Skip to content

KAZIMIERZ BRAKONIECKI

Dziennik berliński. Dzień pierwszy

pamięci Teofili, Tadeusza, Juliusza Borowskich — rodziców i brata pisarza Tadeusza Borowskiego, więźnia Auschwitz — którzy po wojnie aż do swojej śmierci mieszkali w Olsztynie

A więc 2 lutego 2007 roku, po śniadaniu, w lekko zamglony i kapuśniaczony deszczykiem dzień wyszedłem z pałacyku Literarisches Colloqium w berlińskiej dzielnicy Wannsee, żeby zobaczyć, gdzie się znajduję (przyjechałem z Olsztyna przez Szczecin poprzedniego dnia późno wieczorem) i ochłonąć od widoku tych wielkich pisarzy, których portrety utrwalone równie sławnymi obiektywami wisiały w każdym wolnym miejscu (nad łóżkiem miałem podobiznę Brechta z sentencją) tej świątyni niemieckiej i europejskiej literatury, która mnie po znajomości, z pewnym wahaniem oraz miłym pobłażaniem, zaprosiła na miesięczny pobyt, co dla mnie było i za późno na niewinne fascynacje, i za krótko, aby napisać wiekopomne dzieło, którym bym dorównał tym tutaj eksponowanym mistrzom ostrzonego na berlińskim bruku lotnego pióra.

Postąpiłem tak, jak wielu innych przede mną i po mnie, obierając kierunek na ołowiowe jezioro (uczynione z rzeki Haweli), na którym teraz pusto milczały — nieczynne poza sezonem — pomosty, przystanie, wypożyczalnie sprzętu wodnego, statki, ławki, knajpki, a to milczenie wilgotniejących rzeczy wydrwiwane było krzykiem kołujących mew. Zaliczyłem — jak tylu pisarzy przede mną i po mnie, także polskich — w towarzystwie dziwnie utykającej, tłustej wrony nadjeziorny grobowiec nieszczęśliwego geniusza Heinricha von Kleista, który 21 listopada 1811 roku zabił ukochaną, chorą na raka (rodzaj eutanazji z miłości) Henriettę Vogel, a następnie sam się zastrzelił. Dokładnie przygotowane to samobójstwo i morderstwo z miłości sławne stało się w całej ówczesnej Europie napoleońskiej. Kleist był wyznawcą całkiem nowoczesnego odczucia nieuleczalnego absurdu życia (okazał się pojętnym uczniem Goethego, który jednak przestraszył się i odrzucił Kleista, widząc w nim upiorne dążenie do destrukcji, które go w młodości tak pociągało, chociaż sfinalizowane zostało wyłącznie na papierze, czyli stronicach Wertera). Przepłynął kajakarz w czerwonym kapeluszu, czarna (a nie siwa) wrona zakręciła łbem w moją stronę, a ja zdziwiłem się, że jestem w tym miejscu, że wszystko jest tak dotykalne, a jednocześnie przeodległe, że tutaj kiedyś taki głośny dramat się odbył, a ja nie potrafię się nim przejąć, gdyż zaraz przypominam sobie inne wydarzenie, równie posępne, lecz bardziej ironicznie zakończone po latach.

Pozbawiony złudzeń, co stanie się ze światem i człowiekiem po zwycięstwie sowieckiego komunizmu i niemieckiego nazizmu, 17 września 1939 roku Stanisław Ignacy Witkiewicz popełnia samobójstwo na Polesiu z wierną mu do końca Czesławą Oknińską. Kobieta po zażyciu środków nasennych budzi się z letargu i ratuje życie, Witkacy umiera, wykrwawiwszy się po cięciach żyletką. W Wannsee zakończyło się życie szlachetnego nacjonalisty pruskiego, uzdolnionego literata zawiedzionego przez życie osobiste, a tam na granicy zachodniej cywilizacji zamknęło się życie człowieka o bardziej dramatycznym, symptomatycznym dla całej epoki uniwersalnym charakterze. Jego los w sposób wyjątkowy stał się symbolem tragedii nowoczesnej historii, symbolem tragedii zmagań idei, a nie prywatnym znakiem pewnego okresu z narodowej historii literatury. Tutaj stoi pomniczek z cytatem z głównego dzieła Kleista: „Nun, o Unsterblichkeit, bist du ganz mein” („O, nieśmiertelności, teraz należysz w pełni już do mnie!”). Tam na wschodzie też jest oznaczony grób, ale nie wiadomo na pewno, czy szczątki pisarza w nim się znajdują. Ekshumacja okazała się porażką, bo nie odnaleziono zwłok, a to, co uznano za resztki Witkacego i w rodzinnym grobie w Zakopanem przez pomyłkę pochowano, okazało się być doczesnymi szczątkami młodej, nieznanej Ukrainki. O, święta ironio! Witkacy zniknął jak i dawna Polska zniknęła. Ponury żart genialnego dramaturga teatru idei, absurdu, groteski, apokalipsy? Groteskowa akcja Króla Ubu Alfreda Jarry (taki wcześniejszy Witkacy w miniaturze) dzieje się w „Polsce, czyli nigdzie”. Nigdzie, czyli wszędzie? Historia Polski przedstawiana we francuskim liceum pod koniec XIX stulecia zasługiwała na takie określenie, które zostało użyte wpierw w szkolnym, a następnie „poważnym” dramacie, skoro tego państwa nie było na mapie, skoro jego historia była dziwaczna i mało zrozumiała. Właściwie nieistniejąca. Król Ubu jest niestrawną grafomanią w porównaniu z dramatami Witkacego, ale to Jarry jest jednym z głównych symboli nowoczesnego poczucia absurdu w oczach wykształconego zachodniego pospólstwa, a nie genialny Witkacy. Dla europejskiego Zachodu symbolicznymi śmierciami wschodnioeuropejskich pisarzy pozostaną na zawsze romantyczne, okrutne zgony Puszkina, Lermontowa, Mandelsztama, nigdy zaś tragiczne, świadomie protestujące, heroiczne Witkacego, Korczaka, Borowskiego.

Wracam na stację Wannsee, kupuję bilet miesięczny na metro oraz ten do Poczdamu. To główny punkt mojego programu i chcę zrealizować go natychmiast — muszę wreszcie zobaczyć wieżę-obserwatorium Einsteina, którą zaprojektował niemiecki architekt pochodzenia żydowskiego Erich Mendelsohn (1887-1953), najwybitniejszy artysta pochodzący z Allensteinu, mojego rodzinnego Olsztyna na Warmii, z którego wyjechał na studia i już nie powrócił, pozostawiając w nim skromny Dom Przedpogrzebowy (Bet Tahara) jako jedyny ślad po sobie i po nieistniejącej z powodu hitlerowskich prześladowań żydowskiej kolonii.

Poczdam nic albo niewiele zmienił się od 2001 roku, kiedy przybyłem tutaj w towarzystwie polskich, rosyjskich i litewskich literatów na kolejne sympozjum pasjonatów bałtyckiej Atlantydy Północy. Te same kontrasty: całe kwatery odnowionych zabytkowych budynków oraz opuszczone rudery lub zaniedbane kamienice. Okropne wrażenie wywiera miejsce po starym rynku, na którym stał do wczesnych lat powojennych królewski zamek z początku XVIII wieku. W wykopach widać jego fundamenty. Widocznie i on zostanie zrekonstruowany. Na miejscu po niezachowanym pałacu rozciąga się ukwiecony, zazieleniony skwer, podobnie jak to jest w Kaliningradzie i wielu innych miastach europejskich, które z powodu wojen utraciły swoje zabytkowe centra. Enerdowska, szklano-betonowa, czyli kiedyś nowoczesna budowla na rachitycznych nóżkach nadal stoi, ale teraz jest zamknięta i opuszczona. Typowe ohydne i zimne budownictwo socjalistyczne, które tak nas w całym obozie radzieckim prześladowało, a którego korzenie znajdują się w „postępowej” architekturze nowoczesnych lat przedwojennych. Widmo minionej całkiem niedawno epoki. Niedaleko pięknie stoi Nikolaikirche z lat 30. XIX stulecia, podniosłe dzieło Schinkla i Periusa — obdarzona kopułą, stylizowana na pseudoantyczną świątynia. Po drugiej stronie placu wykwintny ratusz, prawdopodobnie również podniesiony z ruin. Kiedyś Poczdam zaliczał się do najpiękniejszych miast pruskich, ale bombardowania aliantów podczas II wojny światowej obróciły jego centrum w perzynę, a wyrosła na kikutach enerdowska architektura każe myśleć o niezagojonych ranach Wrocławia lub Gdańska. Chyba nawet bardziej Wrocławia. Jakoś rozumiem, ale na pewno nie potrafię współczuć, to sprzeczne przesłanie skaleczonego miejsca, bo takie odrestaurowane lub na nowo wybudowane zabytki musieliśmy sami sobie zafundować na ruinach zbombardowanych i systematycznie burzonych przez Niemców naszych poranionych miast.

Od 1990 roku RFN przekazało na zdrowieńcze inwestycje w byłym NRD półtora biliona euro! Suma niewiarygodnie wielka. A ile jeszcze zostało do zrobienia! A ilu mieszkańców byłej NRD nie ma pracy, jest niezadowolonych, uciekło i nadal ucieka na Zachód! Ile jeszcze czeka kamienic i pruskich zabytków na odnowienie albo zrekonstruowanie! Całe państwo pruskie zresztą, które powraca rekonstruowaną postmodernistycznie mitologią, pamięcią, tęsknotą. Poczdam jest szczęśliwym miastem dla Rzeczpospolitej, bo w nim w sierpniu 1945 roku rozwiązano po wsze czasy państwo pruskie, które w tej części Europy było absolutnym, militarnym złem („państwem osi zła”), które doprowadziło nie tylko do zagłady Rzeczypospolitej Obojga Narodów w latach 1772-1795 (patrząc na ten fakt z innego punktu widzenia, można całkiem sensownie uznać, że nie byłoby agresji zewnętrznej bez wewnętrznego rozstroju państwa). To Prusy doprowadziły do takiego zjednoczenia i rozwoju Niemiec, który spowodował obie wojny światowe (I wojna światowa wybuchła z potrzeby sztabów wojskowych i rozbudzonego nacjonalizmu, II — z totalnej nienawiści i potrzeby zemsty, III — z przypadkowego konfliktu sterowanego dziejową koniecznością?). Zapoznałem się z najnowszymi opiniami politologów, którzy demitologizują złą rolę Prus w dziejach Europy nowożytnej argumentami typu, że „wcale ten Prusak taki straszny nie był”. Upierać się w dalszym ciągu jednak będę przy stanowisku, iż Prusy Hohenzollernów były rakiem na ciele Europy Środkowowschodniej i głównym sprawcą zagłady I Rzeczypospolitej. I dlaczego mam je kochać? Nowoczesne i demokratyczne Niemcy też nie muszą kochać Prus, chociaż na pewno w historii tego państwa, na przykład w XIX wieku, znajdują wiele dla siebie chwalebnych wydarzeń, instytucji, a może i inspiracji. Ostatecznie było to państwo rozwijające się w burzliwym czasie, które zjednoczyło Niemcy, wprowadziło demokrację i państwo prawa; sam Berlin na przełomie XIX i XX stulecia stał się centrum socjaldemokracji — w porównaniu z despotyczną Rosją, a nawet stosunkowo liberalnymi Austro-Węgrami, pruska Rzesza jawiła się jako dziwnie wymieszane państwo cesarsko-parlamentarne. Cóż, wszystkie te autorytarne, wielonarodowe państwa miały jedną, podstawową wadę: cywilizowały się na przemilczanej zbrodni zagłady Rzeczypospolitej.

Prusy na przełomie XVIII i XIX wieku składały się głównie z ziem zabranych Polsce i zamieszkiwane były przez obywateli zlikwidowanego państwa polskiego. Inna rzecz, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby w XVI lub XVII stuleciu powstała unia polsko-pruska ze stolicą w Warszawie i Berlinie, bo takie państwo słowiańsko-germańskie miałoby z wielu racji zapewnioną wspaniałą przyszłość historyczną. Taka wielonarodowa Sarmacja polsko-pruska częściowo wykształcała się w Prusach Królewskich podległych I Rzeczypospolitej, a jej oryginalność polegała na silnej pozycji miast (czego nam zabrakło), obywatelskiej wolności oraz tożsamości konstytucyjnej (republikańskiej). Gdyby udało się przeforsować w tym układzie konstytucyjnym władzę światłego i skutecznego władcy (monarchia konstytucyjna), to powstałoby państwo nowoczesne, wielokulturowe, reformatorskie, które by zdominowało Europę Środkowowschodnią. Rezygnację z obecności politycznej i terytorialnej Polski na zachodzie, brak wyrafinowanej dyplomacji i polityki królewskiej, likwidację roli mieszczan, anarchizujące wpływy wschodnich możnowładców (unia z Litwą!), obciążenie pańszczyzną chłopów uważam za najważniejsze składniki upadku państwa, które przez krótki czas w XV i XVI stuleciu pretendowało słusznie do wielkości.

Unia z Litwą to była tragiczna pomyłka. Wiemy, czym się skończyła. A jednak w XVI stuleciu, a zwłaszcza w drugiej jego połowie, Rzeczpospolita Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego należała do najbardziej zawansowanych w rozwoju demokracji i wartości obywatelskich federacyjnych państwowości w Europie. Jej zagłada wynikła z przerostu wolności i praw obywatelskich, zwłaszcza feudalnej magnaterii z terytorium dawnej Litwy (Litwy właściwej, Białej i Czerwonej Rusi) kosztem zaniku wartości państwowych (królewskich), które rozwijane natomiast były zdecydowanie w sąsiednich krajach (na wzór absolutyzmu francuskiego i despotii moskiewskiej). Interesująca unia Rzeczypospolitej z Saksonią (czyli też z Niemcami, o czym łatwo zapominamy) nie mogła ani nam, ani dynastii saskiej w niczym pomóc. Za późno. Głównymi winowajcami za taki, a nie inny bieg narodowej historii, jesteśmy wyłącznie my, a nie Prusacy, Rosjanie czy Austriacy. Oni po prostu prowadzili realistyczną i skuteczną politykę ekspansji, jak każde państwo lub mocarstwo tego typu w sytuacji rozpadu obcego, gnijącego królestwa.

Polska nie miała swojej bogatszej i lepiej rozwiniętej części, którą po scaleniu w jedno państwo z gorszą połówką stać by było na niewiarygodnie obfitą pomoc finansową i technologiczną w celu wyrównania dysproporcji cywilizacyjnych. Polska goni uciekające (teraz wolniej, lecz dystans nie znika) państwa Unii Europejskiej, ale przez te wszystkie lata zainwestowała w cywilizacyjne przemiany zaledwie 100 miliardów euro. A ile jeszcze trzeba zmienić, zrobić, wybudować, zainwestować! Bez inwestycji unijnych, a przecież to Niemcy płacą najwięcej do wspólnego skarbca, strach pomyśleć, jak Polska by wyglądała 20 lat po upadku komunizmu.

Tym razem nie zamierzam podziwiać pałaców i parku Sanssouci ani innych atrakcji tutejszych, nie po to przyjechałem. Szukam obserwatorium Einsteina-Mendelsohna. Ale głową kręcę za dziewczynami i kobietami na rowerach, które lekko i pięknie śmigają mostem przerzuconym nad Hawelą. Wracam na dworzec i wychodzę jego drugą stroną. Okazuje się, że muszę iść w stronę dzielnicy Babelsberg (znanej głównie ze słynnego studia filmowego, którego początki sięgają 1911 roku). Pobłądziłem w lesie miejskim, ponieważ poszedłem bez planu w górę wzdłuż lesistego parku, zamiast trzymać się ulicy Einsteina, następnie podążyłem ścieżką ze znakiem turystycznym, wyszedłem na bloki-hangary, wokół których stały równiutko zaparkowane auta. Zaniepokojony przedłużającym się błądzeniem skręciłem ponownie w las i zacząłem wspinać się na pobliskie wzgórze, które wnet zaczęło przegradzać metalowe ogrodzenie. Szedłem ostrożnie po grubej i grząskiej ściółce dębowych liści, kiedy dostrzegłem prześwitujące zarysy jakichś budowli, a pośród nich wyróżniającą się wyglądem jedną — żółtą gąsienicę z ciemną główką, śledzącą horyzont w chwilę po wydostaniu się z niepotrzebnej już jej ziemi. Serce mi zadygotało, zaczynała się właściwa przygoda, oto moje obserwatorium. Musiałem jednak sporo jeszcze przejść wzdłuż ogrodzenia, zanim dotarłem do głównej bramy prowadzącej do zespołu instytutów badawczych (astronomiczno-meteorologicznych), które — wybudowane na przełomie XIX i XX wieku z czerwonej i żółtej cegły — wyglądały jak świątynie nauki. Astrophysikalischen Observatorium Potsdam-Grosser Refraktor 1899. Nieco niżej, jakby bardziej samotna i skromniejsza, z bliska rzeczywiście niewysoka i śmiesznie secesyjna jak jakiś tort z kominem parowca Einsteinturm, wieża Einsteina wykonana według planów Ericha Mendelsohna (1920-1924).

Pierwsze wrażenie — jak zabawka! I to nie z betonu, ale z cegły pokrytej tynkiem! Przecież to architektoniczna kontynuacja secesyjnego myślenia o sztuce, którego celem było zmaterializowanie płynnego, biologiczno-energetycznego parcia woli życia, syntetyzowanie przedmiotu w przestrzeni poprzez metamorfozę widzialnego i materialnego obiektu w sugestywny rytm, symbol, znak, co oczywiście swój dalszy ciąg, mniej lub wcale harmonijny, znajdowało w niemieckim ekspresjonizmie. Patrzę i notuję. Nie wiem, czy moje pierwsze wrażenia są słuszne. Mam przed sobą klasyczne dzieło awangardowej sztuki początków XX wieku, które powstało podług rysunków młodego Mendelshona, ówcześnie żołnierza I wojny światowej, aczkolwiek niezupełnie tak, jak wizjonerski architekt wyobrażał je sobie na froncie wschodnim. Kolejny dowód na ciągłość sztuki, na to, że pomimo faktu, iż poszczególne dzieła kultury wybiegają dzięki geniuszowi jednostki rewolucyjnie w przyszłość, to ich korzenie czerpią soki z wielowarstwowej gleby dziedzictwa, którą przesiewają, nawożą, wykorzystują (interpretują po swojemu), znajdując dla swoich realizacji odpowiednie miejsce w płynnej jeszcze nowoczesności. Dlatego w Sonnenobservatorium zobaczyłem dowód na tego typu nakładanie się twórcze stylów i epok, które filozoficznie były do siebie wcale niemało podobne (secesja i ekspresjonizm miały wiele ideowych zrostów).

Jaka to miniaturka! A spodziewałem się czegoś większego. Dlaczego? Z powodu późniejszego rozgłosu, wielkości nazwiska Einsteina, skali epoki? To właściwie rzeźba, nie budowla! Na żółto otynkowana, płynna, nieco zagadkowa, zarazem archaiczna i nowoczesna, roślinna i nieco surowa. Przypomina gąsienicę, robaka. Fragment statku-parowca. U dołu częściowo pokryta jest darnią, stoi zanurzona w naturze i sama jest naturą, elementem przyrody, rzeźbą amorficzną, która ma swoje wejście, okna, przedsionek, na górze czapeczkę kopuły astronomicznej do badań. Nie wierzę w jej wartość użytkową, to cacuszko, coś jak zabawka, roślina i domek z bajki. Co za wiejskie wejście, co za schodki, co za drzwiczki beżowe, co za wrażenie swojskości! To domek-rzeźba, a jednocześnie jakiś prototyp kosmicznego pojazdu lunarnego, który tu przystanął, okopał się miniaturowy, wdzięczny, skromny — nieustannie tajemniczy i nadsłuchujący wieści z kosmosu. Jestem rozczarowany i zauroczony. Niemcy z początku XX wieku przodowały na świecie w rozwoju nowoczesnej fizyki (kwantowej), astrofizyki, matematyki, a Poczdam-Berlin (z Einsteinem i Maxem Planckiem) zaliczał się do tych wyjątkowych miejsc, w których wykuwano nową naukę, którą do celów militarnych miał zaprząc Hitler (a następnie Amerykanie i Rosjanie, sprowadzając niemieckich naukowców po klęsce III Rzeszy do siebie).

Wracam jeszcze do miasta. Uwaga, tramwaje! Nie jestem przyzwyczajony do tych pojazdów, które suną tutaj tak licznie. Jako dziecko do tramwaju w Olsztynie wsiadałem na moście Jana, płaciłem pani w uniformie dwadzieścia groszy i jechałem w stronę bliskiego zresztą centrum. Drewniane siedzenia, chybotanie, zgrzytanie, zarzucanie, kręcenie przez motorniczego korbą, który z wajchą wychodził co jakiś czas, aby na skrzyżowaniu torów przesunąć szynę. Potem tramwaje w Warszawie. Wyskakiwanie, szarpnięcie ostre drzwiami, kiedy zbliżał się kontroler, bieg przez ulicę, bo na studiach szkoda mi było pieniędzy na bilet. Tramwaje we Wrocławiu i Krakowie. Też dobrze poznałem. Tramwaje krakowskie kojarzą mi się ze staruszkami, które parasolkami lub laskami bezwzględnie torowały sobie drogę do siedzącego miejsca lub opróżniały to miejsce z zamyślonego, młodszego człowieka. We Wrocławiu — z samotnością i metafizyczną udręką, kiedy wracałem z pracy w bibliotece Ossolineum na odległe Osobowice wiosną 1977 roku, nieustannie myśląc o tym, że nie potrafię wydusić z siebie żadnego wiersza. Patrzę z przyjemnością na nowoczesne tramwaje, piję powoli piwo przy tureckim kiosku. Nie pada, chociaż miało padać, jest ciepło, kilka stopni powyżej zera, to przecież zachód, już w Poznaniu jest cieplej niż w Olsztynie, w tej kiedyś Syberii pruskowschodniej, w której niechętnie osiedlali się niemieccy urzędnicy, bo daleko, słowiańsko, zimno, wilgotno, chociaż za to sybiractwo pobierali odpowiednie dodatki klimatyczne. Nic dziwnego, że w końcu mieli dosyć i rozpętali wojnę, aby pozbyć się tego zaśnieżonego i otoczonego słowiańską biedą paskudnego, a następnie zmitologizowanego dziedzictwa.

Młoda i urodziwa mama jedzie rowerem i ciągnie za sobą w wózku roześmianego malucha. W latach 70., kiedy zaczęliśmy jeździć do NRD, nieraz rozmawialiśmy o tych dziewczynach wschodnioniemieckich, że są takie jakieś wyzwolone, męskie, śmiałe, mocno zbudowane (Niemry), no i ten sport, ten wolny seks, te ich wyczyny na stadionach i w ogóle…

Wracam na dworzec ulicą Charlottestrasse. Część domów to ładne i odremontowane stylowe kamieniczki, część pozostała opuszczona i czeka na swoją kolej. I oto nr 28: księgarnia i punkt spotkań radykalnej lewicy: Buchladen Sputnik. Subversiv. Global. Sozialktritisch. Otwieram drzwi oblepione zawiadomieniami, afiszami, ulotkami o różnych rewolucyjnych akcjach. Jako że nie dysponuję umiejętnością rozmawiania w pięknym języku tubylczym, muszę posługiwać się angielskim, a w rzadkich przypadkach o wiele lepszym francuskim, co tutaj w Berlinie jest oznaką szczególnie specjalnego, jak wielokrotnie dostrzegłem, przywileju oraz umiejętności. Pod oknem na wysłużonej kanapie siedzi wychudzony i zatopiony w filozoficznej lekturze dzieła Blocha młody niemiecki Żyd o ostrych rysach twarzy, w mycce na czarnych włosach, a na komputerze pracuje inny ascetyczny młodzieniec. Jestem w odnowionym gnieździe wywrotowców. Na stole leży (na pokaz?) otwarta księga: Marx, Engels Werke I. Na półkach inne utwory klasyków: Rosa Luksemburg, Malcom X, Heine, Neruda, Eric Hobsbawn, The Art of rebellion, liczne Subversive theorie, biografia Che Guevary, Fidela Castro, Hugo Chaveza, ale również Billie Holliday oraz Ostpreussen. Geschichte und mythos Andreasa Kosserta, historyka, którego osobiście poznałem, ponieważ pisał o Mazurach, przyjeżdżał do Olsztyna jako pracownik Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Przez kilka miesięcy mieszkał we wsi Łyna niedaleko Nidzicy, aby poznać z autopsji mazurski temat. O, jeszcze jedna ciekawa książka: Polski Berlin. Migrationen aus Polen nach Berlin. Na pewno więcej tu młodzieńczej, wspólnotowej aury, artystycznej mody oraz obyczajowego luzu niż systematycznej pracy wywrotowej czy nadziei na kolejny wielki przewrót proletariatu. Miło było poznać zrekonstruowanych postmodernistycznie rewolucjonistów w odnowionej kamienicy po upadku niemiecko-sowieckiego państwa robotników i inteligencji pracującej, czyli DDR-STASI, ale czas wracać do Berlina.

Na do widzenia zaczepiam skupionych towarzyszy pytaniem, czy na półce mają książkę niemieckiego komunisty Jana Valtina, a właściwie Richarda J.H. Krebsa (1905-1951), który, po ucieczce z Europy, w 1941 roku w Stanach Zjednoczonych opublikował swoje wspomnienia Out of the night. Nie mają ani nie wiedzą, kto to taki. Nie zdziwiłem się. Był to jeden z głównych organizatorów niemieckiego ruchu komunistycznego w sekcji morskiej w latach 20. i 30. ubiegłego wieku, członek Kominternu, który schwytany przez gestapo, po trzech latach tortur, pobytu w obozie koncentracyjnym zdecydował się na współpracę, aby zawalczyć o życie swoje, żony (bezskutecznie), pracując dla dwóch przyjaciół-wrogów: brunatnego i czerwonego. Wspomnienia czyta się jednym tchem jak awanturnicze przygody. Ukazały one z całą ostrością bezwzględność Stalina, GPU, Kominternu w realizacji perfidnej polityki sowieckiej oraz, co mnie najbardziej uderzyło, świadome przyczynienie się niemieckich komunistów, wypełniających zgodnie z partyjną dyscypliną rozkazy Stalina, do zwycięstwa partii hitlerowskiej. Charakterystyczne, że językiem Kominternu nie był wcale język rosyjski, lecz niemiecki. Głównymi wrogami nie byli naziści, ale socjaldemokraci, więc komuniści i hitlerowcy przez lata wspólnie walczyli, likwidowali socjaldemokratów, ponieważ te dwa radykalne ruchy występowały razem przeciwko traktatowi wersalskiemu i demokracji. Zresztą wszystkie niemieckie partie były bardziej lub mniej krytyczne wobec traktatu pokojowego w Wersalu z 1919 roku (utrata Alzacji i Lotaryngii, okupacja Sarry oraz nieco późniejsza Zagłębia Ruhry, no i oddanie wschodnich terytoriów na rzecz odradzającej się Polski, nałożenie ogromnej kontrybucji, rozbrojenie armii). Republika Weimarska gospodarczo stanęła w połowie lat 20. na nogi, ale społeczeństwo oczekiwało, że upadnie, a nawet życzyło sobie jej upadku. To było coś innego niż niezadowolenie społeczne z kryzysu ekonomicznego, który ponownie nadszedł, lecz bunt całego prawie narodu, szukającego ujścia dla urażonej dumy. Oczywiście, w latach 30., po dojściu Hitlera do władzy, nie brakowało ofiar czy niezłomnych ludzi wśród komunistów (KPD), ale o wszystkim i tak decydowała przewrotna, cyniczna Moskwa. Jan Valtin w końcu stracił bezgraniczną wiarę w Stalina, wiarę w niemiecko-światową rewolucję, ale wcześniej, zaślepiony ideologią, wysyłał do Rosji Sowieckiej „ludzi niepewnych”, których likwidowano po przybyciu do Kraju Rad, Raju Krat. Przegrał to życie, poświęcił życie żony, ale nie wygasł w nim do końca ogień walki o rewolucję. Ale jaką? Jakie byłyby Niemcy komunistyczne? Na pewno ten niemiecki komunizm powstałby na trupie Polski, po której przeszłyby się ponownie rewolucyjne, internacjonalistyczne sowieckie i germańskie wojska głoszące śmierć polskim panom, polskiej niepodległości. Nie było więc przypadku w tym, że to Hitler sprzymierzył się ze Stalinem i razem podpisali diabelski pakt dzielący wschodnią Europę na dwie strefy wpływów. Już bez tego bękarta wersalskiego, jakim w ich zakrwawionych oczach była mała i brykająca na koniku z szabelką nadwiślańska Polska. Niemiecki narodowy socjalizm oraz rosyjsko-sowiecki komunizm to gnostycka realizacja herezji III wieku. Tego duchowego, tego apokaliptycznego, który w ogniu i walce miał przynieść oczyszczenie i raj dla jedynie prawdziwych, wybranych, naszych, już zbawionych i nadludzkich. To nowoczesne realizacje neopogańskich religii politycznych odkupienia w Historii i przez Historię za pomocą wykluczenia, nienawiści, eksterminacji obcych, gorszych rasowo, klasowo, ideologicznie ludzi i narodów. To niewolnicze państwa nowoczesne, oparte na kłamstwie, przemocy i propagandzie. Eugenika zła.

Bardzo niepoprawnie jest twierdzić, że idee narodu wybranego i wybranej klasy (prowadzonych do zwycięstwa przez wszechwiedzącą partię-kastę kapłańską) tkwią w hebrajskiej Biblii, której centralnym przesłaniem jest historyczne objawienie Jahwe jednemu plemieniu i jego przyjście w chwale i ogniu tu na ziemię, aby zwyciężyć nieczystych, obcych, gojów. Było to objawienie Mojżesza, ale i było też objawienie Mahometa, który zrobił dla Arabów taki natchniony bryk z Tory, aby zwyciężyć na polu bitewnym niewiernych. Było to objawienie Marksa, który świętą historię postawił na udeptanej, kapitalistycznej ziemi. Proletariacki Testament, w którym absolutny, plemienny Bóg został zastąpiony przez postchrześcijańską, absolutną partię komunistyczną (świeckich kapłanów z Wodzem-Mesjaszem), kierującą do historycznego zbawienia bezklasowe społeczeństwo (ofiar). Po trupach do nieba albo do ziemskiego raju! Do nowej niewoli. Następnym w kolejce po dechrystianizacji historii, po umiejscowieniu postępu w dążeniu do realizacji „obiektywnego szczęścia” w dziejach narodowego państwa, stał się Niemiecki Testament narodowego socjalizmu oparty na pseudonaukowym nacjonalizmie, rasizmie i antysemityzmie: totalne państwo narodowo-imperialne. Berlin miał zastąpić Jerozolimę i stać się nowymi, germańskimi Atenami Europy. Niemniej istotne w tym procesie judeochrześcijańskiego (i mahometańskiego) podboju świata i natury przez człowieka, który po desakralizacji przesłania religijnego obrał drogę spełnienia w historii społeczno-politycznej, jest przykazanie biblijne z Księgi Rodzaju: „Wszystko, co się porusza na ziemi, i wszystkie ryby morskie zostały oddane wam we władanie”. To istota wywyższenia człowieka ponad naturę i rdzeń zła w człowieku (wraz z wygnaniem z raju, grzechem pierworodnym), które zaważyły na jego skomplikowanej osobowości i dramatycznym losie (człowiek jako anioł i diabeł w jednym ciele, które wystawione jest na walkę o przetrwanie). Na Dalekim Wschodzie myślenie kolektywistyczne oraz nieoddzielanie człowieka od Przyrody (Bytu) wcale nie zmniejszyło okrucieństwa życia w szponach bezlitosnej władzy, a jedynie uśmierzyło aspiracje jednostki do pełnienia wyjątkowej roli w tym niezależnym od niej spektaklu świata.

To, że w Niemczech w końcu nie wygrał komunizm bolszewicki, ale niemiecko-austriacki narodowy socjalizm, nie było dziełem przypadku. Podaje się wiele przyczyn irracjonalnych i racjonalnych wygranej faszyzmu w Niemczech: przegrana I wojna światowa, niesprawiedliwy traktat wersalski, głęboki kryzys ekonomiczny, antysemityzm, nacjonalizm luterański i pruski, ale tajemnica, dlaczego spotkało to Niemcy, naród o wysokiej kulturze i edukacji, pozostaje w dużej części nieodgadniona. Psychoanaliza i inne psychospołeczno-historyczne nauki twierdzą, że zło jest w człowieku, a nie jedynie w zewnętrznych (sprzyjających) warunkach społecznych i historycznych. Że za wyzwolenie spod władzy religii, Boga, praw natury człowiek płaci najwyższą cenę. Ale to w naszej judeochrześcijańskiej religii i religiach politycznych, które powstały po wiekach z tej tradycji, leży pełne pasji manichejskie wojowanie o czyste ciało, czyste życie, jedzenie, rasę, prawdziwą ojczyznę, jedynego, właściwego Boga z potwornym złem materii, z bezbożnymi ludami, nieczystymi idolatriami. Ludobójstwo w cenie Postępu? Jak więc odnieść się do inwazji archaicznego islamofaszyzmu, który odwołuje się do plemiennej wizji objawionego, jednego boga, narodu, księgi? Z którego i my się wywodzimy jako cywilizacja permanentnego zła? Holocaust i inne zbrodnie przeciw ludzkości to nie kwestia przeszłości, ale stale uaktualnianego, historycznie irracjonalnego dziedzictwa człowieka, które zapisane jest w Biblii, Koranie, Iliadzie, w encyklikach, orędziach, mowach politycznych. Narodowość sprawców jest wymienna. Religie nie zakazują zbrodni masowych, bo nie ma masowych sumień, lecz zabójstw pojedynczych ludzi i to najczęściej pochodzących ze wspólnego rdzenia, klanu, narodu (sumienie jest jednostkowe). To przekonania magiczno-religijne nauczyły ich wyznawców zabijać barbarzyńców, nienaszych, innych, pogan w imię obowiązujących daną wspólnotę wyższych racji tożsamościowych (metafizyczno-kulturowych). Żydowski dekalog (z przykazaniem „nie zabijaj”) miał obowiązywać tylko Żydów, a nie Kanaanejczyków czy w ogóle gojów. Nietzsche pragnął wyzwolić się z tej ideologii judeochrześcijańskiej, dlatego wołał, że (taki) Bóg umarł, a Heidegger doszukiwał się w narodowym socjalizmie dobrej nowiny o rewolucyjnym przesłaniu o Tajemnicy Bycia (które okazało się pustym „Byciem-Niciem”). I dlatego ja, prowincjonalny poeta światowy, czyli światolog, marzę o opuszczeniu tych przeklętych dylematów religijnych judeochrześcijańsko-islamskich, o opuszczeniu wszystkich tych ideologii postreligijnych, mam dosyć tych wszystkich heideggerystów-nietzscheanistów, lenino-platonistów, polonokatolotomistów, cynicznych kapłanów i ekologicznych moralistów, chociaż nie dysponuję żadną wiedzą pozytywną poza pragnieniem wolności, pragnieniem pełnego doświadczenia świata i życia w całym jego bezmiarze, obecności, tajemnicy.

 

cdn.

Kazimierz Brakoniecki (ur. w 1952 r.) – olsztyński poeta, pisarz, tłumacz poezji francuskojęzycznej, animator kultury, kurator wystaw sztuki polskiej XX wieku, współzałożyciel i jeden z liderów pisma, stowarzyszenia oraz fundacji Wspólnota Kulturowa „Borussia”. W latach 1995-2018 dyrektor samorządowego Centrum Polsko-Francuskiego Côtes d’Armor Warmia i Mazury w Olsztynie. Otrzymał m.in. nagrodę im. Stanisława Piętaka (1991), paryskiej „Kultury” (1996), Ministra Kultury (2002), Laur UNESCO (2007), Literacki Wawrzyn Warmii i Mazur (2008). Ostatnio opublikował: tom prozy Historie bliskoznaczne (2008); książki eseistyczno-podróżnicze: W Bretanii (2009), Dziennik berliński (2011), Notes kurlandzki (2017), Dziennik olsztyński (2022); dziennik literacki Cudoziemiec (2018) oraz tomy wierszy: Ciałość (2004), Europa minor (2007), Glosolalie (2008), Obroty nieba (2010), Chiazma (2012), Terra nullius (2014), Amor fati (2014), Obrazy polskie (2017), Erodotyki (2018), Twarze świata (2019), Oumuamua. Atlas wierszy światologicznych (2022), Lekcja poezji dla zaawansowanych (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści