Skip to content

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Lipiec ‘25

 

1.

Serhij Żadan (ur. w 1974 r.) to jednej z najpopularniejszych w Polsce pisarzy zza wschodniej granicy, dodać jednak trzeba, że nie ma w tej popularności niczego z politycznej poprawności czy niezdrowej fascynacji cudzym nieszczęściem. Popularność urodzonego w Starobielsku prozaika i poety, autora nagradzanego, tłumaczonego i wydawanego na całym świecie, członka Gwardii Narodowej Ukrainy, walczącego dziś na froncie z Rosjanami, to wynik uznania nie dla samej jego postawy czy tematyki jego utworów — oscylujących na ogół wokół owej wojny — ile klasy i rangi jego pisarstwa. Wyrazistego, czasem brutalnego, ale przesiąkniętego humanizmem, zawsze jednak klarownego językowo, dojrzałego literacko i dramatycznego w sferze etyki, a przy tym stonowanego stylistycznie i prostego w formie. Żadan pisze prawdę w sposób zadziwiająco prawdziwy, czysto i bez patosu.

Taki jest właśnie jego najnowszy, wydany w Polsce zbiór opowiadań Arabeski — niewielki tomik krótkich próz, których fabuła wpisana jest w wojenne realia bardzo specyficznie. Ich akcja toczy się jakby pomiędzy — żołnierskim okopem a codziennością poza frontem, śmiercią a życiem. Trwa kilka godzin, czasem jeden dzień lub jedną noc, najwyżej dni kilka. Scenerią tych skromnych, a naładowanych emocjami fabuł, są opustoszałe, obumarłe przyfrontowe miasta, zimne kawiarnie i hotelowe pokoje, cudze mieszkania. Bohaterami są przebywający na krótkich urlopach żołnierze, ich żony i kochanki, ich dzieci; jakby z marszu — bo bez wstępu i bezpośrednio — wchodzimy w ich „przygody” miłosne i próby powrotu, choć na chwilę, do dawnego życia. I stajemy się świadkami cichych klęsk, które są efektem owych „przygód” i prób. Ale to narracja surowa, oszczędna i bez patosu, a emocje i uczucia, które towarzyszą jej bohaterom, są tu ukryte pod warstwą szarej rzeczywistości. I prawie nigdy nie wyrażone — a na pewno nigdy wprost — słowami.

Ten pozorny, ale dojmujący chłód, rozpacz wynikająca ze świadomości utraty — dawnego życia, bliskich relacji z innymi, zarówno najbliższymi, jak i spotkanymi przypadkowo — utraty nie tylko tu i teraz, lecz i na zawsze, na przyszłe życie (o ile nadejdzie) — udziela się czytelnikowi Arabesek (jakże to ironiczny, przekorny tytuł, bo próżno pod nim szukać finezyjnej, fantazyjnej kreski, którą sugeruje). Prozy gorzkiej, bezwzględnej psychologicznie. Aż po beznadzieję; choć przez to — być może — nie zawsze oddającej wszystkie aspekty tego rodzaju spotkań i doświadczeń Ukraińców, dla których wojna stała się wprawdzie dniem powszednim, przyniosła wiele śmierci i ran na duszy, ale nie zabiła serc (wracający z frontu jeńcy — oglądani przez nas w telewizyjnych relacjach — bywają przecież pełni radości i zalewają się łzami szczęścia). Serhij Żadan nie ma jednak złudzeń. Mówi nam, że cokolwiek będzie jej dalszym ciągiem i bez względu na to, kiedy i jak się skończy, wypaliła ona nie tylko ukraińskie domy, ale też ich samych. Hartując boleśnie.

Przejmująca i piękna proza, którą czyta się ze smutkiem, ale i podziwem.

[Serhij Żadan, Arabeski, przeł. Michał Petryk, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2025]

 

2.

Intrygujący pomysł, fascynująca realizacja.

Dmitry Glukhovsky — jak reklamuje na okładce wydawca: „autor światowego bestsellera Metro” — podarował nam „bilet crash test z bliska” — jak inną reklamą z tej samej okładki wydawca nas podgrzewa — czyli książkę My. Kronika upadku.

Glukhovsky jest Rosjaninem — tak więc przed głupią modą, która stała się u nas regułą, że pisane cyrylicą nazwiska transkrybuje się na pokraczną angielszczyznę — pisalibyśmy o nim po prostu Głuchowski — ale żyje od jakiegoś czasu na Zachodzie. Ma szczęście, bo zdążył z ojczyzny wyjechać w porę, tuż przed tym, jak zapadł na niego wyrok: jest przestępcą i zdrajcą, więc powinno się go ścigać. Jego książka — bijąca w oczy surrealistyczno-apokaliptyczną okładką, na której mamy zdjęcie przerażającego marszu dzieciaków (radzieckich pionierów) w maskach gazowych, sprawiających wrażenie jakichś koszmarnych zombie — powstała jednak w Rosji; dokładniej mówiąc: to w Rosji napisał Glukhovsky większość tekstów, które się na nią złożyły. A pisał je jako bieżące komentarze-felietony dla tamtejszych mediów, głównie internetowych, bo niezależna prasa w Rosji przestała istnieć na wiele lat przed jego (początkowo nieplanowaną skądinąd) emigracją. I to owe teksty złożyły się na książkę, tak jak napisałem tu o niej w pierwszym zdaniu, intrygującą i fascynującą. Jest ona bowiem specyficzną kroniką rosyjskiej agresji na Ukrainę — widzianej i opisywanej na bieżąco właśnie od środka, czyli na miejscu — w Rosji.

Glukhovsky (no, niech mu będzie), autor apokaliptycznej, słynnej na świecie, a i u nas znanej i cenionej powieści Metro, daje swoją kroniką przerażający obraz tego, jak zmienia się mentalność współczesnych Rosjan, którzy od masowych protestów przeciw Putinowi — brutalnie pacyfikowanych przez moskiewski reżim — doszli do takiego ekstremum, że stali się entuzjastami jego polityki, zaaprobowali — częstokroć entuzjastycznie — aneksję Donbasu, zajęcie Krymu, a w końcu i otwartą wojnę z Ukrainą. Co się z nami stało?! — pyta, a właściwie woła Glukhovsky, konsekwentnie, od tytułu książki począwszy, stosując zaimek „my” na określenie wspólnoty, do której i on sam należy — co się stało, że zamiast walczyć o swoją własną wolność, walczymy o zdławienie wolności bliskiego nam sąsiada? Że połknęliśmy tak łakomie przynętę państwowej propagandy, hasła imperialnego nacjonalizmu, że uwierzyliśmy notorycznemu kłamcy, bezdusznemu mordercy, wiodącemu nas wszystkich ku zgubie pod sztandarem rosyjskiego patriotyzmu?

Kronika Gluhovsky’ego to nie tylko kronika wydarzeń, spisywanych z perspektywy czasu, ile kronika jako taka, zbudowana jak swojego rodzaju dziennik, odnoszący się do tych wydarzeń na bieżąco. Przez rok z kawałkiem, od pierwszej daty i umieszczonego pod nią zapisu (12 maja 2012), aż do tekstu napisanego stosunkowo niedawno, będącego refleksją à propos dnia, w którym powstał (23 czerwca 2023). Autor ułatwia nam odbiór tych bieżących zapisów — wiedząc dobrze, że z biegiem dni i miesięcy zapominamy, jakie były okoliczności i konteksty tamtych wydarzeń — dodaje więc do nich — na początku każdego ze swoich tekstów — krótką faktografię (kto, co i dlaczego), a po każdym — na końcu — komentarz-refleksję, pisany już z dystansu.

Otrzymujemy dzięki temu bardzo rzetelną z jednej strony opowieść polityczną, ale z drugiej coś dużo więcej — spojrzenie o podwójnej perspektywie. Podwójnej, bo opinie, notowane przez Glukhovsky’ego na bieżąco, są na ogół bardzo trafne, ponadczasowe i zaskakująco przenikliwe w przewidywaniu przyszłości, ale też czasami, co sam przyznaje, nie dość mądre (w jednym z tekstów bieżących pisał na przykład o ukraińskiej „odpowiedzialności” za krwawy przebieg wojny), wyjaśniając, że czynił to pod nieświadomym, ale wyraźnym wpływem… kremlowskiej propagandy. No cóż, był i jest Rosjaninem. Czy jednak samo bycie Rosjaninem może być usprawiedliwieniem dla tego wszystkiego, co Rosjanie już zrobili i wciąż robią Ukraińcom, nie chcąc przyjąć swoich zbrodni do wiadomości?

Temu Glukhovsky twardo i odważnie zaprzecza. Bycie Rosjaninem, mówi, który kocha swój kraj, nie zwalnia od myślenia. Jest bezwzględny w obnażaniu kłamstw Putina, jego dworu i jego narodu, pyta jednak nieustannie: dlaczego? Dlaczego „My”? — znów, jak już bywało wiele razy — jesteśmy ślepym agresorem? Dlaczego to, co w nas dobre i piękne tak łatwo przeradza się w złe i potworne?

Kto chce zrozumieć rosyjsko-ukraińską wojnę, zobaczyć ją od środka oczami tego, kto śmiało przyznaje się do swojej rosyjskości, i znaleźć choć kilka odpowiedzi na owe „dlaczego”, powinien tę książkę przeczytać koniecznie.

[Dmitry Glukhovsky, My. Kronika upadku, Wydawnictwo Insignis, Kraków 2025]

 

3.

Nie przepadam za książkami, które są zbiorem wywiadów, rozmów z różnymi osobami. Bez względu na to, na jaki temat i kim są te osoby.

Bo albo autor-wywiadowca podporządkowuje je sobie i wpisuje w swoją narrację oraz tezę, albo są to tezy i narracje tak rozbieżne, że trudno w takiej zbiorowej pracy znaleźć wspólną, spójną myśl.

Ale tom Cezarego Koryckiego, popularyzatora historii — zwłaszcza historii Polski, autora poświęconych jej programów w telewizji i w sieci — Protokół rozbieżności. Historia Polski bez histerii, choć rozmówcy Koryckiego są różni, spójny jest i żadnej tezie niepodporządkowany. A czyta się go z niesłabnącą ciekawością.

Pomimo że nie każda z rozmów, jakie autor przeprowadził z historykami z różnych krajów — albo wobec nas sąsiednich (Niemcy, Ukraina, Rosja, Białoruś, Czechy, Słowacja, Litwa, Łotwa), albo z nami inaczej historycznie związanych (Wielka Brytania, Francja, Szwecja, Izrael, Austria) — ciekawość tę w pełni zaspokaja (czasami rozmówcy prześlizgują się po temacie, czasami w widoczny sposób unikają zbyt ostrych kontrowersji).

Niezbyt trafny wydaje się też drugi człon tytułu. O histerii w tej historii właściwie mowy nie ma, rozmowy — nawet gdy rozmówcy nie do końca się ze sobą zgadzają — przebiegają w sympatycznej, zgoła przyjaznej atmosferze. Zagraniczni historycy polskiego punktu widzenia przesadnie nie podważają, choć Korycki im do tego okazje daje nie raz, prowokując i zaczepiając takim czy innym patriotyczno-nacjonalistycznym mitem czy wyobrażeniem — bywa też i tak, że to oni, bez specjalnego zakłopotania, przyznają, że w ich ojczyznach polskie problemy (z cyklu: słoń a sprawa Polska) są albo w ogóle niedostrzegane (ba, zupełnie nieznane), albo marginalizowane. Korycki też się na to nie obraża, dążąc do potoczystości i klarowności samej rozmowy, nie wnikając więc głębiej w szczegóły.

Natomiast tytuł główny — Protokół rozbieżności — dobrze oddaje intencje autora. Choć potwierdza tylko znane na ogół sprawy z naszej, mniej czy bardziej, wspólnej z przedstawicielami innych krajów historii. Że Ukraińcy budują swój nacjonalizm na legendzie OUN-u i UPA i że wciąż czczą Bohdana Chmielnickiego, że Litwini nieustannie pamiętają nam zajęcie Wilna, że Czesi mają do dziś pretensje o Zaolzie, że Szwedzi uparcie nie oddają nam zrabowanych podczas potopu narodowych skarbów, że Niemcy ani myślą płacić reparacji, itd., itp.

Ale objawiają się też w tych rozmowach wątki zaskakujące, na plus, ale i na minus (dla naszej historycznej wrażliwości). Oto na przykład Niemcy zupełnie nie chcą wiedzieć, że Krzyżacy byli Niemcami (fakt, nie wszyscy), a o Grunwaldzie nikt tam już nie pamięta; że Słowacy — wraz armią Hitlera — wkroczyli 1 września do Polski, a Zaolzie (1938), było tylko odpowiedzią (zemstą?) za zbrojną napaść Czechów na te (polskie wówczas, jeśli brać pod uwagę liczbę polskiej ludności) ziemie w roku 1919; że Francuzi i Anglicy, choć podpisali z nami traktat, w ogóle nie zakładali interwencji swoich armii w wojnę, która wybuchła w 1939 r., czyli, wierząc w ich realną pomoc wojskową, byliśmy albo naiwni, albo głupi; że Szwedzi uparli się nic nie wiedzieć nie tylko o Kircholmie, ale i o swojej napaści na Rzeczpospolitą w XVII wieku, żyjąc w przekonaniu, iż w ich własnej historii nie było żadnych (!) podbojów; że Litwini powoli przyjmują do wiadomości naszą z nimi wspólnotę dziejów (już nie tylko „polską okupację) i to do tego stopnia, że i u nich czci się 3 maja (choć nie tak odświętnie jak nas), a na Ukrainie — owszem — wielbi się, jak dawniej, Chmielnickiego, ale już nie za ugodę perejasławską, która wiązała ich kraj z Rosją, a za sam bunt przeciw Polsce (choć hetman Bohdan de facto nie walczył z Polską, a raczej — tak jak to utrwalił w naszej pamięci Sienkiewicz — z „królewiętami” o równe szlachcie przywileje dla swoich Kozaków); że Czesi raczej się wstydzą Szwejka, więc nie chcą, by go za granicą uznawano za typowego Czecha; że Łotysze mają blade pojęcie o tym, iż byli częścią Rzeczypospolitej, i ani grama w nich wdzięczności, że ich ocaliła przed Rosją i bolszewikami, bo nie mają o tym pojęcia nawet bladego itd., itp., a smaczków tego rodzaju tutaj sporo.

Dobrze się to czyta, choć często nie tyle rozbieżności drażnią, ile wspomniane wyżej „blade pojęcie” innych nacji o naszej (wspólnej albo i nie) przeszłości. Ale to po trosze wynik odmiennego spojrzenia na rzeczywistość w krajach innych niż Polska, mniej historycznie doświadczonych czy obolałych (w Szwecji na przykład — o czym tu mowa — o historii własnego nawet kraju przez długie lata w ogóle nie pamiętano i nie mówiono o niej, a teraz stała się tam modna).

Jeśli miałbym wypomnieć Koryckiemu jakiś brak, to byłby to raczej brak jeszcze jednego chociaż głosu w rozmowie o tematach żydowskich, a i na przykład brak w ogóle rozmowy z historykiem z Węgier. Bo byliśmy (jesteśmy?) „dwa bratanki”, ale i drzewiej bywało różnie, a i współcześnie historia naszej wspólnoty duchowej jakoś się nam rozjechała.

[Cezary Korycki, Protokół rozbieżności. Historia Polski bez histerii. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści