TOMASZ DALASIŃSKI
Z dymem
Wracam tu. Wracam tu znowu jak ten syn marnotrawny, co to, zaznawszy świata i puściwszy z dymem wszystko, co wyniósł z domu, staje zupełnie nagi przed tym, czego się wyrzekł, posypuje głowę popiołem, tapla się w prochu, korzy się i wyje, błagając o wybaczenie.
Idę polną drogą, bo tędy bliżej. Jest ledwie po świcie. Wszędzie pusto i cicho, po lewej kiełkuje zboże, po prawej pęcznieje ziemia pod ziemniaki, a może kapustę. Wszędzie pusto i cicho, i kiedy zdaje mi się, że w tej ciszy, w tym wielkim milczeniu wsi, tak innym od zgiełku miasta, dotrę do celu, nagle słyszę coś, czego nie słyszałem tu już od dawna: przeszywający powietrze, rytmiczny dźwięk uderzenia metalu o metal. Odwracam się w kierunku, z którego dochodzi hałas, i od razu dostrzegam jego źródło. Oto drobny facecik, przyklęknąwszy na jedno kolano, upolowuje krowę, czyli, wybrawszy miejsce, w którym krowa będzie się pasła, i chcąc zapobiec jej wejściu w szkodę, wbija młotkiem w ziemię kołek z przytroczonym do niego łańcuchem, na którego drugim końcu znajduje się zwierzę. Robi to pewnie dwa, trzy razy dziennie – kiedy krowa wyżre trawę w kole o promieniu równym długości łańcucha, facecik przychodzi na łąkę, wyjmuje palik i przeprowadza zwierzę trochę dalej, a w tym czasie wyjedzona wcześniej trawa spokojnie sobie odrasta. Kiedyś to było normalne, że każdy, kto miał chociaż jedną krowę, przez całą wiosnę, lato i jesień, gdy dostępna była świeża trawa, wyprowadzał zwierzę na pastwisko. Ale dzisiaj? Dzisiaj krowy przez cały rok siedzą w oborach, żrą tylko kiszonki, a później dają takie mleko, że fuj, nie da się go wypić prosto z udoju, trzeba pasteryzować, pozbawiając przy okazji tego, co w nim najlepsze: smaku.
Patrzę na tego facecika, słucham stuku młotka i wtedy na języku nie wiadomo skąd pojawia mi się smak mleka, które dawała jedna jedyna krowa, jaką trzymaliśmy w naszym gospodarstwie. Za moich czasów krowa była już leciwa i rokrocznie próbowaliśmy zabezpieczyć się na wypadek jej odejścia, zaciążając ją przy udziale mężczyzny zakładającego na tę okoliczność specjalny, biały kombinezon i wdziewającego gumowe rękawice, tak wielgachne, że sięgały mu głowy. Za każdym razem mieliśmy nadzieję, że urodzi się jałówka, ale nasza krowa jak na złość wyrzucała z siebie tylko byczki.
Jednego pamiętam lepiej od innych. Pasał się na dołku – rodzaju oazy położonej jakieś pół kilometra od domu i dzielącej nasze malutkie pole na dwie w miarę równe części. Było to polodowcowe zagłębienie terenu, w którym w czasie roztopów tworzyło się płytkie bagienko zasilające rosnące tam obficie trzciny, dwie wierzby iwy, a przede wszystkim zieloną, soczystą trawę. Tego byczka wyprowadzałem na dołek sam. Mimo że miałem nie więcej niż osiem lat, bo jeszcze nie poszedłem do pierwszej komunii, nie było z tym problemu – byczek był mały, niezbyt narowisty i wyjątkowo posłuszny.
Któregoś dnia nad wieś nadciągnęły chmury czarne jak węgiel przywożony przez ojca z GS-u wozem drabiniastym obudowanym grubymi płytami. Wyraźnie zbierało się na burzę, więc dziadek kazał mi pobiec na dołek i przyprowadzić byczka. Wzułem buty, poleciałem, wyciągnąłem z ziemi kołek, pognałem byczka na miedzę i wspólnie skierowaliśmy się w stronę domu. Naraz jak nie błyśnie, jak nie uderzy grom, jeden z tych, po których huk zostaje w uszach jeszcze przez dobrych kilkanaście sekund, jak nie zacznie lać deszcz! Nie powiem, przestraszyłem się, ale znów nie aż tak bardzo, bo wtedy burze były jeszcze swojskie i zwyczajne, nie przynosiły ze sobą wichur obalających drzewa i zrywających dachy. Ja przestraszyłem się trochę, ale byczek przestraszył się dużo bardziej. Po usłyszeniu gromu podskoczył i opadł tak niefortunnie, że kopyto zaplątało mu się w nierówność w podłożu. Noga została z tyłu, ciało poszło do przodu, okręciło się i trzask – otwarte złamanie tylnej kończyny. Cielak zawył, zachwiał się, przysiadł na moment, ale zaraz potem ruszył dalej, mocno kuśtykając. Jakoś doprowadziłem go do obory, zagnałem pod żłób i zamknąłem drzwi, kątem oka widząc jeszcze, jak kładzie się na podściółce tuż obok matki. Uciekając przed gromami, wpadłem do domu i od progu powiedziałem dziadkowi, że byk złamał nogę i jutro trzeba będzie wezwać weterynarza, żeby mu ją nastawił i włożył w gips, tak samo jak miesiąc temu zrobił lekarz wezwany do ojca, który złamał sobie rękę, spadając po pijaku ze schodów na strych. Dziadek uśmiechnął się delikatnie, pogłaskał mnie po głowie, kazał się umyć, zjeść kolację i iść spać.
Na drugi dzień wstałem bardzo wcześnie, zaraz po wschodzie słońca. Z miejsca wybrałem się do obory, żeby sprawdzić, jak czuje się byczek, ale jego już tam nie było. Za to wieczorem po raz pierwszy w życiu jadłem na kolację gulasz z cielęciny, nawet przez moment nie zastanawiając się, skąd na naszym stole tak drogie, wyszukane mięso.
Tomasz Dalasiński (ur. w 1986 r.) – poeta i prozaik, doktor nauk humanistycznych. Laureat Tyskiej Zimy Poetyckiej (2010), nominowany m.in. do Nagrody im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz” (2018) oraz Nagrody Głównej XIV Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina (2008). Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS (w dziedzinie kultury). Mieszka w Brzozówce niedaleko Torunia. Wydał tomy poetyckie: Zmiana biegunów (2009), Zeitmusik (2010), porządek i koniec (2011), Stosunki przegrywane (2013), Copyright (2016), Większe (2018), Wiersze dla żywych (2023); poemat: Póki nie żyjemy (2020); tomy opowiadań: Nieopowiadania (2016), Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach (2022), Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach (2023) oraz książkę krytyczno-literacką: Jadąc do Ciebie. Szkice o poezji Jacka Podsiadły (2019).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved