ADRIAN KRYSIAK
Peregrynacje
„Im dłużej przyglądam się spektaklowi świata i płynnej zmienności rzeczy, tym głębiej sobie uświadamiam wrodzoną fikcyjność wszystkiego, fałszywy splendor wszystkich rzeczywistości”.
Fernando Pessoa, Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie, przeł. M. Lipszyc
Po prawdzie Senhor Saudade zawsze uważał, że najciekawsze podróże odbywa człowiek do miejsc wyobrażonych, wyrażających bardziej stan ducha niż geograficzną lokalizację, związanych bliżej z meandrami myśli niż korytami rzek, zamieszkiwanych nie przez ludzi, lecz przez idee i nastroje, znaczonych nie siatką ulic, tylko labiryntem skojarzeń, odbitych nie w betonie, ale w Borgesowskich lustrach, jak to musiało być w Uqbarze, Orsennie, każdym z niewidzialnych miast Calvino albo w pewnej metropolii tak pieczołowicie opisanej przez Martína-Santosa. Twierdził ponadto, że każdy ma swoje miasto, bezludne i kuriozalne, a jednak skrojone podług jego indywidualnych potrzeb, gdzie majestatyczny gmach pseudogotyckiej katedry przesłania bylejakość krajobrazu, a w najwęższej alejce przy bulwarze, pośród klombów i kapryfolium znajduje się co najmniej jedna księgarnia, do której można wejść jedynie, jeśli się zna tajemne hasło, którego strzeże czworo mieszkańców Neapolu, z których żadne nie jest Włochem, choć dwoje może być kobietami, nawet poetkami, chociaż niekoniecznie. Był więc ambitnym fantastą starej daty, niezważającym na konwenanse, wrażliwym na językowe ekscesy, tak sentymentalnym, jak tylko może być człowiek przy w miarę zdrowych zmysłach. Dla niego, żarliwego a frywolnego utracjusza, psychiatry in pectore, takim miejscem było Montevideo.
To nie jest rzecz jasna opowieść o stolicy Urugwaju, Saudade nigdy się tam zresztą fizycznie nie udał, choć wielokrotnie odbywał potencjalne wędrówki ulicą Espinillo w dzielnicy Atahualpa — w kierunku kawiarenki w stylu francuskim, która najprawdopodobniej bardzo by mu się spodobała — zdając się jedynie na własną wyobraźnię i melancholię. Nie wiedział nawet, dlaczego ze wszystkich stolic świata upodobał sobie właśnie tę. Owszem, był wielkim miłośnikiem prozy Felisberto Hernándeza, Juana Carlosa Onettiego czy Horacio Quirogi oraz dość przypadkowym tłumaczem poezji Idy Vitale i Cristiny Peri Rossi, lecz samo założenie, że oba te fakty są w jakikolwiek sposób powiązane przyczynowo-skutkowo zakrawa na absurd. Wybór dokonywany w warunkach niepewności nieodmiennie implikuje konieczność wykazania się określoną dozą odwagi, niekiedy wręcz brawurą, a przy tym — w mniejszym lub większym stopniu — wpisuje się w kategorię zjawisk losowych, jako że niemożliwe jest przewidzenie zarówno jego rezultatu, jak i stopnia satysfakcji, jaką może przynieść jego konsekwencja. Tym samym trudno oczekiwać, iż podjęta decyzja okaże się ostatecznie najlepszą z możliwych, skoro nie sposób zakładać nawet tego, że w obrębie najgorszego z potencjalnych światów udałoby się ją rozpoznać jako najlepszą spośród dostępnych opcji. Tak czy inaczej, ta historia wcale a wcale nie dotyka spraw skomplikowanych i ostatecznych, o których wspomniano tu przed chwilą, ona dotyczy dość szczególnej lektury i jej dalekosiężnych konsekwencji, to jest swoistej utraty wspomnień z dzieciństwa i młodości oraz, co za tym idzie, wyrzeczenia się własnej tożsamości.
Otóż podczas jednego ze spacerów ulicą Espinillo w dzielnicy Atahualpa Saudade intensywnie rozmyślał — inaczej bowiem nie potrafił — o dopiero co przeczytanym wstępie autorstwa Enrique Vili-Matasa do wyboru opowiadań Sergio Pitola, zatytułowanego Los mejores cuentos. Vila-Matas przywołuje scenę, kiedy to podobno podsłuchał samego Borgesa, opowiadającego w pewnej ukrytej paryskiej księgarni o czasach swojej młodości, kończąc smutną konstatacją, iż nie posiadamy wiarogodnych wspomnień z tego okresu, co z kolei doprowadziło Saudade nie tylko do szczerej rozpaczy, lecz również do zdania z Pereca: „Je n’ai pas de souvenirs d’enfance”. Sam często nie pojmował nic a nic z przeszłości, nie rozumiał dziecka, którym podobno był — o czym zaświadczały przecież nieliczne bo nieliczne, ale jednak fotografie — a z którym nie łączyła go psychologiczna czy emocjonalna ciągłość, jak gdyby byli dwiema niezależnymi osobami, każde z osobnym zestawem lęków i fobii, niezrealizowanych marzeń i rozczarowań, tak że im dłużej przyglądał się marnemu spektaklowi świata i płynnej zmienności rzeczy, tym głębiej i tragiczniej uświadamiał sobie wrodzoną fikcyjność tego wszystkiego, fałszywy splendor wszystkich rzeczywistości, dostępnych i wyobrażonych.
To z kolei — fikcyjność, fałszywy splendor i zdanie z Pereca — przypomniało mu o pewnym wielce osobliwym wydarzeniu sprzed wielu lat, w dniu, który bardziej niż wszystkie inne obfitował w niedopowiedzenia i wymagał sprostowań tudzież uzupełnień. Znajdował się akurat w mało eleganckiej restauracji, bardziej barze, i zapijał smutki po bolesnym rozstaniu, bardziej porzuceniu, jak to w owych dniach miał w zwyczaju, zawsze wrażliwy, raczej kochliwy i dramatyczny. Obok siedział ojciec z synem, ten pierwszy zawzięcie perorował na tematy dość osobiste, to jest tłumaczył temu drugiemu, dlaczego nie może dłużej być z jego matką. „Widzisz, synu”, tłumaczył cierpliwie, choć ten drugi wyraźnie się niecierpliwił, o czym świadczył mało pojętny wyraz twarzy, rozglądanie na boki, wreszcie uporczywe wiercenie, jak to chłopcy w jego wieku mają w zwyczaju, „widzisz synu, mówił, nie potrafię już dłużej być z twoją matką, uczucie, które niegdyś nas połączyło i dzięki któremu trwaliśmy przy sobie przez wiele lat, ostatecznie się wypaliło i nie pozostał po nim nawet ślad, znasz mnie przecież, wiesz, że ostatnią rzeczą, której bym pragnął dla tej wspaniałej kobiety, twojej matki, jest trwanie w relacji, w której nie może się rozwijać, która nie daje satysfakcji żadnej ze stron, oczywiście, że pozostała mi bliska i taka już będzie, moja była żona, twoja matka, matka mojego pierworodnego, kobieta z Urugwaju, to piękne miasto, przyrzekam, że gdyby istniało jakieś wyjście, byłbym pierwszym, który by się na nie zdecydował, jednak, wierz mi, mój synu, synu mojej byłej żony, nie ma innej opcji, w żadnym ze światów, nawet w najlepszym ani w najgorszym z potencjalnych światów, w każdym z nich, tych światów, ja i twoja matka stanowimy dwa osobne byty, funkcjonujące niezależnie, nigdy razem, zawsze osobno, wyszliśmy z miłości jak z katastrofy lotniczej, mój synu, byliśmy ocalałymi z upadku, wulkanu, wezbranych wód i pożegnaliśmy się z niejasnym uczuciem, że ocaleliśmy, choć nie wiedzieliśmy po co, tak było, życie, krótkie czy długie, wszystko, czym żyjemy, sprowadza się do szarego strzępu w pamięci, z dawnych podróży pozostają enigmatyczne monety o fałszywych nominałach, czy rozumiesz, o czym mówię, chłopcze?”. Będąc dość przypadkowym tłumaczem poezji Idy Vitale i Cristiny Peri Rossi, Saudade od razu rozpoznał znajome strofy i nie omieszkał zapytać mężczyznę, dlaczego zwraca się do chłopaka w ten sposób, dodatkowo cytując urugwajskie poetki, w końcu to jeszcze dziecko. Ten odpowiedział tylko: „Niech pana nie zmyli jego zachowanie i pusty wzrok. Chłopcy wolniej dojrzewają. Jest starszy niż może na to wskazywać jego niefrasobliwe postępowanie. Jest w gruncie rzeczy dorosłym mężczyzną uwięzionym w ciele dziecka”.
Saudade był przekonany, że przywołane wydarzenie miało miejsce, nie miał jednak pewności, czy sam był tylko biernym obserwatorem, który delektował się kawą przy sąsiednim stoliku albo ginem z tonikiem, by zapomnieć o porzuceniu, o ile rzeczywiście do niego doszło, czy może aktywnie uczestniczył w scenie, siedząc nad pustym talerzem, będąc jednym z aktorów, ojcem bądź synem, ponieważ perspektywa bycia oboma naraz wydała mu się raczej mało atrakcyjna i dość, można by rzec, schizofreniczna. Teoretycznie mógł mieć wtedy pięć, piętnaście albo dwadzieścia pięć lat, a ojca, szczerze mówiąc, momentami nie pamiętał, zniknął z jego życia nagle i niespodziewanie w jednym z tych nieokreślonych momentów, które po jakimś czasie zlewają się w jedno pasmo wspomnień, w mélange przeszłości przeżytej i dokonanej, od której nie ma ucieczki, ale do której nie ma też powrotu, bo wszystko to przeminęło raz na zawsze, on zaś był psychiatrą in pectore, to swojej przeszłości obawiał się najbardziej. Człowiek musi się czegoś bać, choćby i ośmieszenia, by jakoś funkcjonować i nie popaść w totalne szaleństwo, rozumował. I pojął Saudade, że jest to najstarsze z jego prawdziwych wspomnień, mimo iż scena mogła mieć miejsce, gdy był dorosłym człowiekiem, z bagażem doświadczeń i porzuceń, co nie zwiastowało niczego dobrego.
Inny incydent, wskazujący na podobne zaburzenia czasoprzestrzenne oraz deficyty percepcji, rozegrał się przed kilkoma zaledwie laty, gdy wynajmował mieszkanie w mało reprezentacyjnej dzielnicy miasta. Otrzymał list zaadresowany na swoje nazwisko, ulica, numer bloku i mieszkania również się zgadzały, bodaj 60A, mieszkania 5, jednak cała reszta pozostawała zagadkowa, ponieważ na kopercie widniało: „Senhora Saudade”, a on był przekonany — to jedno z ostatnich przeświadczeń, które do tego momentu żywił — że jest mężczyzną, a nie kobietą, jak sugerowało jedno niewinne słówko. Biorąc pod uwagę, że jego dane nie figurowały w spisie lokatorów, a zbieżność zarówno nazwiska, jak i numeru bloku oraz mieszkania stanowiłaby spory despekt dla teorii prawdopodobieństwa, postanowił zaryzykować i otworzył kopertę, w której znajdowało się zaproszenie na ślub od kobiety, której nigdy nie poznał, której istnienia nawet nie podejrzewał. Nosiła przedziwne nazwisko, do niczego niepodobne — Zékian. Szczęśliwie się złożyło, że pomimo niecodziennego nazwiska panna młoda in spe załączyła też numer telefonu, który natychmiast wybrał, by wyjaśnić nieporozumienie oraz swoją rolę w całym tym szaleństwie; na pewno nie miał zamiaru udać się na ślub osoby w gruncie rzeczy zupełnie obcej. Gdy usłyszał jej głos, najpierw upewnił się w duchu, że nigdy wcześniej go nie słyszał, po czym przedstawił się, potwierdził, że jest mężczyzną, mając jednocześnie nadzieję, że ta nie zażąda dowodów, i, jak zwykle w podobnych okolicznościach, pogratulował jej rychłego zamążpójścia. Wydawała się lekko skonfundowana, więc przedstawił swoją perspektywę zaistniałej sytuacji, a ona poprosiła, żeby poczekał, i rozłączyła się. Oddzwoniła po kilku minutach, przepraszając za nieporozumienie i prosząc, by dostarczył list do Senhory Saudade, która mieszkała w klatce obok, bodaj 60B, w mieszkaniu o tym samym numerze, chyba 5. Możliwe też, że sam to zaproponował, to nie ma znaczenia, dość, że pragnął wyłgać się, by uniknąć konfrontacji z kimś, kto mógł być jego sobowtórem i wieść jego życie, niejako w jego zastępstwie.
Na tym etapie opowieści najchętniej uciąłbym wątek tajemniczej nieznajomej, Senhory Saudade, która, jak się okazało, była sąsiadką Senhora Saudade. Zamiast wysyłać go z zaproszeniem na ślub obcej kobiety, chętniej kazałbym mu wybrać się do Włoch, by tam mógł odnaleźć czworo mieszkańców Neapolu, z których żadne nie jest Włochem, choć dwoje może być kobietami, nawet poetkami, chociaż niekoniecznie, a którzy znają tajemne hasło do księgarni, w której Borges wyznał swego czasu w przytomności Vili-Matasa, iż niepodobna posiadać prawdziwych wspomnień ze swej młodości. Wyobrażam sobie, że spędza w mieście wiele dni, krążąc bezcelowo i wypytując przypadkowych przechodniów o obcokrajowców posługujących się egzotycznymi akcentami, którzy mogliby znać jakieś sekrety, natykając się przy tym na wędrowną trupę akrobatów, introwertycznego pianistę, próbującego zarabiać pisaniem opowiadań, cynicznego alfonsa, pragnącego założyć burdel w fikcyjnym mieście Santa María, jak również umierającego rolnika, który skaleczył się maczetą, oraz na pozór najzwyklejszą w świecie poduszkę, w której mieszka jednak pasożyt wysysający krew z każdego, kto jej używa, a która doprowadziła swego czasu do całej serii nigdy niewyjaśnionych zgonów w Meksyku. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wyglądałoby to zupełnie inaczej, że po przybyciu niechętny przygodom i tak zwanemu prawdziwemu życiu Saudade wziąłby pierwszą lepszą taksówkę, a kierowca, od razu rozpoznając swojego pasażera, powiedziałby: „Buongiorno, dottore. Sicuramente sta cercando quattro particolari abitanti di questa bellissima città. Mi permetta di risparmiarle la fatica e di rivelarle la parola d’accesso alla libreria segreta. È »Zékian«”. I tak skończyłaby się ta opowieść, co niewątpliwie stanowiłoby rozczarowanie dla każdego, kto zabrnął w lekturze aż tak daleko. Saudade, jak wspomniałem, uważał, że najciekawsze podróże odbywa się do miejsc wyobrażonych, wyrażających raczej stan ducha niż geograficzną lokalizację, związanych bliżej z meandrami myśli niż korytami rzek, zamieszkiwanych nie przez ludzi, ale przez idee i nastroje, znaczonych nie siatką ulic, tylko labiryntem skojarzeń, odbitych nie w betonie, lecz w Borgesowskich lustrach, jak to musiało być w Uqbarze, Orsennie, każdym z niewidzialnych miast Calvino albo w pewnej metropolii tak pieczołowicie opisanej przez Martína-Santosa. Tym samym nie mogę go nigdzie wysłać, chyba że do sąsiadki-sobowtóra.
Drogi autorze, pozwalam sobie zwrócić się do ciebie bezpośrednio, bo choć to ograny trik, to sam nigdy z niego nie korzystałeś (aż do teraz, chciałoby się dodać). Widzę, że dotarliśmy do miejsca, w którym muszę wziąć sprawy w swoje ręce i wytłumaczyć, co się właściwie dzieje, tak więc przestań, proszę, truć i udawać, że wiesz, dokąd to zmierza, w końcu znamy się nie od dziś. Jak się słusznie domyśliłeś, absolutnie odmawiam podróży do Neapolu, by spotkać się z wszystkowiedzącym taksówkarzem, który mógłby zapewne być narratorem, gdyby nie pełnił akurat roli (nie)przypadkowego kierowcy w tym opowiadaniu, zwłaszcza że już wcześniej zdradziłeś hasło, które miało podobno stanowić wielką tajemnicę, więc i cała eskapada byłaby i tak zwykłą stratą czasu. Nie wybieram się też do sąsiadki, która zaczęła już zresztą żyć moim życiem i przygotowuje właśnie nowe tłumaczenia poezji Idy Vitale i Cristiny Peri Rossi. Dopełniłem wszelkich niezbędnych formalności, by cała kierowana do mnie korespondencja trafiała do niej, do mieszkania numer 5 w bloku 60B. Scedowawszy na nią całą odpowiedzialność za przekład, mam nadzieję, że dzięki temu procesowi głębiej sobie uświadomi wrodzoną fikcyjność wszystkiego, fałszywy splendor wszelkich oczywistości. Ufam ponadto, że Senhora Saudade będzie zadowolona z takiego obrotu spraw. O ile zdążyłem się zorientować, zaczęła już odpisywać na listy zaadresowane do mnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że musimy jakoś zakończyć tę historię. Moja propozycja jest następująca. Powiedzmy, że udałam się ulicą Espinillo w dzielnicy Atahualpa do księgarni znajdującej się w najwęższej alejce przy bulwarze, pośród klombów i kapryfolium. Zapukałam w białe drzwi, podałam hasło („Zékian”) i natychmiast zostałam wpuszczona. Ku mojemu zdumieniu nie było tam jednak Borgesa, tylko sam Vila-Matas, który z dającym się odnotować smutkiem opowiadał, iż niepodobna mieć wiarogodnych wspomnień z młodości. Podzielił się też anegdotą, stanowiącą w tym wypadku egzemplifikację. Otóż jako bardzo młody człowiek — teoretycznie mógł mieć wtedy pięć, piętnaście albo dwadzieścia pięć lat, w końcu chłopcy wolniej dojrzewają — miał w zwyczaju podglądać swoje siostry w kąpieli, o czym jednak w międzyczasie zupełnie był zapomniał. Mógł być zatem starszy niż wskazywałoby na to jego niefrasobliwe postępowanie, niewykluczone, że już na tym etapie rozwoju był w gruncie rzeczy dorosłym mężczyzną uwięzionym w ciele dziecka. Dla mnie, jako psychiatry in pectore, stanowi to fascynujący materiał badawczy. Nie omieszkam poinformować cię o wynikach moich analiz.
Łączę pozdrowienia,
Saudade
Poznań, 25 lutego 2025
Adrian Krysiak (ur. w 1987 r.) — lektor języków obcych z Poznania, autor krótkich form prozatorskich, tłumacz z języka hiszpańskiego i francuskiego. Publikował w pismach: „8. Arkusz »Odry«”, „Drobiazgi”, „Fabularie”, „Helikopter”, „Strona Czynna”, „Suburbia”, „Tlen Literacki”, „Trytytka” i „Wizje”.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved