ARENA MŁODYCH — CZERWIEC 2025
Piotr Wacław Zawendowski
[I rok, studia 2-stopnia]
Inny bar micwa
Przerażenie w oczach matki i stoicki spokój ojca — to najsilniejsze wspomnienie mojego dotychczasowego życia. Byliśmy wtedy w Jerozolimie, gdzie jako dwunastolatek miałem przekupić Boga jednorocznym barankiem. Religia, w której zostałem wychowany, nakazywała składanie ofiar z gołębi, cielców oraz owiec. Miało to oczyścić ludzi z grzechu, a ja chciałem w końcu przestać czuć się brudnym. Stało się tak, że widok i jęki zabijanego za mnie zwierzęcia bezpowrotnie mnie odmieniły, sprawiły, że z ułomnego, brzydkiego i zahukanego chłopca stałem się dojrzałym człowiekiem. A mój tato usłyszał moje pierwsze w życiu słowa.
Tak, do dwunastego roku życia byłem niemową — nie żebym nie chciał mówić. Próbowałem, ale nie potrafiłem, ponieważ wiele lat wcześniej doznałem urazu, czarnej dziury w psychice, a jego podłożem było kłamstwo o mnie. Ktoś wmówił mi, że przez moje narodziny doszło w Betlejem i jego okolicach do masakry niewiniątek. Co prawda w związku z tamtymi wydarzeniami musieliśmy uciekać z Judei aż do Egiptu, ale o tym, jak było rzeczywiście, wspomnę później.
Wlewany w moje uszy fałsz oraz świadomość zbrodni, której uniknąłem, stały się powodem dostrzegania smutku w spojrzeniu kobiet. Jak złodziej nawiedzał on moje zabawy na podwórku i chuchał na mnie w szkole. Wkładał na barki poczucie odpowiedzialności i paraliżował mój język, którym, w naturalnym odruchu, chciałem je pocieszyć. Dlatego, zamiast słów, starałem się, na ile tylko mogłem, być im pomocnym i nigdy nie próżnowałem. Moje dziecięce zachowanie fizycznie koślawo zbudowanego chłopca, pełne licznych potknięć i niezdarności, przynosiło im odrobinę radości. To, co próbowałem zamieść, nie zawsze było zamiecione, a to, co próbowałem donieść, nie zawsze było doniesione w całości. One się śmiały, ja byłem cały w siniakach, a słońce i księżyc wschodziły nad naszymi głowami.
Wtedy, w Jerozolimie, przekonałem się, że mój ojciec był całkiem innym człowiekiem, niż uważałem. Gdy się przemieniłem, pociągnąłem go mocno za rękę i zapytałem, czy mogę tam zostać, spojrzeniem uświadomił mi, że jesteśmy tacy sami i że na taki moment w moim życiu czekał. Uśmiechnął się, wstał z kolan, podniósł głowę i, mimo bycia niemową, otworzył szeroko usta, udając jak zawsze, że śpiewa z innymi religijne pieśni. Następnie rozluźnił dłoń. Wcześniej go nie rozumiałem, a nawet z niego szydziłem, z czego wytłumaczę się przy najbliższej okazji. Uważałem go za najsłabszego spośród mężczyzn, uległego swojej żonie, jakby była królową nieba i ziemi. Wówczas jednak, w tłumie, odczułem, że jest równie mocny, dojrzały i dawno przemieniony jak ja — dwunastolatek potrafiący zawojować cały świat. Potem, w czasie dni spędzonych w świątyni, zrozumiałem, że przede mną jeszcze długa droga, by przypadkiem brakiem roztropności świata nie zniszczyć.
Odnaleźli mnie czwartego dnia z rana. I pomimo początkowego spojrzenia matki, tego fasadowego, z oburzeniem ustępującym pod stanowczością mojego, wiedziałem, że jest ona inną matką. Znanej mi matrony żyjącej w zaciszu Nazaretu nie było, już gdzieś się zgubiła na pustyni i więcej do naszego życia nie wróci. Zamiast krzyku i ataku agresji, typowych dla emocjonalnie zakochanych, objawiła się pełnia zrozumienia, a ona, w nowy sposób spojrzała na owoc swojego łona. I ręka w rękę z ojcem, ukoronowana blaskiem słońca, podeszła do mnie kobieta, z którą się rozumiałem. Poniesiony przez nią trud pustyni wyjednał nam możliwość bycia takimi, jakimi jesteśmy. Stała przede mną nowa Ewa z reklamówką smacznych jabłek.
Sytuacja, w jakiej zastali mnie rodzice, nie była dla nich komfortowa. Wszyscy wiedzieli, że zgubili najcenniejszy dar, jakim Bóg może obdarzyć kobietę i mężczyznę: pierworodnego syna, który o tym rozgadał. Było mi wstyd za siebie, że dogorywająca we mnie wściekłość musiała wyparować właśnie w taki sposób. Z drugiej strony, skoro grzech przywędrował do nas z góry, górze został oddany. I kiedyś zostanie tam pochowany. Odegraliśmy wtedy mały spektakl, stworzony przez życie na potrzeby życia. W takich sytuacjach wystarczy być otwartym na siebie. Wcześniej zdarzyło się nam to tylko jeden raz, gdy uratowała ojca w moich oczach, ale potem graliśmy go wielokrotnie. Mieszkająca w nas wolność pozwoliła na poobcinanie kąśliwych języków religijnych nauczycieli, a naturalność ociosała ich bystrość i odebrała argumenty możliwej krytyki. Tak jak niewolnik nie pojmie wolnego, tak też głupota nie odgadnie mądrości, chociaż obydwie będą się cieszyć z tej samej przyczyny.
Podróż powrotna do Betlejem uczyniła z nas ludzi o nowych twarzach, wolnych od religii i jej praw i gdy dotarliśmy do domu, już nigdy nie dzielił nas Bóg domagający się ofiar. Zamiast starego życia, było nowe, codzienne: hebel, piła, zwijanie wełenki i robienie na drutach, piłowanie drewna i gwoździe, wędzarnia i grill. A przede wszystkim my, akceptujący prawo posiadania własnego życiorysu.
Jak już zaznaczyłem, o mnie i życiu mojej rodziny krążyło wiele fałszywych historii, które zamierzam tu naprostować i, ukazując nas w świetle wyzwalającej prawdy, opowiedzieć o wszystkim bez wyjątku. Według jednego z wielu wybranych, ale nie powołanych, scena mojego odnalezienia miałaby wyglądać następująco: ja, młodzieniec o rozpromienionej twarzy, pochodzący z ubogiej i niewykształconej rodziny, spędzam swobodnie czas w miejscu splamionym krwią niewinnych zwierząt, ozłoconym pieniędzmi religijnego haraczu i rozprawiam z zachwyconymi moją mądrością starcami. Moi rodzice odnajdują mnie, matka mówi, że nie rozumieją, dlaczego uciekłem, a ja obnażam ich nieporadność rodzicielską… Nic bardziej mylnego — tamte dni dalekie były od sielanki.
Moja matka na pustyni, a ja w Jerozolimie, doświadczyliśmy żniwa zasianych w nas nasion. Gdy zostałem odnaleziony, byłem rozjuszony jak byk, dopadła mnie bowiem niesprawiedliwość i podłość ukryta pod liturgicznymi szatami. Dotychczas nie przypuszczałem, że taka istnieje, że może dosięgnąć także mnie. Trzy dni i trzy noce spędziłem w ciemności wcześniej mi nie znanej. Czwartego dnia, skoro świt, postanowiłem zniszczyć to miejsce, żeby nie pozostał tam kamień na kamieniu, dlatego zacząłem wyrzucać ze świątyni, co tylko mogłem. Chciałem objawić prawdę kamuflowaną złotem. I żaden z mężczyzn nie potrafił mnie opanować, bali się mnie. Ich pewność siebie i siły uciekały wraz ze wzrokiem, który nie potrafił udźwignąć mojego gniewnego spojrzenia prawdy. Zapalczywość wkurzonego nastolatka okiełznały dopiero oczy kobiety, która wdarła się do środka z siłą równą sile swojego dziecka. Muszę wyjaśnić, że wnętrze świątyni jerozolimskiej od zawsze było zarezerwowane tylko dla mężczyzn — taki święty klub. Moja matka, niepokonana, była pierwszą, której udało się tam dostać. Nasze spojrzenia wystarczyły, byśmy zrozumieli, że zostaliśmy skrzywdzeni w ten sam sposób, scaliło nas to. Na odchodne powywracaliśmy jeszcze parę straganów handlarzy i przekupniów, rozsypaliśmy ich pieniądze, a tato powypuszczał gołębie. Ptaki zawsze były jego miłością.
Przekazywana od dawna treść rzekomego dialogu pomiędzy mną a matką to tylko część prawdy pomieszanej z marzeniami jakiegoś człowieka. Tę jej odrobinę zapisał rzymskiemu urzędnikowi, Teofilowi, pewien lekarz, specjalista od chorób skórnych. Jego pismo miało utwierdzać Teofila w tym, co już o mnie usłyszał, na samą myśl aż mi żołądek podchodzi do gardła. Prawdą jest, że gdy wzrok matki ustąpił pod naporem mojego, a potem mój złagodniał pod jej wpływem, powiedziałem im obydwojgu, że wiem, że świątynia wraz z całą Jerozolimą jest naszą własnością. Wiedziałem o tym od roku. Kiedyś przez przypadek znalazłem w laptopie taty dokumenty dotyczące dzierżawy, jakiej nasza rodzina udzieliła jednemu z dwunastu pokoleń Izraela. Ta odkryta przypadkiem tajemnica bardzo mnie zraniła. Poczułem, jakby zrodziła się we mnie piękna róża zadająca kolcami ból na każde wspomnienie o ojcu. Płakałem. Tak nie powinno być! Jeśli się kogoś kocha, nie powinno się mieć przed nim tajemnic. Do tamtej chwili myślałem o moim ojcu tak, jak myślałem, ale potem było jeszcze gorzej, nie potrafiłem zaufać mu nawet w drobnostkach. Zdarzyło się na przykład, że kiedy odpoczywałem po posprzątaniu swojego pokoju i przylegającego do niego tarasu, przyniósł mi kubek świeżej wody, a ja, zalany nieufnością, wylałem tę wodę, sądząc, że jest przez niego zatruta. Potrzebowałem czasu, aby to wszystko zrozumieć na nowo i aby obchodzić się z nim chociaż trochę łagodniej (moja wewnętrzna odraza cały czas narastała), wbrew temu, co robiłem dotychczas, poszedłem z moim kłopotem do mamy. Będąc dzieckiem, którego duma została urażona, robiłem to rzadko, ale wtedy tylko w niej widziałem szansę na odpuszczenie winy ojca, takie rzeczy czuje się intuicyjnie. I to, co się stało, było magiczne. Wieczorem, gdy położył się spać, poszedłem do niej ze łzami, pokazałem jej wydrukowane dokumenty i, z wielkim znakiem zapytania rysującym się na twarzy, stałem przed nią niczym zamieniona w słup soli żona wujka Lota, ciotka jakaś tam. Wiedziałem, że tylko wytrwałość kobiety stojącej w obliczu klęski może skłonić drugą kobietę do ujawnienia jakichkolwiek informacji. Matka zeszła wtedy z piedestału i wyjaśniła mi wszystko w zaskakujący sposób: wzięła mnie poza bramy miasta, zgarnęła odrobinę piachu, podrzuciła go i, gdy się rozpraszał podmuchem jej ust, wskazała mi niebo pełne gwiazd. Kiedy się w nie zapatrzyłem, bezceremonialnie odwróciła się na pięcie i wróciła do domu, zostawiając mnie samego w ciemności. Pierwszy raz w życiu zrobiła coś bez używania języka. Zrozumiałem i od tamtej nocy mój stosunek do mojego ojca zaczął powoli się zmieniać.
Teraz, myślę, czas, aby chociaż trochę spróbować wyjaśnić, dlaczego mojej mamie potrzebna była pustynia, na której najważniejszą bolączką stała się utrata dziecka. Jest to ważne, gdyż wcześniej najbardziej dbała o samą siebie, co nie było wcale jej winą. Pochodziła z głęboko religijnej rodziny i wychowana została w duchu, według którego kobieta jest najcenniejszym skarbem w oczach Boga — przecież stworzono ją na samym końcu. Jej mama i mama jej mamy, a także jej prababcia i babcia jej babci, i tak dalej, aż do samego początku, do matki Ewy z Edenu, przekonane były o posiadaniu szczególnej misji powierzonej kobietom. To one miały stać na straży ludzkiego życia, porządku w domu i tego, aby mężczyźni, poza chodzeniem do pracy, nie przestawali być gorliwymi w pożądaniu ich kobiecego ciała (oczywiście, tylko jednego!). Taka właśnie była moja mama: pokoleniowo na zewnątrz inna niż wewnątrz. Okazało się, że przyszłość miała zbudować w niej kobiecość odmienioną, wpierw zaorać zniszczeniem, potem podlać miłością, a ostatecznie osuszyć pustynią. Dwudziestego piątego marca, gdy wracała z wieczornego nabożeństwa w synagodze, napadli i zgwałcili ją synowie naszego rabina. Rabin ten, Abram, miał dwunastu synów: Hioba, Koheleta, Jeremiasza, Dawida, Jonatana i Jozefa, Ezechiela, Eliasza, Noego, Jonasza, Jahwę i Ezdrasza. Po sześciu z różnych matek.
Sparaliżowana strachem, oblepiona wstydem, nauczona milczenia o swoim bólu i potrzebach dziewczynka, podjęła decyzję, za którą przyszło jej potem długo płacić. Nie powiedziała nic swojej mamie i zaczęła wmawiać sobie, że Bóg tak chciał, że to ona była winna, że miała za krótki ubiór (suknię kończącą się 1,5 centymetra, a nie 1 centymetr nad kostką), że na pewno ich sprowokowała, a przede wszystkim, że dopuściła się jakiegoś religijnego zaniedbania, za które została ukarana. Jej umysł opanowała ciemność, która przez kolejne dziewięć miesięcy rosła w niej i z każdym dniem coraz bardziej oddalała ją od radości, zabawy, śpiewu i rodziny. To wtedy stała się żydowską matroną, kimś, kto uważa, że jest jedynym człowiekiem na ziemi, kimś wyjątkowym, na kogo zawsze patrzy śledzący go świat, a ona, będąc wybraną, musi zachować pozory. Wewnętrznie rozszarpana brakiem spójności Boga: czy jest dobry i ją kocha, czy zły i ją nienawidzi, upadła w sobie tak nisko, że postanowiła pójść do jednej z moich ciotek, aby przez ciężką wyprawę popełnić samobójstwo i morderstwo zarazem. Jak już wiecie, stało się inaczej. W trakcie tej wyprawy poznała kogoś wyjątkowego — człowieka zwanego Pośpiechem, mojego tatę, który przebywał w tamtej okolicy zajęty remanentem posiadanych przez tę część mojej rodziny owiec.
I tak trafiliśmy razem do Betlejem, gdzie tylko dzięki jego obecności, mnie — urodzonego zimowej grudniowej nocy wśród świń, w ukryciu przed wszystkimi, urodzonego w gnoju, otłuczonego o polepę i stratowanego przez prosiaki — uratował człowiek dający nam szansę na nowe życie. Matka była przerażona, ale ojciec doświadczony wieloma porodami moich przyrodnich sióstr i braci, aby przemówić do rozumu tracącej normalność piętnastolatki, zorganizował coś w rodzaju wesołej szopki. Pomogła w tym sama Maryja, która uprosiła Józefa, aby zrezygnował z wynajmu apartamentu w hotelu i byśmy pozostali w stajni, gdzie przez kilka dni odwiedzali nas pochlebcy i wielbiciele. Wszyscy mieli zachwycać się pięknem matki i podziwiać moje ogromne przyrodzenie, nie zważając na deformacje czaszki i kończyn. Wraz z pasterzami przyprowadzano do nas owce, kozy, woły i konie. Ojciec pomyślał, że bliski kontakt ze zwierzętami rozładuje stres i złagodzi porodowy szok, a przede wszystkim przekona ją do mnie, brzydkiego malca.
Dłużej tego ukrywać nie mogę. Jak już wspomniałem, mój ojciec był niemową, to znaczy potrafił milczeć tak uparcie, że stało się to jego nałogiem, a ten nałóg przerodził się w codzienność. Mówił z trudem, bo uważał, że nie ma nic mądrego do powiedzenia. Ale trzeciego dnia naszej podróży z Jerozolimy, gdy spotkaliśmy drugiego zagubionego ojca, okazało się, że ma do powiedzenia — i to dużo. Piszę o tym teraz, aby wyjaśnić, skąd znam całą historię. Jak widać, wszyscy jesteśmy trochę nienormalni, czego największą oznaką jest to, że jeśli posklejacie odpowiednie elementy, domyślicie się, kim tak naprawdę był Józef. Nie będę wam opowiadał, jak i kiedy się tego dowiedziałem, ale jeśli jeszcze nie nadążacie za mądrością żydowskiej tradycji, oto mała podpowiedź: Abram — Abraham.
Józef przebrał trzech swoich służących w najlepsze szaty; jednemu pomalował twarz na brązowo, a drugiemu na żółto. Trzeci był nijaki i takim pozostał. Przyszli do stajenki jako królowie i magowie, posłańcy Boga, i przynieśli nam obfite dary. Ojciec był bogaty (posiadał konta we wszystkich bankach Galilei), dlatego stać go było, by podarować ukochanej sporo złota i wiele naturalnych, cudownie pachnących kosmetyków. A że był bardzo pobożny, w noc mojego narodzenia, w niedalekiej synagodze, wyrwanemu ze snu rabinowi złożył w ofierze pokaźną sumę pieniędzy i wymusił odprawienie nabożeństwa z biciem w dzwony i spalaniem kadzidła. Niestety, pomimo tak wyjątkowego powitania matki i jej pierworodnego syna, ona pozostawała smutna. Była jak gospodyni nakrywająca do stołu na świąteczny posiłek, stawiająca o jedno nakrycie więcej dla kogoś bliskiego jej sercu, kogo, wbrew nadziei, ma nadzieję spotkać przy jednym stole, gdzie według niej jest jego miejsce. Potrafiła kochać, choć jeszcze nie znajdowała w tej miłości szczęścia i wolności.
Kilka dni po moim urodzeniu w Judei wprowadzono jedną z form politycznej represji. Tym razem zabijano dzieci, których deformacje fizyczne albo choroby psychiczne miały szkodzić ekspansji Narodu Wybranego. I to właśnie dlatego uciekliśmy z Betlejem, ale moja matka, pozbawiona pogodnego spojrzenia na świat, wmówiła sobie i mnie, że to ja byłem powodem tej rzezi. Skaleczyła mnie tym na długie lata. Uciekliśmy, pozostawiając za sobą krainę, w której bicie dzwonów nadal kojarzy się z odbieraniem ludziom swobody decydowania o własnym życiu.
Dlatego Maryja potrzebowała pustyni bez dziecka, by odkryć je na nowo. Pomógł jej w tym milczący Józef, który cierpliwie przyjmował jej uderzenia oraz słowa krytyki. Cóż więcej może przyjść z pomocą opętanej żonie, jeśli nie milczący, opętany mąż?
Powrót do Galilei przebiegał utartym szlakiem: przez Jerycho, a potem na północ. Na targu zakupiliśmy trochę jedzenia: bananów, daktyli, mojej ulubionej śliwki węgierki oraz pomelo — przysmak mojej mamy. Od jakiegoś czasu nie jadaliśmy mięsa, nabiału oraz ryb, dlatego dla wielu staliśmy się gośćmi czwartej kategorii, zajmując miejsce po obcych, uchodźcach i obywatelach rzymskich. Nawet rodzice Maryi, Symeon i Anna, przestali zapraszać nas na cotygodniowy rosół i obowiązkowego schabowego. Nie było to dla nas przyjemne, zwłaszcza że założono nam niebieską kartę (przepraszam, ale pominę szczegóły) i dobra opinia wystawiana przez bliskich była dla nas ważna. Jednak nie aż tak ważna, aby zmusić nas do jedzenia mięsa. To coś w rodzaju świątecznego: „ze mną się nie napijesz?”, z którego ciężarem Józef musiał walczyć latami, a my, to znaczy Maryja, ja i moi młodsi bracia, czworaczki: Jakub, Jozes, Tymos i Szyma oraz najmłodsza siostra Eliana z nim. Odmawianie sobie takiego pożywienia traktowaliśmy jako zespołowy sport ekstremalny. Uczyło nas to stawiać się w grupie tych gorszych, abyśmy nigdy nie spojrzeli na uboższych z pozycji tych lepszych. Nie wszystkim taka mądrość jest dana, nie zdobywa się jej tytułami naukowymi ani dyplomami prywatnych uczelni. Ta mądrość, to pewien rodzaj normalności, to powiedzenie sobie „dzień dobry” w publicznej toalecie, bez względu na to, co się ma albo czego się nie ma przed nazwiskiem.
Kiedy opuściliśmy Jerozolimę i schodziliśmy z góry, w miejscu bardzo charakterystycznym, przed tak zwanym wielkim zakrętem na Jerycho, staliśmy się świadkami napaści i pobicia. Jedenastu adeptów kasty kapłańskiej ciężko raniło, okradło i ogołociło jednego spośród siebie, niejakiego Judasza. Poznałem ich w czasie święta. Kręcili się całą dwunastką w jednym z krużganków świątynnych i oferowali modernistyczne usługi duchowe. Ich środkiem handlu i obfitego zarobku był najpiękniejszy baranek świata, jednoroczny, wykąpany, uczesany i z czerwoną kokardką na puchowej szyi. Najbiedniejszym sprzedawali prawo złożenia wspólnej, jedynej w swoim rodzaju ofiary w postaci tego baranka. Dokumentował to w specjalnej księdze wykształcony celnik, Mateusz, który oprócz imion ofiarodawców wpisywał godzinę i wysokość złożonej składki. Najwyższy z nich klucznik, pasterz albo rybak (wyjaśnię to później) zajmował się, z racji donośnego głosu, nakłanianiem pospólstwa do rezygnacji ze składania wielu ofiar na rzecz tej wyjątkowej. Kapłani żydowscy parokrotnie próbowali przegonić ich ze świątyni, ale, jak się później przekonałem, była to jedna i ta sama klika czerpiąca dochody w każdy możliwy sposób. Ich łupem stały się nawet dwa pieniążki pewnej wdowy. Gdy od nich odeszła, śmiali się z niej, że także wdowi grosz potrafi zasilić rozrastającą się machinę religijnego kieratu. Najmłodszy spośród nich, Jan, człowiek z wiecznie podniesioną i trochę przechyloną na którąś ze stron głową, namawiał przechodniów do usługi ekstra płatnej czyli zrobienia selfie z barankiem. Najchętniej korzystali z tego bogaci chłopcy świętujący w czasie paschy swoją bar micwę. A co robił Judasz? On był skarbnikiem, którego zadaniem było zanoszenie do świątynnego skarbca uzyskanego dochodu. Ja jednak widziałem, co on robił: w drodze do skarbca rozdawał pieniądze tym, których nie było stać na zdjęcie z barankiem, i to stało się przyczyną jego zguby. Nie wkalkulowana wcześniej ilość brudnych rąk i ubrań ubogich wierzących przyczyniła się do utraty wysokiej jakości towaru. Po trzech dniach krystalicznie czysty baranek nadawał się raczej do wyrzucenia niż do zarobku. Nie był ani biały, ani czarny. Wydawało się, że im więcej przysparzał dzieciom radości i uśmiechu, tym więcej ich brudu przechodziło na niego. Teraz już mogę to wyznać, byłem tego naocznym świadkiem, że mimo wszystko złożono go w ofierze, jako ostatniego baranka w tamtym roku, już prawie w szabat, tuż przed samym zachodem słońca, aby nikomu nie przynieść wstydu tym czynem. Właścicielem baranka był Judasz i jeśli rozdawał zarobione na nim pieniądze, według mojej trochę zwichrowanej logiki nastolatka, miał do tego prawo. Przecież zapłacił za niego trzydzieści srebrników. Lubiłem go, bo pozwolił mi, za darmo, przytulić się do baranka na pożegnanie.
Obraz nagiego połamanego Judasza nie gościł w mojej głowie zbyt długo. Pomimo zachowanej ostrożności i próby ukrycia się przed jedenastką zawistnych handlarzy barankowym skarbem, zostaliśmy dostrzeżeni i wzięci w niewolę. Przypomniał mi się wtedy jeden z moich antenatów, Józef, i zastanawiałem się, czy my też gościliśmy w jego proroczych snach. Porywaczami byli dwaj bracia ciskający na nas groźby niczym gromy z jasnego nieba. Widząc ich zaślepione gniewem oczy, doszedłem do wniosku, że musieli mieć ze swoim ojcem jeszcze gorzej niż ja, mój przynajmniej na mnie nie krzyczał. Zaprowadzili nas oni przed oblicze swojego szefa, brodatego Piotra, który był ubrany w sieć rybacką i miał pasterską laskę w ręku, a za pasem pęk wielkich kluczy. Myślę, że to ktoś bardzo pogubiony w sobie. Skała, bo tak na niego wołali, przyglądał nam się bardzo cudacznie, chociaż, jak się potem okazało, tylko ja odniosłem takie wrażenie. Czułem, że jego wzrok ześlizguje się po mnie i dociera w okolice widocznej erekcji. Cóż ja na to poradzę, że w tamtym czasie tak a nie inaczej działały na mnie różne sytuacje, miejsca, osoby i rzeczy, zapachy. Pod tym względem, uważam, zawsze byłem normalny. Skała powiedział, że mnie kojarzy i że jest skłonny zaufać nam, że nikomu nie zdradzimy tajemnicy pobicia tego człowieka. Tak, powiedział „tego człowieka”, nie powiedział Judasza albo: jednego z nas. Postawił nam jeden warunek. Każdy, poza ojcem oczywiście, miał powierzyć mu na ucho swoją największą tajemnicę, swój wstydliwy sekret. On zaś, po dogłębnym rozeznaniu, jeśli dojdzie do przekonania, że powiedzieliśmy prawdę, puści nas wolno, trzymając nas w szachu na amen. Pierwsza poszła moja mama. Mówiła tak długo, że obaj z ojcem spojrzeliśmy wymownie po sobie i zrobiło się nam trochę nieswojo, ale po chwili, gdy Skała zaczął mięknąć, zrozumiałem, że zrobiła to celowo. Kiedy skończyła, słuchający zastukał trzykrotnie w drewniany tron na którym siedział, łagodnie poprosił o chwilę przerwy i wyszedł z namiotu. Maryja uśmiechnęła się do nas, puściła mi oko i powiedziała, żebym sobie nie żałował. Kiedy go nie było, zacząłem mieć wątpliwości, czy to, w czym biorę udział, w ogóle powinno mieć miejsce. Zrodził się we mnie opór przed odkrywaniem kart przed człowiekiem, który zaparł się kogoś bliskiego, ale uznałem, że skoro zapomniał czyjegoś imienia, musi być z nim coś nie w porządku. Dlatego, gdy wrócił, śmiało podszedłem do jego drugiego ucha i przyznałem się do masturbacji. Chłop jak dąb, wyglądający jak strażnik więzienny kolos, a zrobił się czerwony. Przestał się do nas odzywać. Wydawał jedynie szorstkie polecenia swoim towarzyszom i puszczając wolno, nakazał, pewnie w ramach odpowiedzialności grupowej, przeszukanie mojego ojca. I tu muszę przyznać się do czegoś jeszcze. Wiedziałem, że jesteśmy bogaci aż nadto, ale na piesze pielgrzymki zawsze ubieraliśmy się jak niższa klasa robotnicza, na przykład jak cieśle. Ten obsypany trocinami kamuflaż wielokrotnie przysparzał nam kłopotów ze znalezieniem wygodnego noclegu w obleganej najazdem pielgrzymów Jerozolimie. Uczył nas jednak otwartości i umiejętności radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych, w których czasami jedną dziurę w ziemi trzeba było dzielić albo współdzielić z innymi, wiecie, co mam na myśli. Jak już wspomniałem, przed opuszczeniem Jerozolimy wydaliśmy całą gotówkę na jedzenie. Ale ojciec miał przy sobie kartę do bankomatu, którą miał zwyczaj chować w wewnętrznej zakładce slipek. Nauczył się tego, gdy za dzieciaka handlował zakazanymi specyfikami. Jednym ze sposobów przemytu było chowanie towaru w majtkach, a jak wiadomo, żaden Żyd nie zajrzy nigdy w majtki drugiego Żyda. I tak właśnie ocaleliśmy. Udało się nam dzięki kobiecej paplaninnie, młodzieńczemu onanizmowi i ojcowskiemu doświadczeniu pracy dla szarej strefy wyrwać z rąk najbardziej drapieżnych ludzi świata, których nigdy później miałem nadzieję nie spotkać. Wciąż myślę o jednym z dwunastu. Czy pomógł mu inny pielgrzym tego świata, na przykład kapłan albo lewita? A może spotkał i wyświadczył mu najwyższy akt miłosierdzia przechodzący tamtą drogą ktoś obcy, na przykład Samarytanin.
Wieczorem dotarliśmy do gospody, w której gospodarz miał jakieś pilne zajęcie i nie zwracał na nas za bardzo uwagi. Dzięki temu mogliśmy wspólnie przygotować sobie kolację i już prawie poczuć się jak w domu. Jedzenie czegoś we własnym stylu, z odpowiednią mieszanką przypraw i bez zbędnych uwag: „o, tego pani nie jada, a pan też, a może synek chociaż spróbuje”, pomimo ubóstwa posiłku, było dla nas ucztą godną królów świata. Omówiliśmy pokrótce spotkanie ze Skałą i doszliśmy do wniosku, żeby nie ciągnąć tego tematu w indywidualnej ani wspólnej pamięci. To wtedy zrodził się rytuał, który polegał na wypiciu szklanki świeżej wody z taką myślą, że jest się na pustyni i że tę wodę podaje nam ktoś, kto przeciwko nam zawinił. Ten zwyczajny gest pomagał nam potem w wielu sytuacjach. Sam z siebie eksplorował naszą codzienność i zmieniał swoje znaczenie, chociaż zawsze był tylko szklanką świeżej wody. Pamiętam, że jej widok przy łóżku mamy albo taty w dniu, w którym się pokłócili, owocował radością i pokojem całego domu w dniu następnym. Ja także czasem stawiałem im szklanki z wodą, a czasem piłem ją sam, gdy osoba, z którą nie mogłem się pojednać lub było mi jej brak, była poza moim zasięgiem. Tak też było tamtej nocy, na strychu gospody, gdzie pozwolono mi spać.
Była to długa noc, ponieważ nie potrafiłem zasnąć spokojnie. Moje myśli wciąż krążyły wokół przyjaciela, z którym miałem się spotkać nazajutrz. Tak się właśnie złożyło, że parę miesięcy wcześniej zostaliśmy powiadomieni o zaślubinach Jahima i Anny. Wesele miało się odbyć w Kanie Galilejskiej i gdybym nie „zgubił się” w Jerozolimie, od wczoraj bawilibyśmy się w najlepsze. Ale byłaby to zabawa tylko na pokaz. Wiedziałem, że ten ślub jest wynikiem niewoli odziedziczonej po poprzednich pokoleniach. Tak to jest, gdy w grę wchodzą konieczne do przekazania w dobre ręce majątki i posiadana dzięki temu władza. Brzydziłem się tym, nie zgadzałem się na ubezwłasnowolnienie dziecka w imię własnych przekonań i zachowania pozorów. Cała ta sprawa miała dla mnie osobisty wymiar, ponieważ z Jahimem łączyła mnie więź, o której wiedzieliśmy, że musimy milczeć.
Poznaliśmy się w czasie poprzednich wakacji, na wyjeździe organizowanym w ramach jedności dwunastu pokoleń Izraela. Takie spotkania mają zacieśniać poczucie wspólnoty każdego z pokoleń dziadka Jakuba pomimo rozproszenia się pomiędzy innymi. Ja i Jahim nie byliśmy ze sobą blisko spokrewnieni. Mieliśmy co prawda wspólnych przodków, ale nasze linie pokoleniowe przedstawiały się inaczej: ja byłem pięćdziesiątym czwartym, a on trzydziestym ósmym pokoleniem, byliśmy więc dla siebie dalekim wujkiem i bratankiem. Okazało się to, gdy każdy z nas musiał wymieniać z pamięci całe drzewo genealogiczne. Ja jak zwykle — tak to wyglądało w naszej rodzinie — skupiłem się na męskich wstępnych i zstępnych, a on opowiadał barwnie, dodając przy tym informacje o matkach. Bardzo mi się to spodobało, jakoś mnie to olśniło, że przecież w narodzeniu się dziecka na świecie największy ciężar bierze na siebie matka.
Proszę się nie dziwić, że mówiłem, zanim zacząłem mówić. Żydowskie pojmowanie czasu to jedyna mądrość całej tej skomplikowanej układanki. Dlatego nie patrzcie na to w sposób karygodny i z wyrzutem. W tej opowieści liczy się miłość i młodzieńcze oczekiwanie od całego świata, że w końcu przestanie być zapyziałą dupą, przejrzy na oczy i przypomni sobie, jak wspaniale było, gdy byliśmy dziećmi. Dla Żyda coś, co będzie jutro, jednakowo jest wczoraj i było teraz. Ale co ja wam będę tłumaczył, wracam do mojego umiłowanego.
Któregoś wieczoru poprosiłem Jahima, aby opowiedział mi więcej o nieznanych mi dotychczas babciach: Tamar, Rachab, Batszebie i Rut. I tak poznałem drugą stronę kobiecego życia. Dowiedziałem się o tym, jak bardzo nasi przywódcy religijni zniewalają kobiety, nakazując im na przykład wychodzenie za mąż za kogoś, i do jakich poświęceń uległości są one zdolne. Każda z antenatek znajdowała się w trudnym dla siebie położeniu: były cudzoziemkami, nierządnicami lub uwikłane w skandale. Zapytałem Jahima, dlaczego akurat te cztery kobiety umieszcza w swoim drzewie genealogicznym. Odpowiedział, że każdy powinien mieć prawo do wpisania w historię swojej rodziny tego, kim jest i kim się czuje, bez obawy o odrzucenie lub niezrozumienie. Dodał, że jego rodzice nie wiedzą o jego dodatkach i że mu smutno, że nie może być wobec nich szczery, bo czuje, że mógłby zostać odrzuconym. Jakby to powiedzieć. Tamtego wieczoru byliśmy wobec siebie otwarci i pomimo różnicy pokoleniowej, a zachowanie takich starodawnych wymysłów jest czymś bardzo ważnym dla Żydów, nasze życiorysy splotły się ze sobą. Gdy zasypialiśmy, leżąc obok siebie na szkolnych materacach, patrzyliśmy sobie w załzawione oczy i wiedzieliśmy, że młodych ludzi najbardziej ranić potrafią ci, którzy zapomnieli o miłości. Wieczory i noce zawsze były naszymi sprzymierzeńcami.
Tamtej nocy na strychu udało mi się zasnąć na chwilę, gdy już świtało. Śnił mi się Jahim z tym swoim żywym uśmiechem. Miał na sobie zwykłe codzienne ubranie i zapraszał mnie, abym poszedł za nim. Czułem się w tym śnie spełnionym, wiedziałem, że przy takim człowieku jak on nie grozi mi żadne z niebezpieczeństw i jeśli gdziekolwiek mam być sobą, to właśnie przy nim. A potem obudziła mnie zmaza nocna.
Wstałem zmęczony. Gdy zszedłem do kuchni, moi rodzice pili już poranny kubek ciepłej wody. W nocy musiało tam się wiele dziać, my zostawiliśmy po sobie porządek, a tu z rana okazało się, że ktoś tam nieźle sobie gotował. Moje pytania uprzedziło nagłe pojawienie się zawstydzonego gospodarza, który serdecznie nas przepraszał za bałagan, ale, jak tłumaczył, zdarzyło się w nocy coś niespotykanego. Wczoraj przyprowadzono do niego napadniętego nieszczęśnika, który nocą cudownie ozdrowiał i z tej radości nabrał wilczego apetytu. Siedzieli z gospodarzem do czwartej straży nocnej, a potem nie mieli już siły posprzątać. W czasie jego opowiadania poczułem się podwójnie szczęśliwym, odczułem, że mówi o Judaszu i cieszyłem się, że ten skazany przez swoich bliskich na śmierć człowiek, obdarzony został opieką i cudownym wyzdrowieniem. Była to jedyna radość tego dnia. Potem czekały mnie już tylko trudy.
Do Kany dotarliśmy około godziny szóstej. Przyjęto nas tam bardzo radośnie, ale jak się łatwo domyślić, radość gospodarzy wynikała z trzydniowego upijania się jednym z najlepszych win w regionie. Jahim opowiadał mi, że to wino stało się kiedyś przyczyną wydarzenia zwanego cudem w Kanie Galilejskiej. Dawno temu odbywało się tam wesele i to bardzo huczne, ponieważ połączyły się wtedy dwa skłócone ze sobą rody: Goga i Magoga. To jedna z tych historii, której drugiego dna bez butelki wina nie dostrzeżesz. W trakcie wesela, a jak wiadomo Żydzi potrafią pić nawet i całe siedem dni stworzenia, okazało się, że jedno plemię chciało oszukać drugie. Ich sprytnym planem było zastąpienie swojej pani młodej młodziankiem. Wcale nie chcieli się bratać z wrogami, tylko uzyskać jak najwięcej sekretów strony przeciwnej i potem stwierdzić, że ślub jest oczywiście nieważny. Los chciał tak, że druga strona nie była uboższa intelektualnie i, idąc po rozum do głowy, zrobiła dokładnie to samo ze swoim młodziankiem. I właśnie czwartego dnia, gdy skończyło się wino, ojciec rzekomej pani młodej objawił światu, że wydał za mąż syna, a nie córkę. W całej alkoholowej radości to samo zrobił ojciec rzekomego młodzianka. Na widok zamienionej stronami pary młodej obydwu rodom zrobiło się tak głupio, że w pozostałe dni pili wodę i każdy zachwalał, że tak dobrego wina jeszcze nigdy nie kosztował. Na szczęście młodzi kochali się w sobie. Nikomu też nie przyznali, że to oni, wiedząc o nienawiści starszych, wymyślili taki fortel. Opowiedzieli to dopiero swoim wnukom.
Moje spotkanie z Jahimem nie było aż tak radosne, aby zachwalać cokolwiek i twierdzić, że mamy kolejny cud kananejski. Mój przyjaciel powitał mnie sztucznym uśmiechem i to w zasadzie powinno wystarczyć za opis smutku braku wolności bycia sobą. Jedynie to, że mnie wtedy przytulił i wyszeptał mi to jedno, nasze własne słowo: „abbababba” określające to, czego nie da się wypowiedzieć dotychczas stworzonymi słowami, było moją pociechą. Dzięki niej wiedziałem, że kocha mnie tak samo mocno, jak ja jego.
Siedziałem markotny przy stole, gdy nagle, na naszą, to znaczy męską część zabawy przyszła moja mama i… Wybaczcie, ale nie. Wyobrażacie sobie takie skrajne zachowanie? Przepraszam, ale to pokutujące o nas kłamstwo o tak bezczelnym, a wprost hańbiącym zachowaniu mojej matki, gdy serce wciąż tęskni do Jahima i boli, muszę zdementować z całą stanowczością. Spójrzcie do Internetu i popatrzcie, posłuchajcie albo poczytajcie, na jakich zasadach odbywa się tradycyjne żydowskie wesele. One sobie, oni sobie i wara od mojej mamy! Nawet u doktora Housa można było to zobaczyć. Nie będę tego więcej komentował.
Bardzo bym chciał, aby ta historia miała inny przebieg, aby Jahim był mój, a ja — jego, i to tak, jak tylko my dwaj byśmy tego chcieli. Ale tymczasem życie pisało nam inny scenariusz. Dwa podzielone duchy miały się jeszcze kiedyś ze sobą spotkać i współpracować na rzecz podobnych nam: niezrozumiałych, odrzuconych, pognębionych starymi przepisami, bojących się siebie i tego, kim zostali stworzeni. Do tego jednak obydwaj potrzebowaliśmy czasu, a on zawsze, jak wiadomo, chodzi swoimi ścieżkami.
Tu kończy się to, co mogłem i chciałem opisać wam jako bar micwa. To moje wspomnienie zostawiam na miejscu uznanym za święte, wśród kamieni, za którymi jest ciemność łącząca z naszymi ich kamienie miejsca uznanego za święte. Tam rozpocznie się to, co powiem wam jako zwiastowanie przyszłości, a przyjdę.
„Arena Młodych” to projekt publikacyjny studentów kierunku pisarskiego Instytutu Literatury i Nowych Mediów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego / koordynator: dr Jakub Michał Pawłowski
Piotr Wacław Zawendowski — zainteresowany słowem samym w sobie. Ceni szerokość duszy słowiańskiej, nie pojmuje zachwytu amerykańskim pustoduchem.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved