Skip to content

WOJCIECH JUZYSZYN

Posąg. 1

„Bowiem najwyrodniejsi są ci, którzy chowani wśród kwiecia poznają wilgotny zapach mroku i z traktu zgnilizny ani śmią zboczyć, wiedzeni po nim nie strachem, a szczerą sympatią i miłością odwzajemnioną”.
ze Zwojów i Kronik Trzeghla’towa, spisywanych rzetelną prawicą Katarzyny Pleopucji

Rujnieck, wzburzone od wieków królestwo, nie tylko emanowało konfliktami zbrojnymi przy granicach, wchodząc w zwady z sąsiadami, lecz także skrywało kameralne, smaczne sekrety wewnątrz swego rozległego obszaru. Nęcące tajemnice, do których łasuch-odkrywca pragnie się dostać, z lubością rozchylając łupinę, aby ujrzeć tłuste, apetyczne jądro.

Jedno z takich jąder tliło się w samej stolicy zdeprawowanego królestwa, w którym kradzież sakw rynkowych wyrwanych starowinkom była nierzadko powinnością społeczną młodych obywateli.

W stolicy tej, mieście Trzeghla’tow, słynącym z wybornych malunków na budowlach, pomieszkiwało czterech krewnych i choć długo żyli w przyjaźni, przyjaźń ta obumarła, skruszyła się jak jedna z przygranicznych budowli, pozostawiając smętne ruiny.

Trzy dziewczęta-kobiety pozostały w Altanie Spokoju, gdzie dopieszczały swą urodę oraz ogród. Zupełnie nieświadome tego, że przed narodzinami ich serca spoczywały w kamiennych dłoniach Dawnych Bogów i zostały przezeń trwale naznaczone. Dbały o urodzaj ziemi, chociaż same nie odrosły od niej bardzo, mając na karku około dwie dekady i cztery lata.

Czwarty z grupy, chłopiec-mężczyzna, około dwie dekady cztery lata również, opuścił zaś Altanę, wyrzekł się jej promiennych alei i wstąpił do Mrocznych Komnat, niepomny na ich zaduch i skłębione w nich zło. Kroczył traktem zgnilizny pod przywództwem ohydnego Lorda Huberiusza przepełnionego Czarną Miłością.

Proszę, oto rozchylę dla Was tę łupinę, ujrzyjcie, jak to drobne, lokalne jądro tli się w zakamarku zatęchłego królestwa. Jak jeden z miriad ogników rozmytych blado w obszarze nieprzeniknionej ciemności.

 

Ostrze wbiło się w świeże ludzkie ciało, muskularny, goły niemal wojownik podstawił spiczasty hełm pod potok krwi. Napełniwszy go po brzegi czerwienią, wzniósł go, powstając, i nałożył na głowę. Posoka spłynęła mu po szerokich ramionach i tęgim torsie, rozbijając się również na hematytowej posadzce Lorda Huberiusza, spękanej i wypłowiałej minionym czasem.

Przykuty do srebrno-czarnej ściany więzień nie kwilił ani nie rzęził, ponieważ został uśmiercony przed przeprowadzeniem rytuału.

— Siech’saw, Siech’saw, Siech’saw… — Lord Huberiusz podszedł do kanciastego, nierówno wyciosanego stołu. Raz po raz złączał dłonie, bezdźwięcznie klaszcząc.

Czoło oplatała mu opaska z emblematami określającymi rangę, na ramionach założony miał Stelaż Pająka, oznaczający najwyższy stopień wtajemniczenia. Tęgi mężczyzna w czarnym stroju jeźdźca wziął z półmiska obły owoc i wgryzł się w jego miąższ. Jaskrawa ciecz osadziła się na zaniedbanych wąsach.

Potężny wojownik ociekający krwią, niewzruszony jak posąg, patrzył na to z miłością.

— To już ostatni. — Lord spojrzał na martwego. — Odkujesz go i przekażesz do kremacji, tak jak pozostałych — przekazał zdawkowo instrukcje. — Jesteś gotowy. Wiem, możesz nie czuć w sobie żadnej zmiany, ale uwierz mi, jesteś gotowy. Bogowie są świadkami naszych ofiar, teraz możemy przejść do dania głównego. — Uśmiechnął się, rozciągając szpetnie bliznę biegnącą przez matowe usta.

— Jestem gotowy, Lordzie Huberiuszu, przepełnia mnie Czarna Miłość — zaintonował Siech’saw.

— Czy aby na pewno? — Lord ściągnął brwi, ponownie podsycając uśmieszek. — Może nie do końca poprawnie się wyraziłem. Jesteś gotów, tak, ale w oczach Smętnych. Jesteś gotów w sposób rytualny — pieścił słowami srebrno-czarną komnatę, gestykulował subtelnie dłonią w jeździeckiej rękawicy. — Czy jednak twoje własne serce jest gotowe?

Siech’saw okazał zdziwienie poprzez mocne uniesienieie brwi, zapomniał jednak, że ma na głowie zamknięty hełm i Huberiusz nie może tego zobaczyć. Zapanowała chwila milczenia.

W końcu Lord oderwał oczy od nieruchomego wojownika. Zdjął brunatne zamszowe rękawice i odłożył je na blat razem z owocem, którego jeszcze trochę cmokał.

— Pamiętaj… One plotły ci kiteczki, wkładały kokardy we włosy i zmuszały, byś wąchał kwiaty. — Zmarszczył się gniewnie.

— Pa-miętam… — wychrypiał Siech’saw.

Skryte za rogatym hełmem oczy zaszły bielmem nienawiści zrodzonej ze wspomnień dawnych lat.

— Teraz twoją ścieżką jest krew i zniszczenie. Pamiętaj o tym, zwłaszcza w chwili zwątpienia.

— Lordzie Huberiuszu. — Siech’saw wziął z półmiska obły, toksyczny owoc. — Żadne zawahanie nie ma prawa tu wystąpić.

Kruch-pluch! Twardy owoc zmiażdżony w dłoni niczym czaszka wroga.

— Oszczędzaj siły na swoje krewniaczki i daruj moim owocom, proszę. — Żachnął się lekko Lord. Odchrząknął i wrócił do tematu: — Bardzo ważna rzecz. Jak tylko wyrwiesz którejś serce, jak najszybciej włóż je do tej szkatuły! Pozwoli ona zachować sercom pełnię mocy. Smętni potrzebują jej teraz jak najwięcej, nasz czarny ryt musi obfitować w energię. Będąc w szkatule, dalej powinny bić, gdy je tutaj przyniesiesz, to istotne. Pamiętaj o tym, proszę.

Siech’saw skinął głową.

— Jeszcze pamiętaj też o tym! Jakie ma znaczenie, czy to smętni bogowie zapanują doszczętnie, czy ci, och, tacy radośni, pogodni, uśmiechnięci, och, bleh! — Sapnął. — Jeden wszak to pies! Bogowie, to bogowie, prawda? — Rozłożył po kolei dłonie jak szale wagi. — A skoro to bez różnicy, to dlaczego nie mielibyśmy wspierać tych, przy których nasze dusze rosną? Pamiętaj o tym!

— Czuję w sobie mrok, Lordzie Huberiuszu — zaintonował spokojnie Siech’saw.

Wewnętrznie jednak poczuł się ugodzony. Lord Huberiusz stale powtarzał, by o czymś pamiętał, jakby Siech’saw cierpiał na sklerozę. Starał się sobie przypomnieć, czy cierpi na tę przypadłość.

Nie przyszło mu jednak nawet na myśl, że Lord wszczepia mu teraz Czarną Miłość, ponieważ wątpi w jego solidarność. Bądź co bądź, młody wojownik chował się w Altanach Spokoju. Czym skorupka nasiąknie, tym trąci, choć oby właśnie nie.

Tak newralgiczna misja, tak istotny rytuał, tak rzadkie i nietuzinkowe serca. Jeśli wojownik Krwi i Zniszczenia da ciała, plugawe zakony „słońca” mogą przejąć pałeczkę, szerząc śmiech, dobro, konstruktywność i harmonię. Tylko jednak ręką krewnego da się wydobyć organ bez naruszenia spyryto-struktury.

Huberiusz zaczął się stresować. Potrzebował natychmiastowej ulgi.

— Zapytam cię też, co o mnie sądzisz?

— Wszyscy są jak pochodnie z nawiniętym lnem, nasączonym, jednak nie palącym się. Ty jesteś jak stateczne ognisko, do którego trzeba lgnąć i nadstawić głowę, aby zapłonęła blaskiem twej wzniosłości.

— Otóż to, Siech’saw, jesteś bardzo mądrym człowiekiem. Nie tylko mrocznym, ale i mądrym.

— Dziękuję.

Huberiusz był pod wrażeniem nowego pochlebstwa.

— Posłuchaj teraz, zakończyć chciałem najważniejszym, abyś mi o tym nie zapomniał!

Siech’saw poczuł się niezręcznie, że Lord aż tak wątpi w jego pamięć.

— Twoje krewne to zwinne kapłanki, potrafią zmienić się w łasice i uciec nawet najszybszemu łowcy. — Wojownik pierwszy raz słyszał o tych łasicach, chyba że zapomniał. — Mam jednak na to remedium. — Podniósł z kanciastego stołu kamień, który leżał tam obok szkatuły. — Nawet jeśli się zmienią, aktywuj moc tego kamienia! To kamień paraliżu, unieruchomi je. A dodatkowo, gdyby nawet się zmieniły, przywróci im ludzką formę i będziesz mógł pozyskać serca.

Siech’saw skinął głową.

— Jesteś dźwignią nowego początku, Siech’sawie, nie zawiedź Mrocznych Komnat, kultywuj Ponurość i Czarną Miłość. Nie zawiedź mnie.

— Niechaj moje serce sczeźnie po wieki.

Huberiusz pokiwał głową z uśmiechem dumy.

— Zabierz martwego, szkatułę i kamień. Pocałuj mą błyskotkę, abyśmy rozstali się w szacunku i miłości.

Siech’saw przemaszerował po spękanej hematytowej posadzce, żywo pracując odsłoniętymi muskułami. Klęknął.

— Oto całuję twój sygnet i z respektem po raz wtóry wypowiadam twą godność: życzę samych przykrych chwil, Lordzie Huberiuszu.

Mentor obdarzył podopiecznego promiennym uśmiechem doświadczonego lica.

 

W Altanie Spokoju żywot i dzieje toczyły się inaczej. W Mrocznych Komnatach sunęły one jak kula staczająca się po błotnistym zboczu krzywego cmentarza, kumulując w sobie kości, zgniłe mięso, posokę oraz ziemistą maź. Tu zaś kula ta był czysta, wykonana z magnetycznego materiału i spływając dostojnie po najwyższej tęczy, przyciągała do siebie migoczące opiłki kosmosu.

Trzy kapłanki wiodły żywot pełny kwiecia, pieśni, kokard, grzebieni oraz modłów. Dziewczęta-kobiety prowadziły skromną egzystencję w odcięciu od zakonów i świątyń, sprawując dożywotnią pieczę wyłącznie nad Altaną.

To Klomula jednak najbardziej kochała pieścić ogrody. Za uchem jej zawsze tkwił jaśmin, a z szyi zwisał wieniec-naszyjnik, pieczętując jej więź z florą. Jej orężem była zdobiona misternie konewka, zaś tarczą donica, wybrana do przesadzenia dorastającego dziecięcia natury.

Nutela za to hołubiła modły i odosobnienie oraz rzemieślnicze prace — plotła najlepsze kokardy w stolicy, a gdy czas pozwalał, wyszywała niezwykłe w swym pięknie ubiory dla królów, księżniczek, poetów, a nawet gladiatorów.

Ostatnia z nich, Joszacha, pielęgnowała najmocniej swój wygląd, nie raz wpadała w nagłe zachwyty i ażeby nie zatęsknić za swym licem, gdziekolwiek szła, tarabaniła ze sobą pod pachą wielkie lustro stojące, w którym mogła się przejrzeć, jeśli serce okazałoby się ochocze ku temu.

Określano ją w różnych kręgach mianem Ziółka Altany i wcale nie miano na uwadze ziół, którymi to przypadło jej się opiekować. Pito już bardziej do tego, jak owe zioła zaniedbywała, racząc oczy odbiciem w lustrze, a także jak marnotrawiła noce na wymyślanie nowych żartów i psikusów.

Krewne jednak, siostry Klomula i Nutela, darzyły swą kuzynkę Joszachę miłością ślepą na nienawistność kręgów zewnętrznych.

Klomula przechadzała się właśnie po ogrodzie, sunąc alejami jak duch urodzaju, w oczekiwaniu na krewne, które stawić się miały na poranne przyjmowanie płynów. Dzban z herbatą naciągał już w Altanie Głównej i stygł niepomiernie.

Zniecierpliwiona Klomula, aby zająć czymś myśli, zastanawiała się nad tym, nad czym zawsze się zastanawiała — jak ulepszyć ogród? Jedna z grządek już od dłuższego czasu burzyła jego układ, energia powinna tam piąć się ku górze. Myślała, aby przenieść te grządkę i posadzić tam potężne drzewo, jednak gdy przeglądała atlasy flory, żaden z istniejących gatunków drzew nie komponował się jej w tym miejscu.

Następnie zaczęła rozmyślać o barwach i kształtach. Chciałaby, aby na zewnętrznych obszarach dominowały kolory jaskrawe, a im głębiej, tym spokojniejsze i cieplejsze. Miało to potęgować poczucie bezpieczeństwa w środku, gdy spędzały chwile w Altanie Głównej.

Ależ będzie z tym roboty, uśmiechnęła się i mentalnie zakasała rękawy. Uwielbiała rewolucje ogrodowe, to były dla niej najsmakowitsze dramy. Żaden teatr nie przygotowałby lepszego spektaklu.

Z myśli o kolejnych udoskonaleniach wytrąciły ją zbliżające się siostra i kuzynka. Joszacha oczywiście niosła ze sobą wielki panel lustra pod pachą.

— Wybacz, siostro, zbyt długo się modliłam — ozwała się Nutela nieobecnym głosem, myślą jeszcze błądząc w boskich krainach.

— Ja zaś zbyt długo czyściłam taflę lustra.

Klomula skinęła głową i udały się do altany napoić się wrzątkiem i wszcząć dyskusję. Polały z pękatego dzbanka do kwiecistych filiżanek. Joszacha jęła rozczesywać włos, lustro ustawiwszy nieco z boku, taktownie poza obszarem obrad. Zwierciadło wspierała mocno jego złota noga, a całe ono było dla kapłanki jak mocarny heros.

Klomula wyjęła papiery Rady Kameralnej, które złożyć musiały posłańcowi z jaśminowego zakonu. Nutela fuknęła po kryjomu. Kapłanki niby odcięte, a jednak te papierzyska wszędzie fruwać musiały. Biurokracja wkradała się nawet w ich zielone zacisze.

— Najsampierw, Nutelo, sprawy naglące. Proszę o krótki raport na temat prac badawczych nad miksturą polimorfii.

— Jestem w fazie rozeznania. Mieszanka, którą wyselekcjonowałam, spowodowała eksplozję w zielarni.

— Zatem to zakłóciło przedwczoraj mój sen! Och, biedne moje donice, pewnie wszystkie popękały? Wpiszę na listę zadań wyprawę na rynek.

— Niestety, siostro, trzeba będzie prosić o zapomogę, ponieważ zielarnia obecnie to gruzowisko.

— Och… — westchnęła niemrawo Joszacha, przejęta bardziej wizerunkiem w tafli lustra oraz nakładaniem aloesu na błyszczący nosek. — Dobrze, że to przeżyłaś, kuzynko — miauknęła, umysłem unosząc się w obłokach piękna.

— Wybaczcie mi mą nieostrożność. — Nutela lekko skłoniła głowę. — Będę myśleć więcej, nim przetestuję nową recepturę.

— Lepsza eksplozja niż najazd demonów. Gdy tak huknęło, pomyślałam, że to te gargulce rozmnożone w jaskiniach, o których na pewno czytałyście w Posłannictwie. — Klomula zawsze szukała jasnych stron.

Krewne jednak nie czytały Posłannictwa, wiadomości niewiele je interesowały. Demony skojarzyły się Klomuli z pewnym obywatelem.

— Ciekawi mnie bardzo, co u naszego wyrodnego kuzyna? Słyszałyście o nim jakieś plotki może? To już niemal trzy lata, gdy nas opuścił i ani be, ani me, ni widu, ni słychu! Co on porabia w tych Mrocznych Komnatach?

— Siech’saw, Siech’saw, Siech’saw… — westchnęła Joszacha.

Nutela wzniosła prężnie palec:

— Bowiem najwyrodniejsi są ci, którzy chowani wśród kwiecia…

— Tak, tak, Nutelo-Sutelo, wiemy. Ileż można to powtarzać. — Siostra zdusiła w zarodku tę, pożalcie się, bogowie, litanię. Słów patetycznych nie cierpiała równie mocno jak poezji, dlatego też nazwała siostrę jej znielubionym pseudonimem.

Klomula szybko wpisała w rubryki rzemieślnicze postępy siostry. W międzyczasie Joszacha zmieniła grzebień ametystowy na jadeitowy, aby natchnąć fryzurę nowymi własnościami.

— Hm, zapomniałam zupełnie. — Biurokratka natknęła się w papierach na kopertę z listem. — Otrzymałyśmy zaproszenie od Świątyni Jaśminowej Pieśni na coroczne celebracje Pućcia-Dziby oraz Wierzbowych Zmierzchów. To już niedługo, zapytali nas, czy chciałybyśmy podszkolić śpiew, biorąc udział w intensywnych warsztatach, zaczynają się…

— Nie… — Joszacha i Nutela zgodnie zaoponowały.

— Nie! — Klomula wykonała piórem zamaszysty znak odmowny na świstku papieru, dopisując również znak szacunku.

Nie lubiły wyściubiać nosów z Altany i w tym zgadzały się jak nikt.

Wszczęły chwilę przerwy na delektowanie się herbatą.

— À propos listów, Nutelo… — Ton głosu Klomuli zmienił się. — Rozpatrzmy może wysyłkę listu do naszego umiłowanego dostojnika.

Siostry wymieniły spojrzenia. Klomula przygotowała listę zaufanych gońców, którym można by powierzyć ten wielce intymny list, którego treść w niepowołanych rękach (czyli praktycznie wszystkich w tym królestwie) spowodować mogłaby wokół nich niemały skandal. Długo nie mogły się zdecydować, więc wybrały najprzystojniejszego, sugerując się niezbyt dokładanymi rycinami.

— Pragniesz napisać ten list? — Klomula dopytała Nutelę.

— Machnij coś. — Wzruszyła ramieniem.

Joszacha otwarła swą szkatułę ze wstęgami i jęła pleść we włosach kokardy. Dmuchnęła nosem, przypominając sobie, jak wiele lat temu wplatały takie Siech’sawowi w nietuzinkowe fryzury, które specjalnie preparowały mu na publiczne celebracje. Och, ten chłopiec-mężczyzna, około dwie dekady i cztery lata Siech’sawek, nie ma nic gorszego niż paladyn przebranżowiony na rycerza śmierci. Od dnia jego „exodusu” Joszacha przestała dostawać zniżki na rybnych straganach, nie do pomyślenia. A raz sprzedali jej nawet zgniłą rybę!

Klomula przedstawiła pokrótce plany dotyczące zmian w ogrodzie i chciała mieć udokumentowaną zgodę krewnych w razie przyszłych sporów. Spisały naprędce umowę z Nutelą, że usuną grządkę w wiadomym miejscu i posadzą tam drzewo. Nutela również żywo przy tym obstawała, że energia powinna się tam piąć.

Zgodziły się także na nowy rozkład kolorystyczny wokół Altany Głównej oraz inne drobne idee tyczące się ogrodów wokół Altan Pomniejszych.

Na koniec dopięły formalności i przygotowały zlecenie na instalację nowych zabezpieczeń antywłamaniowych. Nie wystarczyło nasycić ogniw magią, zmiana rodzaju zabezpieczeń na doskonalsze była normą kultywowaną przez zakony i ich rozliczne placówki. Siatka szpiegowska Mrocznych Komnat hulała czasy ostatnimi jak oddech Astarotha, posyłała swoje jednostki na masowe stracenie, by pozyskać możliwie dużo informacji o metodach przełamywania bram.

Krewne wyczuwały jakąś grubszą sprawę. Komnaty szybko tasowały swą talię, by wyciągnąć najmroczniejszego asa.

— Joszacho, a jakie jest twoje zdanie na temat poruszanych kwestii? — dopytały ją uprzejmie.

Z trudem oderwała wzrok od zwierciadła, pełne napięcia dłonie trzymające grzebień ułożyła na udach.

— Och, wybaczcie, nie słuchałam wszystkiego dokładnie, byłam poniekąd zajęta.

— Odnieś się więc do tego, co nie umknęło twej uwadze.

— Och, nie było tego wiele, właściwie wszystko mi umknęło.

— Hm, no to masz, podpisz chociaż tę umowę. — Klomula podsunęła jej dokument dotyczący zmian w ogrodach.

Joszacha wartko dokonała podpisu.

— Co właściwie podpisałam?

— Zgodziłaś się na sprzedaż swojej nerki.

— Och…

Wróciła spojrzeniem na taflę zwierciadła.

— Piękna — wymemłały zaklęte usta.

Dokumenty zaszeleściły po raz ostatni. Kto wie, może już — naprawdę… po raz ostatni.

 

Natarty oliwami przez Panny Mrocznych Komnat i w pełni odprężony Siech’saw mógł skupić się i poświęcić pracy umysłowej, której jednak istota wymykała się jego pojęciu. Zaznajomi się z tymi informacjami wyłącznie dlatego, że obejmował to instruktaż Lorda Huberiusza.

Rozsiadł się przy stole w ponurym gabinecie, zakurzonym i spowitym szarymi nitkami, jak w ciasnym leżu pająka. Z kielicha obwiedzionego czaszkami spijał gęstą, czarną ciecz, działała ożywczo jak hekatomba cukru, choć była gorzka.

Co rusz wyglądał przez okno na krwawe niebo umierającego dnia. Wiatr, niby oddech pachnący metalem, wkradał się przez spiczaste okno i poruszał zgniłymi ziołami podwieszonymi pod sufitem. Czerwień rozpleniła się na horyzoncie jak nieskończona świetlna rana pozbawiona dziś swego ojca — słońce zginęło zupełnie za gęstymi obłokami wykrzywionymi jak pazury potwora.

Tak samo dusza Siech’sawa dawno już zaginęła w ostrych kleszczach Czarnej Mary, tuż po tym, gdy Komnaty zainicjowały jego ścieżkę. Pamiętał ten dzień jak dziś, to, jak stał w Niecce Marności. Otoczony wielkimi posągami, z których oczu skapywała Żywica Śmierci i osiadała coraz gęściej na jego potężnym ciele. Wokół rozbrzmiewały śpiewy i litanie zakapturzonych kapłanów stojących na wielu kondygnacjach, słowa ich brzmiały w nieznanym mu…

Puk! — drzwi stuknęły o ścianę korytarzyka wejściowego. Do gabinetu wkroczył Wtajemniczony piątego stopnia i położył na stole pęk zwojów. Oddalił się bez słowa z powrotem do biblioteki, racząc rycerza gestem przykrego szacunku.

Siech’saw rozwinął pierwszy zwój, nim jednak jął się w niego wczytywać, powstał jeszcze, by ożywić kolana, i stanął przy wąskim oknie. Lubił tę siedzibę Komnat na obrzeżach miasta, blisko natury. W oddali spokojny młyn i rzeka, obok las.

Spojrzał w dół. Na dziedzińcu skrzydła uczonych nekromanta ćwiczył ożywianie szkieletów, które rozłożył wokół siebie na piachu. Był tam teraz całkiem sam, nie licząc rozsiadłych w bezładzie kruków, drących sporadycznie dzioby. Po nierosłym stelażu na jego ramionach Siech’saw poznał, że jest pierwszego, może drugiego stopnia, dlatego babra się ze szkieletami. Siech’saw nie był nigdy dobry w tych rangach i pozycjach, ale coś tam już rozumował.

Zasiadł do zwojów. Traktowały one o rzadkich, nietuzinkowych sercach, które pozyskać miał z piersi krewniaczek, opisywały ich genezę, istotę oraz moc. Siech’sawowi nieco plątały się litery, nawet w Altanach nie czytywał zbyt wiele.

Dowiedział się, że Dawni Bogowie są teraz wielkimi posągami z kamienia. Wystają nieruchomo na niedostępnych nikomu szczytach szczytów, tak wysoko, że szpikulce ich koron nakłuwają niebo. Z miejsca wbicia, nie na tyle mocnego, by przerwać całkowicie powłokę, wypływa ciągłym strumieniem kosmiczny sok życia. Spływa po ich mocarnych ciałach również na wyciągnięte dłonie, w których trzymają serca nienarodzonych jeszcze unikatowych ludzi. To wsiąkający w te organy sok z kosmosu nadaje im wyjątkowe własności, nim trafią do piersi wybrańca. Nieco przewrotne, że po tych pozbawionych życia skamielinach spływa dar jasnego życia.

Siech’saw westchnął. Jak ma mu to pomóc? Nie wiedział, po co Huberiusz karmi go takimi informacjami. I tak je zapomni. Wiedział, że nie ma sklerozy, po prostu zapamiętywał tylko to, co istotne.

Czytał dalej.

Skupisko Dawnych Bogów nazywa się Wodospadami w Chmurach przez wzgląd na spływający sok. Gdzieś tam, nieopodal w chmurach, na jednym, jedynym tak stromym szczycie świata znajduje się mityczna świątynia Wuang’khar. Ponoć, kto złoży tam modły, chodzić będzie mógł w chmurach, bowiem w jej nietypowym krużganku kłębi się od…

Siech’saw drgnął, bo z dworu dobiegł go przeciągły ryk zarzynanego człowieka. Niech to! Rozlał Gęstwinę z kielicha na zwój. No trudno, jakiś majster pewnie doczyści.

Wstał i podszedł do okna. Och, nekromancie udało się ożywić wszystkie szkielety, właśnie pożerały go żywcem i rwały z niego mięso. Siech’saw parsknął śmiechem. Zechciał nagle przewietrzyć się na spacerze w zatęchłych uliczkach Trzeghla’towa, oderwać od tych nudnych kart.

 

cdn.

Wojciech Juzyszyn (ur. w 1992 r. w Szczecinie) — prozaik. Ukończył Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny na kierunku elektrotechnika. Opowiadania publikował w „eleWatorze” i „Twórczości”. Mieszka w Szczecinie.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści