Skip to content

KAROL SAMSEL

Praktyki. 3

 

czwartek, 3 kwietnia 2025 roku

Głęboko wierzę, że najbardziej nieortodoksyjne, dzikie i genialne książki są jeszcze przed nami. Mówiąc najbardziej nieortodoksyjne, najbardziej dzikie czy genialne, mam na myśli coś w rodzaju Oliviera Messiaena albo Pierre’a Boulez w literaturze, powiedzmy, Dwadzieścia spojrzeń na Dzieciątko Jezus — tylko że pomyślane jako cykl powieściowy, proustowski?, rousselowski?, gdzie każda z dwudziestu powieści w większym stopniu jest estetyczną tabula rasa aniżeli strumieniowym rozstrzelaniem czytelnika. Tak, to jest chyba moja najważniejsza uwaga do postmodernizmu: usiłuje on wyniszczyć czytelnika tekstem — spalić ziemię ogniem, zamiast zająć się jej „klasowymi” przyzwyczajeniami, wprowadzić odpowiednią dietę. „Zderzenie czołowe w maksymalnie rozpędzonych językach polskich”, czytam, chyba w kontekście Story Jones Krzysztofa Pietrali i myślę o tym, jak można tak fantazjować, przecież to natychmiast wywołuje odruch sprzeciwu, przynajmniej we mnie: odpowiedź na podobne wyzwanie zdawałaby mi się tylko jedna — takie fetyszyzowanie doskonałości powinno napotkać na swojej drodze doskonałość upośledzoną — pidżinowy polski, tj. coś, co byłoby parafrazą utworu zupełnie klasycznego polskim uproszczonym, a nawet zubożonym i dopiero „maksymalnie rozpędzonym”… A może najuczciwiej byłoby „maksymalnie rozpędzić” (jak łaskaw był wyrazić się postmodernistyczny krytyk) izolaty, a więc języki niewykazujące żadnych podobieństw z żadnym istniejącym językiem? Tzw. „non-demonstrable relationships”? Na przykład zagrożoną wymarciem Haidę, obecną na przykład — wciąż — na Alasce, oraz Kutenai, występującą nadal w Kolumbii Brytyjskiej…

Mam nadzieję, że widać, że nie chodzi tutaj o dialekty… Proszę mi, oczywiście, wybaczyć, że nie widzę niczego szczególnego w „maksymalnie rozpędzonych dialektach polszczyzny” — nie witam ich pokłonnie z bardzo konkretnych powodów. Dużo ważniejsze byłoby arcydzieło polskiego pidżinu, utwór napisany mową pozornie zależną z perspektywy częściowo zakulturowanego w Polsce Ukraińca czy Białorusina. Tak postępowaliby Conrad albo Żeromski sto lat temu… Ich postmodernizm byłby, moim zdaniem, czekaniem na opus magnum, i to nie w charakterze czekania na Godota… To, co mnie wczoraj w spotkaniu z Maciejem zauroczyło, to żarliwa obrona przezeń — gnostyckiej wykładni Lizabójcy… Jest szczery, to niezwykle sprzyja rozmowie. Daje mi również nadzieję na postmodernizm bez histerii, chociaż mówiąc ściślej, może powinienem powiedzieć, że dużo z tego, co wyrażam tutaj, wynika z głębokiego przeświadczenia o konieczności powiązania postmodernizmu z impresjonizmem, impresjonizmem literackim, i takim samym postimpresjonizmem. To, co mnie interesuje — gdyż rozumiem, jak histeria jest istotna, jest potrzebna jako energia, może energia rewolucji nawet, to histeryczność impresjonizmu — „kontrolowana”? To za mocne słowo, może „regulowana”. W polskim postmodernizmie brakuje mi dodatkowego suwaka, ogólnego regulatora, który niekiedy przynajmniej miałby również, nazwijmy to, charakter podpowiadająco-jakościowy: podpowiadałby, dla przykładu, wybór między jakościowością ironii a jakościowością groteski, ostateczną decyzję pozostawiając, oczywiście, polskiemu postmoderniście…

Podsumowując, proponowałbym utwór pokazujący nowe przestrzenie i możliwości literatury. Coś w rodzaju Młota bez mistrza Pierre’a Bouleza, bo właściwie: uważam, że, jeżeli chodzi o etapy jej rozwoju w zestawieniu z muzyką, jesteśmy na wysokości Święta wiosny (1913), dopiero przed nami, zatem, literackie przełomy w rodzaju muzycznego XX wieku, Kwartetu na koniec czasu (1941), wspomnianego Młotu bez mistrza (1955) oraz Pli selon pli (1960) — chcę przez to powiedzieć, że muzyka wyprzedza nas ewolucyjnie, wyprzedza ewolucyjnie jednak nie tylko literaturę, również religię. Na tym polega wielka szansa literackiego postmodernizmu, że razem z nim, jak wierzę, wciąż możliwy jest ewolucyjny awans literatury w stosunku do muzyki, a więc poziom Pli selon pli pisania, właśnie o tym wczoraj usiłowałem rozmawiać ze Świerkockim, wyczuwając w Lizabójcy głęboko poukrywaną pod osnową powieści sensacyjno-kryminalnej duchową interpretację rzeczywistości — jakiś rodzaj panoptykalnej gnozy wyłaniającej się z narracji. Sugerowałem okultystyczną narracyjność, uznając, że Alistair Crowley jest tu również kimś więcej niżeli tylko szarlatanem. To patron stylu pisania, można rzec, patron równie pneuometryczny czy psychometryczny, jak… stylometryczny. Crowleyowską transowością, właśnie, przeniknięta jest mowa pozornie zależna przez Świerkockiego w Lizabójcy używana…

To potworna arogancja, leniwa arogancja — uważać, że wszystko zostało odkryte — mówić to przed literackimi Kwartetem na koniec czasu oraz Młotem bez mistrza… Masturbowałem się dzisiaj dwukrotnie: o czwartej, a następnie — o siódmej rano. Wpierw uchodząca ze mnie sperma oswobodziła mi umysł, dając fizyczną możliwość pracy, a dalej kofeina, sześć szklanek kawy, dziś dodatkowo dwa banany, wyostrzyła go… Cieszą mnie banany, sprawnie je trawię, inne poranne posiłki wywołują we mnie mdłości i paraliżują możliwości tworzenia. Ostatnie słowo o postmodernizmie: proponowałbym mimo wszystko głęboką finezję dekonstrukcji, wierzę, że mogłaby ona dostarczyć ogromnych pokładów metafizyki. Kto wie, czy nie wierzę w postmodernizm, tak jak się wierzy w alchemię, w skrytości wierząc, że warto się po ten postmodernizm wyprawiać jak po złote runo, że on skrywa w głębi złote jądro, złote ziarno rzeczywistości, że w postmodernizmie jest zapisany kamień filozoficzny literatury: czystość taka, jak dla Mallarmégo czy Bouleza: maksymalnie abstrakcyjna i maksymalnie zmysłowa. Trzeba tylko porzucić własny gargantuizm, a więc przestać żyć niepoważnym marzeniem awangard o „maksymalnie rozpędzonych językach polszczyzny” (bo to jak pisanie w gorsecie stylem możliwie największego i najbogatszego rozmiaru — ale w gorsecie, „gorsecie popisu”).

Czy seks sprawia mi przyjemność…? W jakim stopniu jest ona porównywalna z przyjemnością sprawianą mi przez pisanie? Różnica między seksem homoseksualnym a pisaniem wielkiej literatury jest dla mnie jak różnica pomiędzy postmodernizmem, który obserwuję na zewnątrz i tym, który wyraża się głęboko wewnątrz mnie jako szansa, szansa uświęcona jeszcze własną niewyrażalnością. Seks to partytura Zmierzchu bogów Wagnera, innymi słowy, literatura w swoich stanach wyjątkowych, literatura w stanie twórczości to Zmierzch bogów, ale już w wykonaniu Pierre’a Bouleza, perwersja obłaskawiona, uczczona poprzez interpretację, a właściwie poprzez metainterpretację… Więź tym samym pomiędzy mną a członkami moich warsztatów literackich czy studentami — to metamasochizm, ma w sobie charakter głęboko metaseksualny… W tym sensie, więzi intelektualne, które potrafię zawiązywać pomiędzy sobą a swoim uczniem, mają — i będą miały zawsze — charakter tak metahomoseksualny, jak i metaheteroseksualny. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem praktykiem amor intelectuallis… Ale nie jestem również niewolnikiem miłości naturalnej — czyli amor naturalis… Jestem kochankiem dzieła, chociaż nie jestem aseksualny, a zatem powinienem może powiedzieć, że jestem tylko warunkiem kochanka dzieła, czegoś, co jest subtelne, bo jest pozaseksualne — i może być literackie, cały czas utrzymując swoją własną ponadliterackość… Pozaseksualne więc, ponadliterackie i dające się zatrzymać w granicach tekstu… Wydaje mi się, że to jakaś najdalsza obietnica postmodernizmu, może jeszcze nie całkiem widoczna…

 

niedziela, 6 kwietnia 2025 roku

Wyobraziłem sobie kogoś, kto poświęciłby wszystkie swoje zadania pisarskie tylko jednemu: by mnie spastiszować. Pastiszowałby Primę i Pietę, pastiszowałby również całe Autodafe. To ważne ćwiczenie duchowe, tzw. ćwiczenie piekła pokory: wyobrazić sobie własnego pastiszystę, jak dobrą, a wręcz — o ile lepszą mielibyśmy Biblię, gdyby Hiob czy Izajasz byli w stanie wyobrazić sobie własnych pastiszystów… Ale to samo tyczyłoby się traktatów, takiego Tomasza z Akwinu, dobrze byłoby, gdyby potrafił wyobrazić sobie swą Summę w formie jakiejś juicy potboiler tractate, z pewną zdolnością utrzymywania całej metafizycznej powagi, a nawet — duchowego napięcia. Wszystko można spastiszować, bo można wyobrazić sobie każdego pastiszystę: Solaris Borisa Viana, Krytyka czystego rozumu Stanisława Lema. Pastisz jest językiem pełzającego demokratyzmu, by nie powiedzieć — językiem demokratycznej rewolucji każdej literatury… Myślę także, na czym polegałyby kultura pastiszowa oraz religijność pastiszowa. Zastanawiam się, o ile mądrzejszy byłby katolicyzm pastiszowy i podejrzewam, że chciałbym w czymś podobnym się wychować. A zapytam o Watykan — może Watykan jest kulturą pastiszową? Kulturą pastiszowej religijności? Na czym w ogóle polegałaby głęboka metafizyka pastiszu? Głęboka metafizyka pastiszu, a więc właściwie — duchowa wielkość pastiszu, bo tu o niej mówimy?

„Herbert. Prowadził za rękę światło”. W podziemiach Wszystkich Świętych, razem z Łukaszem, na Placu Grzybowskim. Krótka myśl — jakże często mylimy światło z ogniem. A poza tym: samo światło tęskni do formy ognia i sam ogień tęskni do formy światła. Jestem z ognia, tęsknię do światła, przyciągam do siebie światło, niekiedy nawet poddaję się pewnej formie samooszustwa, że jestem światłem, czy muszę być światłem, skoro mam światło po swojej stronie, tyle światła zapewniającego mnie, że w głębi serca jestem światłem… Ale jestem ogniem… Demokracja to także ogień mylony ze światłem, religia to także ogień — mylony ze światłem, tak samo literatura. Dlatego tak dobrze rozumiem demokrację, religię, literaturę. Bo ogień wiele może uczyć się od światła, a światło od ognia, właściwie byłoby dobrze, gdyby profesorowie światła wykładali tylko na uniwersytetach ognia, profesorowie ognia zaś: tylko na uniwersytetach światła. Jeśli się nie mylę, możliwe stałyby się wówczas dwie drogi: interdyscyplinarność lub międzydyscyplinarność… Jak rozdzielić kompetencje światła oraz ognia między uniwersytety przyszłości i między dyscypliny takie jak — moje literaturoznawstwo?

Co to jest barok? Atmosfera, pragnienia, podejścia. Jeżeli mamy dominację pragnień nad atmosferą i podejściami, mamy właśnie tzw. barok uniwersytecki. Jeżeli — dominację podejść nad pragnieniami i atmosferą, mamy, naturalnie, między innymi, badawczy model dydaktyczny mający doprowadzić do transcendencji wiedzy. O dominacji atmosfery — jak myślę — mówić nie muszę — to wszyscy ci, którzy orzekają, że dydaktyka to trampolina, po której się skacze, a która z wiekiem — to kwintesencja dydaktyki atmosferycznej — staje się coraz bardziej sprężysta. Tak, niestety, nie jest, mogę o tym zaręczyć, nawet jeżeli nie są mi obce inne naiwności: mam z pewnością skłonność do baroku uniwersyteckiego. W tekstach, kiedy jest się w miejscu takim, jak moje, emancypować można się tylko na dwa sposoby — pomiędzy Autodafe, Primą, Pietą, Cairo Declaration — zacząć pisać dramaty albo zacząć posługiwać się pseudonimem literackim, albo jedno i drugie: zostać pseudonimującym się dramaturgiem, co może mieć wpływ na powodzenie w tworzeniu dramatu: pseudonim to zawsze secesja stylu w nieznane, raczej w wymiarze jego dopływu niż odpływu. I myślę właśnie o tym w kontekście dydaktyki w ambitnych granicach transcendencji wiedzy… Czy jest możliwa, dzisiaj, na Uniwersytecie Warszawskim — secesja dydaktyki w nieznane — czy posługiwanie się pseudonimem dydaktycznym, pseudonimem erudycyjnym, świadomie — w uprawianiu nauki?

 

poniedziałek, 7 kwietnia 2025 roku

Kiedy Rafał Gawin w przeglądzie tomów 2024 roku nazwał Autodafe 7 poematem masturbacyjnym (zobaczyłem uśmiech młodziutkiej Barbary Rojek), mimowolnie zacząłem zastanawiać się nad tym, co wypełnia moje życie w sposób całkowicie dominujący — kawa, sperma, literatura, a także myśli o Bogu — rzeczywiście, to, nade wszystko: kawa, religia, sperma oraz literatura — jest esencją mojego stanowienia, swoistym ratio essendi… Może przywołam w takim razie argument Kena Robinsona dotyczący edukacji: otóż ci, których dzisiaj kształtujemy, którymi manipulujemy i na których usiłujemy wywierać nasz wpływ, a niekiedy jedynie wyciskać, odciskać nasz interes, współcześni dziewiętnasto-, dwudziesto-, dwudziestojednolatkowie — odchodzić będą na emerytury w 2070 roku. Edukujemy ich i „edukujemy” ich, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, jak będzie wyglądał świat w 2030 roku. Właściwie — „prolongujemy nas samych” w nich, co jest równie sensowne, jak — nie przymierzając: czarny, edukujący białego, wierzący, że jest zdolny stworzyć w białym typ, metatyp raczej: rodzaj rasy wewnętrznej — uwewnętrznić w nim swoją rasę. Tak samo też myślimy o literaturze i religii — całkowicie akulturująco. Manipulujemy dwudziestolatkiem, niewidzącym w nim kolejnych czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, którymi nas transcenduje (mówiąc wprost: przewyższa, przewyższa w sensie poznawczym, dyskontując… tą drogą… całą naszą intelektualną wyższość). Chcemy, by religia była kompetencją przyszłości, może chcemy mistycyzmu przyszłości?

Chciałbym doczekać takiego własnego poziomu mistrzowskiego, by dostrzegać rok 2070 w oczach moich dwudziestoletnich dzisiaj studentów — to dydaktyka, w którą wierzę. Futurologia całkowicie nam dostępna. To również źródło niewyczerpywalnej mocy — byleby jedynie traktować ją poważnie, a nie baśniowo czy też surrealistycznie (Tokarczuk, Lebda, Kącka…). Poważnie, to znaczy jak? Jaką najzupełniej literacką władzę możliwości? Dzisiaj mówię „destabiliacja”, jutro oni będą mówili na to samo: „desakralizacja”, lub — dowolnie odwrotnie: dzisiaj mówię „desakralizacja”, jutro mówię „destabilizacja”. Co ich wszystkich obchodzić będzie w 2040 czy 2050 roku dzisiejszy reżim większości, totalitaryzm nagrody, niekiedy nawet — sam już totalitaryzm dofinansowania… Będą przecież oceniać owoce, nie kwoty, i będą tym się szczycić, że mają prawo oraz mają zdolność do oceniania czegoś — o wiele większego niż materialne wyrazy uznania z 2025 roku… W 2035 roku każdy będzie musiał szczycić się tym, że nie żyje już w 2025 roku, nie żyje już w jego religii i w jego literaturze, będzie się bowiem rozumiało, że życie w tamtych formach czasowych — jak w każdej przeszłości — było tylko pułapką (i nie będzie to miało czegokolwiek wspólnego z ewolucjonizmem, ale z kreatywnością). A czy wolno nam wierzyć, że XXI wiek stanie się wiekiem kreatywności katolicyzmu, protestantyzmu, prawosławia, kreatywności literackich poszukiwań — czegoś, co więcej ma wspólnego z being writeable niż z pisarstwem sensu stricto. Co staje na przeszkodzie? Myślę, że baśń. Że sen. Że pamięć. Że doświadczenie osobiste — tak zwane formy, które przywykliśmy uważać za prekursorskie w przeszłości — zapominając, że z biegiem czasu wszystko staje się swoją akulturacją, samokolonizacją — nawet: teraźniejszość, nawet: autorytet, po prostu wszystko: od Henryka Berezy po Elizę Kącką… To wielki mit i wielki blef: uważać, że sztuka jest we władzy Hermesa, czy też — Dionizosa, ewentualnie w łączeniu obydwu. Sztuka, po pierwsze, jest w głębokiej władzy Heraklita, a po drugie, to, że jest we władzy Heraklita, jest źródłem jej mocy, a nie — jak powszechnie się uważa — znakiem jej słabości…

Nie wiemy niczego, jak mi się wydaje o Heraklicie jako źródle mocy. Chrystusa — przywykliśmy łączyć z chrześcijańskim Dionizosem, tymczasem — nie — tajemnica Jezusa Chrystusa opiera się, w moim przekonaniu, na przeświadczeniu, że cała jego ekstatyczność pozostaje złudzeniem, Chrystus jest chrześcijańskim Heraklitem. Tym samym, jest bogiem codzienności. Jest również bogiem codzienności literackiej. Jest również bogiem, jak może powiedziałby Ken Robinson — codzienności dydaktycznej. Nawiasem, przepisuję wywiad z Adamem Pomorskim o Yeatsie do nowego numeru „eleWatora” i, właśnie, zarysowuje się interesująca cecha Yeatsa: potrafił kontrolować konserwatyzm swojego światopoglądu tak, ażeby sprostać wymogom modernistycznego zaangażowania. Uznałem to za fenomenalne, mamy taką zdolność, pomyślałem zrazu, kontrolować cechy swojego światopoglądu — i to właśnie przy pomocy świadomości. Światopogląd to nie zastąpienie Dionizosa Tarzanem — raczej to ustawienie w rzędzie obok siebie: Chrystusa, Dionizosa, Tarzana, tak by zyskać polifoniczność, możliwość, kreacyjność cywilizacyjną. Ja również kontroluję konserwatyzm swojego światopoglądu. Ja również kontroluję swój katolicyzm, swoją dewocję. Wierzę, również, że mam w sobie coś z Yeatsa: wierzę, że kontroluję konserwatyzm całego swojego światopoglądu do tego stopnia, że jest w stanie sprostać — marzeniu o postmodernizmie we mnie, „postmodernizmie we mnie”…

 

cdn.

Karol Samsel (ur. w 1986 r.) – poeta, krytyk literacki, filozof, doktor habilitowany nauk humanistycznych, doktor filozofii. Zastępca dyrektora w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW, adiunkt w Zakładzie Literatury Romantyzmu i kierownik Pracowni Historii Dramatu 1864-1939 Wydziału Polonistyki UW, członek Polskiego Towarzystwa Conradowskiego. Laureat nagrody imienia Władysława Broniewskiego (2010) i zdobywca statuetki imienia Wandy Karczewskiej (2011). Redaktor działu esejów i szkiców w kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator”. Mieszka w Ostrołęce. Wydał m.in. tomy wierszy: Dormitoria (2011), Altissimum-Abiectum (2012), Dusze jednodniowe (2013), Więdnice (2014), Prawdziwie noc (2015), Jonestown (2016), Z domami ludzi (2017), Autodafe (2018), Autodafe 2 (2019), Autodafe 3 (2020), Autodafe 4 (2021), Autodafe 5 (2022), Fitzclarence (2022), Autodafe 6 (2023), Choroba Kolbego (2023), Autodafe 7 (2024), Autodafe 8 (2025) i powieść Nie-możliwość Piety (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści