Skip to content

PIOTR GAJDA

Dusze monet

Runąć musi ciężkie sklepienie oparte
na kalumniach, facecjach i arkadiach,
na wszelkiego rodzaju figurach niemożliwych,

na ideach, które wleczone na powrozie
skonały na kocich łbach. Zdolny pianista
potrafiłby zagrać to podzwonne, lecz kto poskleja

fortepian, kto rozłoży gruby materac na bruku?

Dom, most, wiadukt, obwodnica,
wszystko, co człowiek stworzył, intonując pieśni
radosne, zginie z ręki żywiołu śmierci i erozji,

w młodym lub podeszłym wieku (niech żyje bal
zarazem pierwszy i ostatni). Chyba że znajdzie się
śmiałek, który wespnie się na słoneczny słup

i będzie można znów go oskarżyć o życie

bez żadnego wysiłku, o inżynierię dusz
i hałaśliwy brzdęk monet obracanych w kieszeni
głębokiej jak odwiert kolski.

 

Wiersz dla czytelnika

Czołem bić w mur albo czoło o mur oprzeć.
Może nie urodzi się z tego Atena jak z głowy
Zeusa, ale chociaż bon mot, który uderzy jak młot.

Zanim się zachwiejesz i stracisz przytomność,
jeszcze usłyszysz, jak wiersz przemawia nie swoim
głosem: „łup, łup!”. Monotonny to łup,

gdy zapodziałeś kask ochronny i teraz nad twoim
czerepem wirują gwiazdy, anioły i madonny,
a ziemia osuwa ci się pod stopami. Dopadła cię liryczność,

spodziewana delirka, jakbyś świadomie zawarł
stracony z góry deal niczym Dedal z lwim słońcem.
Dlatego obawiam się, że jesteś niepoczytalny

jak gazeta, organ partii, i że nie czytasz poezji
nawet na patio. Twoje zaniechanie, ten efekt
motyla, Motylku, umożliwi światu dekapitację

ze zbiorowej pamięci poetów jak onegdaj kataryniarza
i jego papugę. Już kończę, na usta ciśnie mi się
słodkie „uff” wieńczące walenie łbem o mur,

bo widzę własną przyszłość — spreparowaną czaszkę
w plemiennej kolekcji łowców głów.

 

Ludzkość w Ferrari

Ludzkość jest akceptowalna wyłącznie po powrocie
z podróży do domu, kiedy wysiada z samochodu

i sprawdza zderzak, felgę i podwozie, dostrzega w świetle
latarki kłębki futra, smugi krwi i oddycha z ulgą,
nie widząc żadnych wgnieceń i mechanicznych
odkształceń. Również wtedy, kiedy wspomina widziane

we wstecznym lusterku, oświetlone światłami stopu
truchło pozostawione na szosie i wzrusza ramionami,

wzrok skupiając na ociekającej chromem atrapie
chłodnicy, na opływowo wyprofilowanej masce
z wytrzeszczonymi ślepiami reflektorów,
których fabryczną mimikę rozpoznaje, których logo

identyfikujące markę wzbudza zaufanie,
z których spływa błoto, pył i kurz zebrane po drodze
w imię porozumienia maszyna-człowiek-miasto-
-przestrzeń-spalina-uśmiech złomu.

 

Bonanza

Ludziom brzydko pachnie z twarzy, od ludzi czuć
mordem. Po co wychodzili z domów, w których pozostali
domownicy przechodzą właśnie rigor mortis?

Czy zdołają się nauczyć jogi albo przynajmniej tańczyć?

Zostawmy te niewinne pytania, już lepiej puszczać kaczki
przez wszystkie dostępne nam światy. Lepiej, by nadal

byli nam winni tę część umierania, jaką wykorzystali
przed nami. Umieralność, umieralnia, umrzemy?

Nic o tym nie chcę wiedzieć. Posiadam tylko ten jeden
organizm i nie zawaham się go użyć. Bez żadnej gwarancji

ani serwisu ze strony profesorów od terminalnych chorób,
bo w sumie to fatalnie, że ciało jest krainą tysiąca jezior,
niepoliczalnych porów, przez których otwory wejdzie

każde licho. Bądź zdrów! Bądź zdrowa! I tak, leć odprawić
świeże zwłoki pierwszym pociągiem, lecz obiecaj nie kryć
zdziwienia, gdy skład zatrzyma się na stacji Brzask.

 

Gdzie wasze ciała porzucone

Powinniście mi ubliżyć, nazwać świnią,
wtedy łatwo dostałbym się do waszego menu.

Przysięgam, wiele razy czyniłem już podobne próby
jako knur, knut, knot, a nawet knecht. Daremnie,
zwłaszcza w obiady czwartkowe i owocowe czwartki.

Podszywałem się pod Węgra, gdy na stół podawano
leczo. Udawałem Francuza, gdy serwowano ratatouille
z kiełbasą. Grałem Niemca, gdy daniem głównym
był cyrrywurst. Okazywałem się Polakiem,
gdy na kolana wylewano mi wrzący barszcz.

Kwiczałem z trwogi, świstał bat, gasła świeca,
zdradliwe ostrze gładko wbijało się w serce pachołka.

Wołałem bez namysłu, jąkając się i śliniąc: „Bierzcie
i jedzcie z tego wszyscy: to jest ciało moje”.

Ciało świni trawione było z mozołem w ciszy.

Piotr Gajda (ur. w 1966 r.) — poeta. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim. Jego wiersze tłumaczono na bułgarski, niemiecki i rumuński. Wydał m.in.: Hostel (2008), Zwłoka (2010), Demoludy (2013), Golem (2014), Śruba Archimedesa (2016), To bruk (2018), Wiązania wodorowe. Wiersze wybrane z lat 2008-2020 (2021), O włos (2022), Goliat zwycięzca (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści