PAWEŁ ALBO POCZYTALION
Maj ‘25
1.
Jonathan Littell zasłynął jako autor powieści Łaskawe, poruszającej historii oficera SS, który podczas niemieckiej inwazji na ZSRR uczestniczył w masowych mordach na Ukrainie. Inteligentny, wysokiej kultury młody mężczyzna pełni swą diabelską misję nie tyle wbrew wyznawanym ideałom, ile właśnie pomimo wierności wobec nich. Co czyni całą opowieść niezwykłą, bo chłodną reakcją z piekła. Ale i szczególnego rodzaju esejem o naturze dobra i zła, macerujących się w duszy kochającej piękno, a przy tym dodatkowo wrażliwej, jako że główny bohater — modelowy nordyk i arystokrata — okazuje się ukrytym homoseksualistą.
Pisarz o talencie pozwalającym uchwycić etyczne i filozoficzne dylematy w takim ich zapętleniu nie powinien, mogłoby się wydawać, podejmować tematów zbyt aktualnych, bo ich żywa aktualność determinuje piszącego do traktowania ich wprost, z zaangażowaniem bliższym publicystyki niż literatury.
Dlatego nowe literackie przedsięwzięcie Littella — reportersko-historyczna narracja z dzisiejszej Ukrainy, toczącej wojnę z Rosją — może być dla jego czytelników zaskoczeniem. Francuski pisarz nie jest przecież ani typowym reporterem wojennym, ani historykiem popularyzatorem w rodzaju Antony’ego Beevora czy Normana Daviesa. I Kłopotliwe miejsce w pełni to potwierdza, bo choć to książka łącząca cechy historycznego eseju i bieżącej narracji, należy do zupełnie innego rodzaju literatury. Próbując jakoś uchwycić tę specyfikę, można by rzec, iż jest to osobisty dokument poetycki o cechach historyczno-socjologicznej rozprawy.
Co istotne, Littell nie pisał swej książki, patrząc na Wschód zza biurka. Na Ukrainę zawiodło go zainteresowanie Babim Jarem, miejscem okrutnej eksterminacji dokonanej przez Niemców pod Kijowem — przy dużym współudziale Ukraińców — na miejscowych Żydach. Pracował nad nią, przebywając wiele miesięcy — wraz z fotografem Antoine’em d’Agatą — na miejscu. Ale z planowanej wspólnej ich książki na ten temat — ukończonej już właściwie — Littell zrezygnował, gdy wybuchła pełnowymiarowa wojna z putinowską Rosją. Posłużyła mu ona natomiast jako baza do współczesnych rozważań, zogniskowanych wokół innej zbrodni — tym razem rosyjskiej — dokonanej na cywilach w Buczy i okolicznych wsiach.
Jest więc Littell świadkiem ekshumacji i śledztwa, jakie Ukraińcy prowadzili w Buczy po wyparciu z niej Rosjan — rozmawia z ludźmi, odtwarza indywidualne dramaty, zagląda do cerkwi i spaceruje po ulicach — równocześnie jednak analizuje na chłodno, z ogromną precyzją, narastanie zła, które zrodziły okrucieństwa II wojny światowej. Również w samych Ukraińcach, którzy Babi Jar schowali głęboko w swej niepamięci, jako niewygodną traumę, bo nie pasowała do ich rodzącej się narodowej świadomości — świadomości ofiar. Tymczasem ta odległa o dziesięciolecia wojna, wraz z działalnością SS-Galizien i UPA, i zbrodniami przez te formacje dokonywanymi — na Żydach i na Polakach — wpisała się mocno w historię ukraińskiej walki o niepodległość. I właśnie to krwawe ziarno pęczniejące pod miejskim parkiem, jakim dziś jest Babi Jar, stanowi dla Littella punkt wyjścia do rozważań o potwornościach wojny, która zaraża trupim oddechem katów i ofiary.
Littell nie jest w swej książce publicystą. Niczego współczesnym Ukraińcom, broniącym bohatersko swej ziemi i wolności, nie zarzuca. Nie osądza konkretnych ludzi, choć jego książka pełna jest nazwisk. Ale z faktów i źródeł, do których dociera — nie bez trudu — osobiście — wyciąga wnioski bolesne i gorzkie. Nie da się zrozumieć cudzej zbrodni bez przepracowania pamięci, która inną, własną zbrodnię zaciera.
Kłopotliwe miejsce to przykra w lekturze książka. Ale trudno się od niej oderwać. Poraża swoją bezwzględnością w ukazywaniu prawdy, choć jej tonacja nie jest czarno-biała, ale… szara, tak właśnie jak przejmujące fotografie d’Agaty, bolesne ikony śmierci i zdegradowanego przez nią życia.
[Jonathan Littell, Antoine d’Agata, Kłopotliwe miejsce, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025]
2.
Tytuł Rok, w którym narodził się diabeł niewątpliwie robi wrażenie. Choć nie jestem pewien, czy akurat dobre. Sugeruje bowiem raczej, że powieść Santiago Roncagliolo jest jakimś ponurym horrorem o satanistyczno-religijnym podłożu. Mamy tymczasem do czynienia z ambitną literaturą z kręgu iberoamerykańskiego (autor jest Peruwiańczykiem), przebraną w kostium historycznej powieści utrzymanej w nurcie łotrzykowskim. Tu przypomnę, że tak nazywa się gatunek, w którym niezbyt cnotliwy bohater doświadcza licznych przygód, tyleż strasznych, co i wesołych, na tle barwnej historycznej panoramy pełnej obyczajowych szczegółów.
Główny bohater tej opowieści, dziejącej się w Limie w roku 1623 — opowieści, bo to on swoje przygody opowiada jako narrator — Alonso Morales, człowiek młody (w łotrzykowskich historyjkach często tak bywa), dojrzewający dopiero — jako że nie zaznał miłości ani prawdziwych cierpień, ani też… osobiście nie zadał nikomu śmierci — nie jest wprawdzie łotrzykiem jako takim, przeciwnie, poznajemy go jako konstabla Świętej Inkwizycji, a więc przedstawiciela ówczesnego prawa, ale i on podlega kaprysom Fortuny, świadomie i nieświadomie zmieniając protektorów.
Rzecz napisana jest w zgodzie z konwencją — stylem potoczystej gawędy i realiami przypominającym dawną hiszpańską prozę (trochę tu Don Kichota, ale i Jana Potockiego z Rękopisu znalezionego w Saragossie) — choć czuje się zarazem, że mamy do czynienia z wyrafinowanym, mrugającym okiem naśladownictwem.
Z biegiem wydarzeń — u których źródeł leży (hmm, no cóż, leży nie raz) „nieczysty” romans (bo wybranką Alonso jest… zakonnica) — przekonujemy się zresztą, że Roncagliolo ma nam do opowiedzenia o wiele więcej niż serię przygód. A o czym mówi przy ich okazji? Na przykład o pułapkach ideologii (tu: okrucieństwo Inkwizycji, jako że Peru należało wtedy do Hiszpanii, która była tej okrutnicy ojczyzną), skutkach religijnego zaślepienia (wiara w cuda i świętych), o nietolerancji, rasizmie, feudalizmie i imperializmie oraz hipokryzji i ciemnocie wszelkiej, której tzw. zwykły, porządny człowiek staje się ofiarą, ale też o przewrotności ludzkiego losu. Bo i jemu zdarza się być oprawcą! Czy los Alonso (prowadzący go to w górę, to w dół, a w ogóle to z deszczu pod rynnę) nauczy go czegoś w tej mierze? Poniekąd tak. Tyle że kosztowną okaże się dlań ta nauka.
Autor Roku… zaliczany jest podobno do czołówki południowoamerykańskich pisarzy swojego pokolenia (ur. w 1975 r.), tyle że ta akurat powieść niezbyt chyba tego dowodzi. Ale że lektura to smaczna i wielopoziomowa, bo gwarantującą dobrą rozrywkę wraz z tak zwaną wiedzą o świecie, a przy okazji bogate przesłanie (może zbyt bogate zresztą, ergo: naiwnie szlachetne), warto po nią sięgnąć choćby w porze wakacyjnej, która tego typu książkom sprzyja.
Do czego — niestety — nie zachęca okładka; widniejący na niej Archanioł Michał, zabijający smoka-diabła włócznią, zamiast jawić się barwnie jak na obrazie, z którego go wyjęto, pogrążony jest w bladej szarości. A to na pewno nie są barwy tej książki.
[Santiago Roncagliolo, Rok, w którym narodził się diabeł, przełożył Tomasz Pindel, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2025]
3.
Od wielu już lat na kolejne powieści Roberta Harrisa czekają czytelnicy na całym chyba świecie. Że u nas, to pewne. Wystarczy zerknąć na stronę edytorską jego najnowszej książki zatytułowanej — skądinąd dość banalnie i nic nie mówiąco — Przepaść. Aby się przekonać, że wydana została po angielsku w roku ubiegłym, a w Polsce — teraz właśnie, a więc już po niecałym roku.
No cóż, renoma autora robi swoje. Ma zresztą rację recenzent „iNews” (cytowany na skrzydełku okładki), piszący, że „niewielu opanowało alchemię popularnej powieści historycznej z równą maestrią co Robert Harris”. Dodajmy tu jednak, co nie mniej istotne: Harris pisze powieści „popularne”, ale nie populistyczne; ani myśli podlizywać się czytelnikowi, uatrakcyjniając coś na siłę. Zawsze też bardzo starannie pracuje nad historycznym tłem, próbując przy tej okazji powiedzieć nam, że owo tło, to w istocie sceneria stała, uniwersalna, bo choć się zmienia, opowiada o człowieku prawdy ponadczasowe.
Inną umiejętnością tego brytyjskiego pisarza jest wkomponowywanie atrakcyjnych fabuł w historyczne realia i konkretne wydarzenia (jak było na przykład w Oficerze i szpiegu, opisującym tzw. sprawę Dreyfusa, czy Wielkiej Ucieczce, dla której inspiracją był okrutny antagonizm między katolicyzmem a protestantyzmem w XVII w. Anglii i Ameryce) — traktowane jako punkt wyjścia dla precyzyjnych narracji. Fabuł efektownych, ale bazujących na „dopowiedzeniach” wyobraźni autora.
Tak jest i w Przepaści, książce najwierniej może spośród dzieł Harrisa oddającej fakty związane z opisywanymi wydarzeniami. Tym razem mamy do czynienia z prawdziwą aferą, która w przededniu drugiej wojny światowej poruszyła Wielką Brytanię: oto rządzący nią premier Henry Asquith, człowiek szanowany i „po angielsku” stateczny, a już dawno niemłody (lat 60), zakochuje się — jak wierzy: z wzajemnością — w pannie Venetii Stanley, dwudziestosześcioletniej arystokratce, młodej damie, obracającej się w kręgach zblazowanej elity.
Jego uczucie jest tak wielkie, że pisuje on do niej setki listów (po kilka dziennie! pomyśleć, że istniała kiedyś poczta, która świetnie sobie z tym radziła, dostarczając korespondencję od rana do wieczora), w których — z czasem coraz częściej — nie zważając na ewentualne konsekwencje — zdradza kulisy swojego rządzenia i bieżącej brytyjskiej polityki. Zwłaszcza międzynarodowej, a przecież wrze ona w tym właśnie czasie, stojąc u progu największego w historii zbrojnego i politycznego konfliktu. Tymczasem pan premier wkłada do kopert swojej prywatnej miłosnej korespondencji tajne depesze i sekretne notatki krążące między Wlk. Brytanią, Francją i Niemcami tudzież ministrami jego własnego rządu! Pozostając w naiwnym — co sam zresztą przyznać w końcu musi — przekonaniu, że ukochana pomoże mu swoim spojrzeniem i radą ogarnąć otchłań, która wokół wzbiera, by pochłonąć Europę.
Gdyby nie wydarzyło się to naprawdę (a wydarzyło się, listy Asquitha przetrwały i Harris cytuje je w swojej książce obficie i dosłownie!), można by pomyśleć, że brytyjski autor bestsellerów sporo przesadził przy tworzeniu takiego akurat fabularnego konceptu. Ba! dziwi i to, że historia tak niezwykła dopiero pod jego piórem znalazła literackie spełnienie. Jest bowiem samograjem, co się zowie. Nic tylko ją spisać. Harris ma zresztą nad rzeczywistością tę przewagę, że choć listy premiera się zachowały, to odpowiedzi panny V. przepadły z kretesem, może więc pisarz po swojemu kreować narrację i jej psychologiczne tło, znajdując własne tłumaczenia dla zachowań i uczuć Venetii oraz kroków, które podejmują kochankowie, gdy atmosfera wokół nich się zagęszcza.
Powieść tego typu rządzić się zresztą musi swoimi prawami, tak więc jak i w poprzednich swoich fabułach na kanwie prawdziwych zdarzeń i tu wprowadza Harris postać z zewnątrz, detektywa — takiego „z przypadku” — który uwikławszy się w całą historię, staje się najbardziej w nią wtajemniczonym świadkiem, ale też narratorem i powiernikiem cudzych uczuć, bo akcja przebiega głównie z jego perspektywy.
Na skrzydełkach Przepaści pomieszczono mnóstwo cytatów-zachwytów, wśród których są i takie, że to „najbardziej porywająca fabuła” Harrisa albo „najlepsza jego książka od czasów Konklawe”; otóż nie wydaje mi się. I nie tylko dlatego, że z jego obfitego dorobku szczególnie sobie cenię — najbardziej też chyba cenioną przez samego Harrisa — trylogię rzymską (Cycero, Spisek, Dyktator). Już raczej dlatego, że po lekturze Przepaści zostało we mnie coś w rodzaju niedosytu, związanego z pytaniem: no i co z tego? Rzecz jest bowiem wyjątkowa sama w sobie, ale też — w związku z tym właśnie — niespecjalnie pouczająca czy ponadczasowa. Ot, zdarzyło się ludziom. I mogło nas wszystkich drogo kosztować. Ale właściwie… co? Wielka Miłość? No nie wiem. Jak na taką WM, brak w niej tragedii. Westchnienia premiera są wprawdzie rozdzierające, ale jego miłość jakby bardziej… korespondencyjna niż prawdziwa. A jak wobec tego wszystkiego sytuuje się Ona? Hmm… Jak to ona. Przeczytajcie zresztą sami. Zabierze to czasu niewiele, bo czyta się wartko.
[Robert Harris, Przepaść, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2025]
Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved