JAROSŁAW JAKUBOWSKI
Żywołapka [fragment 3.]
Był u nas w miasteczku, Ciemną Doliną zwanym, plac zabaw, na który wszyscy mówiliśmy „ogródek jordanowski”. Ogrodzony drucianym płotem, sąsiadował z jednej strony ze skwerem ku czci żołnierzy armii czerwonej, z przeciwnej strony — z ośrodkiem zdrowia, z trzeciej zaś — z ogródkami działkowymi o nazwie, która uleciała z mojej pamięci, ale musiała brzmieć albo jak nazwa rośliny (np. Koniczynka), albo jak nazwa zawodu (np. Kolejarz), albo jak cokolwiek (np. Słoneczko). Z czwartej strony była ulica, która oddzielała ogródek jordanowski od cmentarza zawieszonego nad rzeczną skarpą.
Ogródek jordanowski był zamykany na noc (na kłódkę, chyba że w furtce był zamek), a w godzinach otwarcia pilnowała go pani, która budziła dość powszechny respekt. Była to osoba niskiego wzrostu, o krótkich kończynach i głowie mocno osadzonej na szerokim karku. Tak ją przynajmniej zapamiętałem. Wydaje mi się, że przebywała w jakimś pomieszczeniu na terenie ogródka jordanowskiego, w czymś w rodzaju dyżurki, stróżówki, domku czy budki. Jak zwał, tak zwał. Musiała mieć jakąś kanciapę choćby po to, żeby schronić się przed deszczem, zrobić sobie kawę, ale nie pamiętam, czy ogródek jordanowski posiadał wucet. Może tak, a może nie. Właściwie powinien, ale tu moja pamięć milczy. Przyjmijmy więc, że był wucet, bo przecież nie załatwialibyśmy się gdzie bądź. My jak my, ale ona, ta pani, musiała mieć w pobliżu ustronne miejsce podłączone do miejskiej kanalizacji. Bo raczej nie był to wychodek z dołem kloacznym, wtedy takie ustrojstwa występowały zwykle na wsi i w podwórzach starych kamienic. Nie w ogródkach jordanowskich. Chyba że korzystała z wucetu w ośrodku zdrowia.
***
Chodziła po placu, między bujawkami, zjeżdżalniami, równoważniami, karuzelami i stonogami z połączonych szeregowo stalowych kręgów, zresztą wszystkie urządzenia w naszym ogródku jordanowskim były ze stali, dlatego wszystko rdzewiało, obłaziło z farby i skrzypiało, a kiedy ześlizgiwałeś się ze zjeżdżalni, musiałeś uważać, żeby nie podrzeć sobie portek albo nie pokaleczyć się o wystające śruby czy wypaczone złącza arkuszy nadrdzewiałej blachy, zresztą co to było za „ześlizgiwanie się”, skoro musiałeś sobie pomagać, odpychając się rękami i nogami, żeby dobrnąć do końca szorstkiej (mówiliśmy „tępej”) blachy i wylądować w niecce wydeptanej w piachu, w której po deszczu zawsze stała brudna woda.
Bujawki, zwane czasem huśtawkami, ale najczęściej właśnie bujawkami, chwiały się w betonowych „butach”, a raczej niekształtnych betonowych onucach, którymi były osadzone w gruncie. Niektóre bujały się krzywo, koślawo, jako że pręty, z których je pospawano, zdążyły powyginać się od nieustannego użytkowania. I właśnie pani Henryka, niech będzie że Henryka, pilnowała, żeby nikomu nie stała się krzywda przy nieostrożnym obchodzeniu się z wysłużonymi konstrukcjami.
Raz po raz nad rzężeniem bujawek i charkotem trących o blachę tkanin, ponad odgłosami właściwymi dla dużego zbiorowiska dziecięcego, które z daleka brzmiały jak jeden wielki pisk i wrzask, rozlegała się jej komenda:
Złaź stamtąd natychmiast!
Nie widzisz, że to dla ciebie za wysokie?!
Tylko nie wybij sobie zębów!
Przestań się wydurniać!
Co ty wyprawiasz?!
A nie mówiłam?!
No i co znowu zmalowałeś?!
Nie wolno!!!
Zostaw!!!
I wiele, wiele innych. Podczas gdy pani Henryka sumiennie wykonywała swoje obowiązki, opiekunowie dzieci, zwykle tych najmłodszych, bo starsze mogły przebywać tu samodzielnie, przesiadywali na ławkach o metalowych „łapach”, jak nazywałem te nóżki, podobne właśnie do łap jakiegoś gada, może jaszczura albo krokodyla, i do łap naszej wanny opartych o łazienkowe lastryko. Przesiadywali i nudzili się albo obserwowali swoje pociechy, a obserwując i tak się nudzili, albo przeglądali prasę, „Gazetę Pomorską” z winietą „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”, której nie rozumiałem, ale czułem, że to musi być coś ważnego, skoro w każdym wydaniu gazety na pierwszej stronie stoi, może „Kobietę i Życie” z rubryką pod tytułem „Satyra w krótkich majteczkach” albo „Razem” z plakatem Bajmu czy Kajagoogoo w środku, cynicznym felietonem Janusza Atlasa i gołą babą na ostatniej, żółtej stronie. Niektórzy może wertowali „Kraj Rad”, drukowany na kredowym papierze i przybliżający nam naszego wschodniego sąsiada, mógł to być „Ilustrowany Kurier Polski”, gazeta Stronnictwa Demokratycznego, tak jak „Dziennik Ludowy” był pismem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, a „Pomorska” gazetą Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale to „Dziennik Ludowy”, a nie „Pomorska”, miał też jak „Razem” fajne plakaty, „Zarzewie” też zawierało kolorowe rozkładówki, to było chyba pismo Związku Młodzieży Wiejskiej, ale nie jestem pewien, w każdym razie czyjeś być musiało, „Ikar” nie miał plakatów, ale bardzo dużo sportu i ogłoszeń drobnych, no i w porównaniu z „Pomorską” dawał mniej relacji z plenów partii, więc się go czytało, młodsi mogli sięgać po „Świat Młodych”, z komiksami i listami czytelników, może nawet niekoniecznie młodsi, bo i starsi czytali to kolorowe pismo, które jakoś kojarzę ze Związkiem Harcerstwa Polskiego, bo z czymś skojarzone być musiało, ale najpewniej był to „Dziennik Wieczorny”, popularny „Dzienniczek”, bydgoska popołudniówka, po którą do kiosków ustawiały się kolejki, szczególnie w piątki, kiedy wychodziło wydanie magazynowe, z reportażami ze świata i kolejnym odcinkiem powieści w odcinkach. No i programem telewizyjnym i kinowym na cały tydzień.
***
No więc i ja odwiedzałem nasz ogródek jordanowski, żeby pobujać się, pozjeżdżać i przeleźć raz i drugi przez stalową stonogę. Starałem się unikać pani Henryki i korzystać z urządzeń, od których była akurat najbardziej oddalona. Ale pani Henryka miała oko, miała jakieś trzecie oko na cały plac zabaw, oko, którym obejmowała jednocześnie wszystkie stalowe obiekty i wszystkie dzieciaki. Oko to było, można powiedzieć, okiem wszechwidzącym, co czyniło panią Henrykę postacią o bez mała boskiej proweniencji. Choć, gdy na nią spojrzeć, nie miała w sobie nic z boga czy bogini, chyba że właśnie ta niepozorna, przysadzista i nieforemna postać miała dla zmyłki kryć boską substancję.
Próbowałem więc pod wszechwidzącym okiem pani Henryki zażywać beztroskiej zabawy ruchowej, na świeżym powietrzu, w cichym poszumie drzew, których wtedy było więcej niż dzisiaj, pod niebem, którego strzegli piloci w skrzydlatych srebrzystych tubach z biało-czerwoną szachownicą, na przemian z tymi z pięcioramienną czerwoną gwiazdą. Próbowałem, Oko mi świadkiem, ale chyba nigdy nie udało mi się umknąć uwadze pani Henryki. Każdy mój ruch, każde wdrapanie się na szczyt zjeżdżalni, każde pchnięcie bujawki i każde przejście przez stonogę obarczone było ryzykiem interwencji dozorczyni naszego ogródka jordanowskiego, ryzykiem niebezpiecznie graniczącym z pewnością.
Dlatego też, z biegiem czasu, odwiedziny w tym przybytku stały się dla mnie rodzajem perwersyjnej gry. Przekraczałem bramę, a raczej furtkę, ogródka jordanowskiego i od razu obejmował mnie lęk przed zdemaskowaniem, wyłuskaniem przez panią Henrykę z masy podobnych sobie stworzeń i pokazaniem im: zobaczcie, to jest ten, który się nie stosuje do regulaminu, czyli nie zależy mu na tym, aby urządzenia były sprawne i służyły innym, czyli jest po prostu podłym, samolubnym gówniarzem!
Może trochę przesadzam, bo przecież pani Henryka regularnie urządzała połajanki nie tylko mnie, ale i wielu innym chłopcom i dziewczętom, choć głównie jednak chłopcom, to chłopcy ze swej natury i z natury pani Henryki byli głównym celem jej interwencji, nic jednak nie poradzę na to, że nie umiałem przejmować się innymi tak, jak przejmowałem się sobą, a przede wszystkim tym, że pod okiem pani Henryki byłem jak nagus pośród ubranych, jak trędowaty pośród zdrowych, jak wyrzutek pośród samych swoich et cetera, et cetera. Mimo to — na tym polegała perwersyjność tego procederu — niekiedy, a później już wręcz nieustannie, prowokowałem reakcję pani Henryki. A to próbowałem wleźć na zjeżdżalnię po blasze ślizgowej, a to wdrapywałem się na stonogę, żeby przejść ją górą, to jest po jej „grzbiecie”, a to rozbujowałem, rozbujowywałem, to jest rozpędzałem bujawkę tak, że niemalże wyskakiwała z zawiasów i betonowych butów, onuc. Z natury nie byłem złośliwy, ale na terenie placu zabaw działo się ze mną coś osobliwego, jakbym stawał się kimś innym, jakbym pragnął stanąć oko w oko z Okiem, jakbym chciał wreszcie zajrzeć pod powłokę srogości, zdemaskować grozę in statu nascendi. Ech, pewnie że nie uświadamiałem sobie tego wtedy. Dopiero dziś, po wielu, wielu latach, siedząc w pociągu unoszącym mnie coraz dalej od Ciemnej Doliny, próbuję zrozumieć, co się wtedy ze mną działo.
Pani Henryka darzyła mnie szczególną antypatią, nawet jak na jej zwyczajowo antypatyczne usposobienie. I nawet nie chodziło o to, że ją prowokowałem. Byli chłopcy, którzy prowokowali ją o wiele brutalniej, a mimo to miała dla nich jakieś resztki wyrozumiałości, ochłapy sympatii. Ja należałem do kręgu potępionych a priori i, nie powiem, przysparzało mi to z jednej strony zgryzot, z drugiej zaś — narcystycznej dumy, która kazała mi traktować panihenrykowe demaskacje jako dowód mojego wybraństwa. Potępienie to wszak rodzaj wybrania.
***
Nie pamiętam, aby pani Henryka stosowała przemoc fizyczną, może w jakichś wyjątkowych sytuacjach, gdy jedynie przemoc mogła uratować dewastowane urządzenie albo ryzykującego zdrowiem czy życiem urwipołcia. W stosunku do mnie konsekwentnie stosowała wyłącznie upomnienia słowne. Trzeba przyznać, czasem zjadliwe, zwykle nawiązujące do mojej nadwagi. Tak, w tym czasie byłem chłopcem pulchnym i szybko powiększającym swoje gabaryty. Prawdopodobnie brało się to z maminej maniery żywieniowej: nic nie mogło zostać na talerzu, musiał zostać „wylizany do połysku”, jak mówiła Mama. Specjalnością zakładu w mojej ówczesnej diecie było mleko zaprawione kaszką. Och, była to wspaniała pasza, wtłaczana do przełyku i dalej, do trzewi, przez gumowy smoczek czopujący butelkę, a udający maminy sutek. Ssałem go — smoczek, nie sutek — chyba do dziesiątego roku życia. Niesamowite, ale wciąż jeszcze czuję między zębami ten sprężysty gumowy cyc ssąco-tłoczący, wydający przedziwne odgłosy, bulgoty, popierdywania, piski i inne.
Nie dało się ukryć (no bo jak?!), że górowałem wzrostem i masą ogólną nad rówieśnikami. Na zdjęciach z tamtego czasu zrobionych z okazji pierwszej komunii świętej wyglądam pośród innych, wtłoczonych w granatowe garniturki chłopców, niczym olbrzym o owalnej, dziecięcej, by nie powiedzieć dzidziowatej, buzi. Podobnie musiałem prezentować się w gronie jordanowskim pod wszechwidzącym okiem pani Henryki, którą niech mi tu będzie wolno nazwać symbolicznie Jordanowską, Henryką Jordanowską.
***
Wszelkie urządzenia, w które wyposażony był nasz plac zabaw, wykonano pod przeciętnego wagą i wzrostem dzieciaka. Bujawki, zjeżdżalnie, równoważnie, karuzele i stonogi nie uwzględniały ani karłów, ani olbrzymów, były niewskazane dla osobników ultralekkich jak i superciężkich. Norma, normalność, normalizacja, ile razy słyszało się to w telewizorze, szczególnie to ostatnie! Kraj przechodził proces normalizacji połowy lat osiemdziesiątych pod czujnym, uzbrojonym w ciemny okular okiem Generała, które to oko, niczym oko pani Jordanowskiej, wychwytywało wszystkie uchybienia przeciwko normalizacji. Generał, ubrany z zgniłozielony mundur, wizytował zakłady pracy, sklepy wielobranżowe, punkty skupu butelek i żywca, mleczarnie i fermy kurze, tudzież szkoły, internaty i instytuty, a wszędzie otaczały go skrzyknięte na tę okazję indywidua, które bardziej lub mniej udatnie starały się wyartykułować najbardziej palące bolączki, bo Generał koniecznie chciał je poznać, albowiem jeszcze bardziej pragnął je rozwiązać. Podpułkownik docent doktor habilitowany Lesław Wojtasik w „Dzienniku Telewizyjnym” pokazywał wykresy ilustrujące spadek poparcia społecznego dla Solidarności, co w oczywisty sposób miało potwierdzać tezę podpułkownika docenta doktora habilitowanego, że społeczeństwo nie jest zainteresowane rewolucją, tylko normalizacją. Wojtasik mówił matowym głosem do podsuniętego przez reportera kulistego mikrofonu z metalowej siateczki, a nasz ogródek jordanowski czekał na następny dzień, kiedy otworzy swe podwoje dla dziatwy, rzecz jasna tej mieszczącej się w normach określonych regulaminem i innymi przepisami organizacyjno-porządkowymi.
Ruscy sołdaci w sąsiedztwie placu zabaw spali pod ziemią, w której ich z wielkim trudem, bo mróz, złożono w styczniu czterdziestego piątego. Po drugiej stronie ulicy spali nieboszczycy wszelkich stanów, którzy pomarli począwszy gdzieś od połowy wieku XIX. Jako że cmentarz zajmował ograniczony obszar, nieboszczycy kładli się na nieboszczykach, a ich warstw nikt już nie liczył. Trudno powiedzieć, czy hałasy dobiegające z naszego ogródka jordanowskiego w godzinach jego otwarcia budziły, czy spędzały sen z powiek nieboszczyków, choć mnie trudno było sobie wyobrazić, że ktoś mógłby spać całą wieczność. Możliwe jednak, że w świecie nieboszczyków także zapanował duch normalizacji, który sprawił że nawet wieczny sen nikomu już nie wydawał się niedorzecznością.
Polska pod uzbrojonym okiem Generała też sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie, a w każdym razie niezbyt przytomnej. Być może miał na to wpływ wysoki poziom spożycia wysokoprocentowego alkoholu, które nie chciało spaść pomimo czynionych przez władze pokazowych starań. Kto je tam zresztą, te władze, wiedział. Może właściwie zależało im na tym, żeby kraj pogrążony był w pijackiej malignie, a takie rozrywki jak nasz ogródek jordanowski były po prostu tej pijackiej maligny drugą stroną. Gdyby wyłączyć obraz i wsłuchać się wyłącznie w jordanowską fonię, to można by usłyszeć infernalne rzężenie, charkoty, skrzypienia, pobrzękiwania, a nad tym wszystkim unoszące się niby z dna trwogi wołania Henryki Jordanowskiej.
Ty! Tak, do ciebie mówię! Ty już nie możesz się tutaj bawić!
Dlaczego?
Bo za dużo ważysz.
***
Tak mniej więcej brzmiała moja ostatnia rozmowa z panią na naszym ogródku jordanowskim, który w najmniejszym stopniu nie był naszym ogródkiem, tylko w całości jej. Doszło do tej rozmowy, kiedy po raz nie wiadomo który wdrapałem się na szczyt zjeżdżalni, a ta chyba zachwiała się w posadach, to znaczy w obutych w beton stalowych rurach, które stanowiły filary konstrukcji. Tak to przynajmniej teraz widzę, choć mogło to też być przy okazji jakiejś nieudanej ewolucji na bujawce, bo bujawki także lubiły chwiać się w zabetonowanych posadach z byle powodu. Mój ciężar nie był byle jaki, więc i reakcja pani Jordanowskiej musiała być adekwatna.
Nie możesz na to wchodzić.
A na co mogę?
Na nic nie możesz wchodzić, bo jesteś za gruby i za ciężki!
Mogła i tak brzmieć ta sentencja. Wyrok banicji z placu zabaw mógł wydać się srogi, no bo jednak umówmy się, byłem w wieku jordanowskim, choć w niejordanowskich gabarytach. A jednak, kiedy zlazłem z rzeczonej zjeżdżalni, bo pani Henryka nie pozwoliła mi już z niej zjechać, czy też z innego urządzenia, ale raczej chyba na pewno zjeżdżalni, poczułem — poza oczywiście upokorzeniem, złością, wstydem i czym tam jeszcze — poczułem mianowicie ogromną ulgę.
Zostałem wprawdzie wypędzony z ogrodu niczym bezewowy Adam z Edenu, ale jednocześnie zostałem zwolniony z obowiązku stosowania się do regulaminu. Normalizacja wypluła mnie jako jednostkę niespełniającą normy, więc mogłem już spokojnie pokazać jej język i cokolwiek innego. Jak nie, to nie.
Niestety, banicja z ogródka jordanowskiego była wyjątkiem na martwym morzu przynależności i podległości. Nie chciano mnie usunąć ze szkoły, z Ligi Ochrony Przyrody, Ligi Obrony Kraju, Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej oraz Związku Harcerstwa Polskiego, Młodzieżowej Służby Ruchu i Szkolnej Kasy Oszczędności, mimo że nie wykazywałem najmniejszych chęci, aby do wymienionych struktur przynależeć.
Złaź stamtąd, bo za ciężki jesteś!
Nie jestem pewien, co wtedy powiedziała pani Henryka, pamiętam tylko, że zabrzmiało to ostatecznie, nieodwołalnie, jakby sama śmierć do mnie przemówiła. Może odbyło się to ostrzej, brutalniej i kanciaściej, jak to w realnym życiu bywa. Dziś wszystko spowija mgiełka, która rozmiękcza kontury i zaokrągla słowa.
Co dalej?
Nic. Nie ma już naszego ogródka jordanowskiego. Na złom trafiły wszystkie bujawki, zjeżdżalnie, pochylnie, karuzele i stonogi. W niewiadome miejsce wywieziono ławki, zdemontowano też druciane ogrodzenie, a kiedy plac opustoszał, wjechał sprzęt budowlany. Na jednej części parceli postawiono Dom Pomocy Społecznej, a na drugiej aptekę. Z czasem zniknęła też większość ogródków działkowych, a te, które pozostały, są jak jakaś zielona wyspa Robinsona pośród asfaltu i betonu. Normalizacja zdaje się czynić dalsze postępy. Nawet nieboszczycy coraz częściej zmieniani są w popiół i umieszczani w praktycznych pojemnikach, które zajmują niewiele miejsca. Tylko niepoprawny fantasta byłby w stanie wyobrazić sobie śpiące popioły, choć muszą gdzieś wśród nich przebywać doczesne szczątki Henryki Jordanowskiej.
powyższy fragment pochodzi z przygotowywanej do druku powieści Żywołapka (2025)
Jarosław Jakubowski (ur. w 1974 r. w Bydgoszczy) – poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta. Laureat Nagrody Mediów Publicznych w kategorii „Idea” (2023), konkursów na Bydgoską Książkę Roku „Strzała Łuczniczki” (2008, 2010, 2015, 2016, 2020) oraz nagrody za scenariusz oryginalny spektaklu telewizyjnego na Festiwalu Dwa Teatry Sopot 2019 (za Generała i Znaki). Zwycięzca XI Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych „Raport” (2011) i Ogólnopolskiego Konkursu Dramaturgicznego „Metafory Rzeczywistości” (2012). Nominowany do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego Orfeusz za tom Wzruszenia (2018). Mieszka w Koronowie. Jego liczne dramaty były wystawiane przez Teatr Telewizji, Teatr Polskiego Radia i Teatr IMKA. Wydał zbiory wierszy: Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001), Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni (2006), Pseudo (2007), Ojcostych (2007), Flow (2012), Święta woda (2012), Światło w lesie (2015), Wzruszenia (2017), Bardzo długa zima (2021), Dzień, w którym umarł Belmondo (2022), Baza (2023); zbiory opowiadań: Slajdy (2009), Oczy pełne strachu (2014), Ciemna Dolina (2021); powieści: Cyryl, dlaczego to zrobiłeś? (2012), Rzeka zbrodni (2015), Hejter (2020), Wojna (2020), Koń (2023) oraz zbiory dramatów: Generał i inne dramaty polityczne (2014), Prawda i inne dramaty (2017), Czerwony autobus. Didaskalia (2020), Witaj Barabaszu (2021), Znaki (2023). Jego opowiadania znalazły się w antologii współczesnych polskich opowiadań 2020 (2020) oraz antologii polskich opowiadań grozy City 5 (2022).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved