z czartami tak bywa, że nic się nie da przy nich, bo paraliżują wszystko, co do życia prowadzi.
Był głodny, spragniony. Trzymając się snów, jego żywot zagrażał najbliższym. Nie wiadomo gdzie musiałby uciec, jak daleko zniknąć, aby ich przed sobą uchronić.
Ale skoro uciekał, a nie obwiesił się przy pierwszym skrzyżowaniu ani nie wymył umysłu gorzałą w szynku, tylko wybrał oddalenie się, widocznie chciał żyć. Co by się więc nie stało, wobec Południcy coś by ugrał. Nagle, w momencie gdy życie i śmierć zaczęły ważyć jednako, odczuł pierwszy raz od dawna głęboki spokój.
— Zajmę się tym — postanowił.
— Czym? — spytał zdziwiony tłum.
— Pracą. Pójdę na wasze pole. Dacie mi narzędzia, a w wolnej chwili zadbacie o jadło i napitek. No i miejsce, gdzie mógłbym spocząć.
— Taka będzie twoja zapłata za groźbę śmierci? — zapytał chudy, stary mężczyzna, robiący za kogoś w rodzaju przewodniczącego.
— Tak — odparł nieznajomy.
— Musisz być albo świętym, albo wielkim grzesznikiem, nie wymijając nas po drodze, lecz chcąc się tu zahaczyć — stwierdził starzec.
— Możliwe — rzekł przybysz. Następnie przypieczętowali umowę mocnym uściskiem szorstkich dłoni, powołując przy tym rozgrzaną obecność słońca na świadka.
Następnego dnia, skoro świt, uzbrojony w kosę oraz wiadro z wodą, ruszył do roboty. Chłopi wzięli sobie wolne od pracy oraz od śmierci, z nabożną trwogą komentując straceńczą wolę przybysza. Z niepokojem obserwowali, jak idzie przez pole spokojnym krokiem, po czym późnym popołudniem z niego wraca. Kilka osób wykonałoby więcej roboty, ale on sam i tak pracował za dwóch. Nie wiedzieli jednak o tym, że kiedy słońce stawało w zenicie, to przybysz czuł jak lodowaty, niekoniecznie zrodzony z sierpnia, pot oblepia mu plecy, a spożywając w przerwie suchą kiełbasę z pajdą chleba, gdy zboże kołysało się pod letnią litanią przewiewów, nasłuchuje ze skurczonym żołądkiem, czy idzie ku niemu śmierć.
Sytuacja ta podzieliła osadników na dwa obozy — jedni wierzyli, że stał się cud i że nieznajomy własną świętą obecnością i dobrym sercem przegnał licho z pól, inni zaś, mniej przychylni, byli myśli, że on zmówił się ze złem zamieszkującym zboże i że stąd pozorny spokój zapanował.
Rozstrzygnięcie przyszło jednak trzeciego dnia, o dwunastej, kiedy nieznajomy w pocie czoła kosił zboże, wymęczony tak pracą, jak oczekiwaniem na nieuniknione. Najpierw w oddali zauważył trąbę powietrzną, która roztaczała wokół siebie chmarę pyłu. Ale szybko zniknęła gdzieś za horyzontem, by niebawem wrócić w słodkim zapachu zgnilizny przylepionym do upału, do potu, do zżętego i stojącego jeszcze w łanach zboża; smród paradował na przedzie nieomal dostojnie, za nim ciągnęli maruderzy zepsucia, tłusty i głośny, rozpasany rój much, a dopiero dalej, jeszcze dalej, słychać było posuwisty odgłos kroków czy też raczej płynięcia przez wysokie łany zbóż.
Kobieta promieniowała światłością. Była ogromna, szczupła, ale ogromna, górująca nad nim wzrostem o dwie głowy, gdzie sam do niskich nie należał. Wydawała się lewitować. Ubrana w białą suknię z welonem, jawiła się najczystszą istotą świata. Miał ochotę rzucić się przed nią na kolana, wyznać swoje okropne sny i oczekiwać na miłosierdzie przybyłej. Smród zmalał, gdy podpłynęła bliżej, pachnąc maciejką, dzikimi ziołami i otoczona głośnym akompaniamentem bzyczenia much. Jej twarz rozpromieniona światłem była najbardziej ukrytą częścią ciała przy reszcie zasłoniętej przez białą, świętą szatę przypominającą suknię ślubną. W dłoni dostojnie, delikatnie, z godnym podziwu smakiem, dzierżyła sierp.
W żadnym przypadku nie przypominała Południcy z ludowych wyobrażeń. Zgadzały się zaledwie poszczególne atrybuty zwiastujące jej obecność.
— Powiedz, nieznajomy — wymamrotała istota bez poruszania wargami, z niesamowitym spokojem rozbrzmiewając w jego głowie. — Kim są drzewa, co rodzą najsłodszy owoc, ale które przeklinamy? Kim są te, które topią kocięta w korytach rzek, a zanosi się do nich uwielbienie?
— Są matkami — wyszeptał przybysz, mrużąc oczy od jasności okalającej widmo.
— Matki — westchnięciem przytaknęła. — Zbuduj dom w miejscu ich spoczynku, niech ludzie oraz ich potomstwo staną na straży mauzoleum.
— Słucham? — zapytał oszołomiony.
Ale jej twarz już się zbliżyła ku niemu. Sierpem delikatnie, w jakiejś zimnej pieszczocie, dotknęła jego czoła.
— Chodź, wyjaśnię ci.
Poszedł. Chłopi z oddali byli świadkami jedynie obecności światła. Stwierdzili, gdy wciąż nie wracał z pola, że Południca go porwała, zaganiając niczym zniewolone bydlę na same dno piekieł. Przez wiele godzin nie odważyli się nawet wejść na okoliczne pola, gromadząc się i czerpiąc ukojenie ze wspólnego zmartwienia.
Aż wieczorem, jaśniejąc z daleka srebrną, jak gdyby wykradzioną księżycowi aurą, wrócił nieznajomy. Szedł spokojnym, pewnym siebie krokiem.
— Musicie budować tam, a kosić tu — wskazał wszystko, co potrzeba.
— Tyś chyba z piekła wrócił — szeptali przerażeni osadnicy.
— Ani z piekła, ani z nieba, ani nawet z czyśćca. Nieważne skąd — uciął przybyły. — Ważne jest to, co wam niosę. Wskazówki, co macie robić, aby okiełznać jej serce i przyrodę, aby zjednać sobie obecność tych, które na ten świat was wydały.
— Matek, matul? — szeptała zdziwiona ciżba, niektórzy wprost patrząc po swoich zgromadzonych rodzicielkach.
— Powiedzmy — przytaknął nieznajomy, aby nie wprowadzać osadników zbyt głęboko w to, co widział.
I tak Ojciec spotkał Matkę, tworząc pierwszą, dawniej przerwaną, linię genealogiczną mieszkańców. Krew przybierała na mocy podczas pokrewieństwa Matek, a rozrzedzała się, gdy swój udział mieli w niej osadnicy. Wspomniany obraz jest wyobrażeniem Ojca w trakcie oglądania tajemnicy.
Odchodzę od kapliczki, kierując się dalej. Pomału zapada zmierzch. Robię się senny. Jeszcze chwila i zamierzam opuścić wieś, by wrócić na zewnątrz.
Ogródki działkowe
Tuż przy domu sołtysa, sąsiadując z jego ukrytą szklarnią pełną chóralnych pieśni mandragor, stoją nierejestrowane nigdzie, dalekie od opłat, dzierżawy i urzędu miasta, ogródki działkowe. Prowadzi do nich na wpół zrujnowana brama. Każdy mieszkaniec Ostoi posiada dorobiony klucz, otwierający zardzewiałe drzwi. Wręczenie przez samego sołtysa następuje tuż po przekroczeniu ósmego roku życia.
Odważniejsze dzieciaki chadzają się tam bawić, a złaknieni przyrody emeryci śpiewają swoim hodowlom roślin. Ale jest to też specyficzny rodzaj ziemi, otwarty na nieznane.
Bo to niby jest ten kawałek ziemi, gdzie Południca nawiedziła Ojca, zadając mu zagadkę. Nie wiadomo do końca co i jak, ale wiadomo, że zmarli chętnie tutaj przychodzą lub wysyłają swoich posłańców. Czasami ktoś wchodzi na działkę, aby podlać kwiaty, a wychodzi po latach nieobecności, opętany barwnymi snami, znoszący do domu stare artefakty nie wiadomo skąd, natychmiast składane Matkom w ofierze.
Stary Sosna wrócił po czterech latach nieobecności w stanie szalonego upojenia, w wieku czterdziestu czterech wiosen. Od tamtej pory po mistrzowsku rozumiał się ze snami, przekładając nam, wtajemniczonym lecz nieświadomym, ich zagadkowy język. Nigdy nie odpowiedział na żadne z pytań zadanych przez ciekawską dzieciarnię i zawistne sąsiedztwo, ale stara Laubferowa wygadała się kiedyś, że w trakcie ich romansu Sosna po zbliżeniu lubił palić papierosa, w oszołomieniu kontemplując obraz przedstawiający epifanię, objawienie, zwiastowanie, czy jakby tego stanu nie nazwać, Ojca.
Przedsionek
Czas wracać, wyjść poza granicę matczyzny. Mijając dom sołtysa i kierując się przez nowoczesne, świeżo wyprzedawane osiedla, pozostawiam wieś za sobą, wieś pogrążoną w wiekuistym śnie, rodzącą czas i wspomnienia.
Ciągle trwa pandemia. Świat zewnętrzny opustoszał, chowając swych mieszkańców w ciepłych łonach bloków. Kilku widzianych znajomych zamieszkujących Ostoję również nosiło maseczkę. W ten sposób śmierć zrodzona z tego wszystkiego, czego częścią matczyzna być nigdy nie chciała, zawitała w jej zielone, otumanione progi, w swojej nowej postaci. Czy wilkołaki, leśne baby oraz demoniczni obserwatorzy zostaną unicestwieni przez ten wszędobylski wirus, czy też ich organizmy wymkną się temu co rzeczywiste, gdyż są zbudowane z jakiejś innej, niepodległej materii? Dobre pytanie do biologa, który nigdy Ostoi w całej krasie nie pozna, a tym samym przeoczy drobną, lecz swoistą klasyfikację fauny i flory.
Wracam do mieszkania, rozbieram się, gaszę światło i wchodzę pod kołdrę. Zmrok pochłania więdnący dzień. Zostało jeszcze trochę czasu, już niewiele, zanim będę mógł zdać klucze do mieszkania właścicielom i wrócić do swojego domu. Nawet teraz, gdzieś między jawą a snem, słyszę, jak nawołuje mnie wieś, jej gnuśne, zakurzone domostwa, wyrastające wprost z dziko zachwaszczonych ogrodów; słyszę jak umarli i żywi wysyłają do siebie oniryczne listy, w których celowo przemilczane są tajemnice wszechświata, aby móc utrzymać rozkoszny niepokój wywodzący się wprost z istnienia Matek.
Jeszcze trochę, a skończy się świat komputerów, smartfonów, dokonają żywota sprawy urzędowe, przestaną istnieć czarne marsze, msze żałobne, dyktatury i rewolucje; jeszcze trochę, a na powrót wejdę w ziemię, w zioła, w dorodne gniazda szerszeni oraz mrówek, jeszcze tylko chwila, a oczekując w zrujnowanym, zanurzonym w zieleni domu, usłyszę błogą obecność tych, które wydały nas na świat, nas i nasze matki, tych, od których zewnętrze stroni, udzielając im miejsca zamieszkania jedynie w starczym bajaniu; lecz jeżeli One przebudzą się już na dobre, jeżeli zechcą żyć, jak przynajmniej wynikałoby z tradycji, której strażnikiem jest stary Sosna, więc jeżeli One pewnego dnia przebudzą się na dobre, my staniemy się ich snem, a czas oraz przestrzeń stracą dotychczasowe granice.
Czekam na powrót, na wejście w ziemię, w sen, na to, aby prastare, pokryte glebą, ziołami i mikroorganizmami tak pierwotnymi, że większość naukowców nie miałaby o nich pojęcia, Matki, po przebudzeniu mogły mnie na powrót nosić w sobie niczym młody pulchny sen o powrocie do ciepłych krain domu, zrodzony gdzieś między gasnącym popołudniem a późnym, ciężkim wieczorem.
opowiadanie pochodzi z przygotowywanego tomu opowiadań Królestwa
Gustaw Rajmus (pseudonim; ur. w 1987 r. w Szczecinie) – autor krótkich form literackich. Absolwent Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego. Mieszka pod Szczecinem. Publikował w: „Fabulariach”, „Latarni Morskiej”, „Nowym Napisie”, „OkoLicach Strachu”, „Twórczości” i „Wyspie”. Wydał zbiór opowiadań »Dwie Historie« i inne historie (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved