WOJCIECH JUZYSZYN
Posąg. 2
W przededniu najazdu na Altanę Siech’saw poddać się musiał rytuałowi nieskończonej solidarności w klasztorze Krwi i Zniszczenia.
Ustawili go w podziemnej pieczarze z czarnego kamienia, wypełnionej krzywymi jak pnie kolumnami, Onyksowym Gajem zwanej. Gdzie tlić mogły się tylko niewielkie pochodnie, bo wszak nie twoja dusza, a w dusznej przestrzeni oprócz ciszy unosił się tylko zastygły krzyk i martwe drapanie o kamień.
Wbili mu sześć mieczy w nagą pierś, strzępiąc skórę i łamiąc żebra. Pij, pij Gęstwinę, kapłani z lustrami zamiast twarzy podsuwali mu pod usta kielich obrzeżony czaszkami. Poili go czarną mazią, która regenerowała bardziej niż hekatomba cukru, a wici wszelakie słali myślami, bo słowo by tu grzęzło.
Pięć z tych mieczy jak pięć zmysłów wojownika, którym to wierny ma być i oddany. Wbite przez lustrzanych kapłanów o kopiach jego twarzy, ostrza w ciele po wieki zapieczętowane.
Pięć mieczy zostawimy, a szósty z ciebie wyciągniemy, słali myślą wici. Szósty zmysł, oto twa dusza. Objaw nam, czyś nieskończenie mroczny. Chwycisz go oburącz i jeśli ten nie spłonie, nicości po sobie nie zostawiwszy, a choćby krztynę wiórów, znak to, że dusza w tobie jeszcze się tli i okrzyknięty będziesz Wiecznym Zdrajcą, i najmarniejszy będzie twój los.
Wyciągnęli miecz pewnym ruchem, za którym podążyła struga krwi. Siech’saw obłapił drżącymi rękami metaliczną klingę, Pazur Cierpienia migoczący w chwiejnych płomieniach pochodni. Pazur spłonął cicho, ciszej niż pochodnia, szybciej niż pajęcza nić, jakby nigdy go nie było.
Wnet opadli na kolana.
— Żyj nam w chwale, Zręczny w Mroku!
Parę chwil później zbierali się w przedsionku klasztoru do wyjścia, zapadał zmierzch. Kapłani przebierali się w odzienie wyjściowe, Siech’saw nacierał jeszcze rany po mieczach mazidłami kojącymi z wierzbo-miodu.
— Może wyskoczysz z nami do karczmy? — zagaił jeden. — Mieszamy Gęstwinę z procentami! To dopiero hekatomba! — zaśmiał się szczodrze.
— Nie, dziękuję, jutro wbijam do Altany, muszę być w formie.
— Mądra decyzja — rzekł poważny kapłan, karcąc wzrokiem „wodzireja”.
Kapłani zdejmowali powoli szaty obrządkowe, stelaże wtajemniczenia z barków i ozdoby z ramion. Maski-lustra dawno już wisiały w cieniu na hakach.
— Jak zatem spędzisz wieczór?
W oddali biły dzwony kościoła.
— Mam jedną rzecz do załatwienia.
Dzwony cichły, kiedy Siech’saw przemierzał uliczki Trzeghla’towa. Mijał karczmy, przy których odbywały się pierwsze rzygania, mijał domy rozpusty zionące zmysłową aurą i kosmicznymi zapachami, mijał akademie muzyki, gdzie samotnie plumkały klawisze i rzępoliły struny młodych adeptów, mijał biblioteki i ich ciszę-sporadyczny-szelest, mijał domy z toczącymi się wieczerzami, niskie i wysokie, zagubił się w labiryncie nieistnienia, bowiem mentalnie z tym wszystkim się rozmijał, myślowo odcięty od otoczenia.
Jedyne z czym się nie rozminął, to z tętniącym w czaszce przeznaczeniem.
Sam nie wiedział, kiedy dotarł do celu podróży, nogi same go tu powiodły. Odwrócił się i spojrzał z rosłego pagórca miejskiego na labirynt miasta. Zmierzał do świątyni na owym pagórcu osadzonej.
Wkroczył do przedsionka i zaszedł do skromnej nawy bocznej, gdzie w świętym trzymadle wisiał kwiat jaśminu. Nawiedzający przybytek okazać mogli mu szacunek. Siech’saw zmiażdżył kwiat w dłoni, druzgocząc egzystencję rośliny. Białe płatki osadziły się na brzydkiej łapie.
Przecie nie tylko kokardy, nie tylko sunące grzebienie i nie tylko kiteczki, krewne również wkładały mu we włosy kwiecie. A najczęściej to Klomula częstowała jego fryzurę kwiatami jaśminu.
— Co ty robisz tutaj? — usłyszał za sobą sapnięcie.
Siech’saw zrócił częściowo ciało ku chudemu kapłanowi w wieczorowej szacie.
— Jesteś z Krwi i Zniszczenia. — Obrzucił z pogardą oznaczenia na zbroi, zmiażdżone czaszki, z których dymiło złem. — Wracaj do swoich. Co robisz w Świątyni Jaśminowej Pieśni? Dlaczego bezcześcisz święty kwiat, nikczemniku?
Ta chudość była bardzo odważna, lecz Siech’saw pozostał opanowany.
— Kroczę jedną ścieżką, jednak traktuję inne jako umocnienie. Przyszedłem tu, aby jaśminowe bóstwa wsparły mnie w mojej drodze pożogi i morderstwa. Czy twój zakon zabrania ludziom szukać wsparcia? — Odwdzięczył się napastliwym spojrzeniem.
— Nie do końca…
— Zatem przepuść mnie.
Kapłan bąknął coś pod nosem o byciu wyrodnym i chowanym wśród kwiecia (możliwe, że poznał Siech’sawa), ale odsunął się z przejścia i rycerz krwi udał się do wnętrza przybytku.
— Za ten kwiat powiesiłbym cię za jaja!
Siech’saw obejrzał się, jednak nikogo już nie zobaczył. Usłyszał tylko oddalające się w biegu trzewiki w głębi korytarzyka bocznego.
Wkroczył do ciemnego, przestrzennego wnętrza, opatrzonego witrażami przedstawiającymi smutnych ludzi kojonych przez psychopomposów jaśminu, ich łagodne skrzydła i magiczną pieśń. Kroki Siech’sawa, zmierzające do przednich ław, mijały ponure posągi ze zwieszonymi głowami, wyczekujące łaski jaśminowych bóstw.
Podkute żelazem buciory miażdżyły płatki kwiecia, którym podłoga była usłana. Owe wisiały też wszędzie, w całej przestrzeni, niemal zastygłe i mieniące się. Zawiesina ta to ponoć pozostałość Bożej Myśli, rozproszona w wielu świątyniach. Ponoć to ona wyzwalała w niektórych wiernych objawienia i ekstatyczne doznania, gdy dopuszczali do siebie jej istotę podczas modłów.
Siech’saw agresywnie wtoczył się na skraj ławy w trzecim rzędzie. Klęknął i wsparł czoło na splecionych dłoniach.
— Bogowie Jaśminu, wiem, że mogłem zbudzić wasz gniew, gniotąc święty kwiat, lecz mam nadzieję, że gestem tym zwróciłem waszą uwagę. Teraz proszę was, dajcie mi kurwę w łapie, żebym mógł rwać i gnieść. Tchnijcie w me serce Zew, aby tłoczyło czystą pożogę. Moje nogi niechaj miażdżą, jakbym był słoniem z tytanu. Sprawcie, abym, nieważne w jakim znoju, ale ażebym dał kres Altanom Spokoju i zemścił się za bezeceństwa, które działy się tam za mojego chłopięctwa w mych włosach między innymi. Poszerzcie moją wizję, doradźcie mi, jak…
Siech’saw drgnął. Ktoś go obserwował z mroku nawy bocznej. To tamten kapłan?
— Przepraszam najmocniej, że przerywam szczerą modlitwę… — Tajemniczy obywatel ozwał się, gdy został dostrzeżony — Jednak nie zrobisz tego.
— Nie zrobię?
— Nie pozwolę, abyś najechał Altany Spokoju, to działanie przeciw Jaśminowi, plugawy czyn.
Siech’saw poznał po niemodnym kaszkiecie, że to zwykły goniec. Obok niego leżała torba z listami. Pewnie wstąpił na wieczorne wyciszenie, w końcu jego praca polegała na gonitwie.
— Nie zawracaj mi fujary, modlę się — bąknął Siech’saw poprzez mrok i zastygłe płatki jaśminu. Zignorował gońca, nie wyglądał na uzbrojonego.
Wrócił do modłów, nie będąc jednak sam, modlił się w myśli. Goniec zaś potuptał po posadzce i powziął z podłoża stojący świecznik. Wystawił go jak włócznię w kierunku rycerza krwi.
— En garde!
Z świecznika rzygnął ogień. Siech’saw w ostatnim momencie wyskoczył z ławy i przeturlał się, aby nie spłonąć. Gdyby goniec nie był tak daleko, byłoby słabo, choć widowiskowo.
Dzięki dobru zgromadzonemu w wiszącej tu Bożej Myśli świecznik nabył specjalnych własności. Goniec podążał jego głowicą za uciekającym w kierunku ołtarza Siech’sawem, panował nad świecznikiem, jakby ujeżdżał posłusznego smoka. Pióropusz ognia zdybałby rycerza, lecz ten zdążył wskoczyć za barierę. Goniec nie potrafił przerwać ognia, przysmolił ołtarz.
Siech’saw wykazał się chyżym bitewnie umysłem. Urwał mocarny kolec z własnej zbroi i cisnął nim w sufit, niszcząc zawieszenie żyrandola. Ten spadł i roztrzaskał się w miejscu, z którego uskoczył goniec, tracąc z rąk swojego smoka (świecznik). Siech’saw dotarł doń pierwszy i odkopnął chujostwo możliwie daleko. Nie chciał nawet gówna dotykać.
Goniec zaatakował sztyletem, lecz Siech’saw złapał i wykręcił mu ramię, podniósł i cisnął nieszczęśnikiem w ołtarz. Po zderzeniu goniec wycofał się, a Siech’saw podążył za nim wolnym krokiem gladiatora. Mordobicie przeniosło się do prezbiterium.
Rycerz mroku sparował tam cios i łupnął głową rywala o twardą ścianę. Goniec osunął się i padł obok krzeseł adeptów, rozwalając stosik kamieni tworzących Kurhan Spokoju, niszcząc tym samym sens ich nazwy. Śnięty wziął jeden z kamieni, wyskoczył jak szczupak i łupnął w zęby wojownika. Dwa zęby poleciały w przestrzeń, wymijając unoszące się płatki jaśminu.
Siech’saw przestał się certolić, wziął przeciwnika za kołnierz i krocze, podniósł ponownie i nabił na kamienną włócznię trzymaną w charakterystyczny sposób przez posąg Fructus Fertilius Jaśminusa, boga płodności. Mężczyzna, nabity do połowy trzonu, wierzgnął raz, wydał jęk, westchnienie i zamarł.
Wszystkie unoszące się płatki naraz opadły, bez ich światła zrobiło się ciemno.
Siech’saw splunął krwią i trzecim zębem.
— Na fallusie goniec, z listami na dziś koniec — rzekł finalnie i parsknął od niechcenia nosem.
Całą jatkę oglądać mogli bogowie i psychopomposi zgromadzeni na głównym witrażu prezbiterium. Mieli ściągnięte brwi. Usta niemo otwarte.
Siech’saw splunął ponownie.
Zło pulsowało wciąż w ciele, gdy udał się do torby gońca porzuconej w nawie bocznej. Może będzie tam trochę grosza. Nachylił się i w trakcie poszukiwań natknął się na list z pieczęcią Altany Spokoju.
Czy to to? Odpowiedź na moje modły?
Rozerwał chamsko kopertę.
Drogi Asystencie Papieża,
Dziękujemy za twoją ostatnią wizytę oraz za szczodry grosz, którym wsparłeś Altanę. Piszę w imieniu mojej siostry, ukochanej Nuteli, ponieważ, jak sam się przekonałeś, jest wielce nieśmiałą osobą. Jak również zdaję sobie sprawę, przekonałeś się także, że pod powłoką tej nieśmiałości skrywa się śmiałość tygrysa.
List dalej składał się z namiętnej namowy, aby Asystent Papieża ponownie do nich zawitał, gdyż Nuteli będzie bardzo miło. Dla Siech’sawa znalazła się tam bardzo istotna informacja. Zabezpieczenia Altany, które szpiedzy Mrocznych Komnat rozgryźli, zostały całkowicie zmienione. Asystent Papieża otrzymał szczegółowy instruktaż, jak je obejść, aby w każdej chwili móc wkraść się na sekretne rendez-vous z Nutelą.
— Dziękuję, pogodni bogowie, wiedziałem, że trzeba odwiedzić was tu dziś. A ciebie, drogi asystencie, najmocniej przepraszam, lecz romansu tego to straszliwy kres.
Siech’saw zmiął raptownie list.
— Może jeszcze tylko zapłaczesz nad truchłem ukochanej.
Opuścił świątynię ponury i zgarbiony, lecz nabuzowany i szczęśliwy, a z oczu posągów skapywały krwawe łzy.
Kamień paraliżu zajaśniał, wystrzelił mglisty pocisk, który uderzył w Joszachę, gdy ta przeprowadzała swą transformację w łasicę. To już ostatnia, trzecia z kapłanek legła jak deska na wilgotnej nawierzchni zielarni. Kwiat w donicy podwieszony pod sufitem żałośnie huśtał się i pobrzękiwał łańcuchami, dając świadectwo zawieruchy, którą Siech’saw poczęstował Altany.
Zlizał krew z warg, krewniaczki broniły się dzielnie. Stanął nad sparaliżowanymi. Joszacha prosta, Klomula zmarszczona i powykręcana w bólu, Nutela w zastygłej pozie strachu. Klęknął na jedno kolano, postawił szkatułę, której użyje do transportu serc, wyjął nóż rytualny. Namoczył go w ślinie gargulca, którą trzymał we flakonie.
— I oto wasz kres, moje drogie. Myślałyście, że odeprzecie mój atak? Lecz cieszcie się, bowiem nie przegrałyście. Dzięki wam nastaną zupełnie inne czasy, mrok rozpleni się na dobre. Możecie być dumne — rzekł na koniec czule. — Zwyciężyłyście.
Tak Siech’saw wyobrażał sobie zakończenie przygody, kiedy przed snem ćwiczył strzelanie do manekina z kamienia paraliżu, jednocześnie w głowie dopieszczając patetyczną mowę, którą niedługo palnie nad ich ciałami. Skory był dziś do marzeń, to wróżyło barwne sny.
Manekin nie wydawał się bardziej sparaliżowany niż zazwyczaj, nawet nie patrzył z wyrzutem na właściciela, ponieważ był martwym obiektem. Siech’saw jednak wierzył, że kamień go nie zawiedzie. Dostał go od Huberiusza.
W końcu spocił się nadto i przerwał trening. Kamień eksploatował energię witalną rzucającego urok. Wyszedł z sali ćwiczebnej, odwieszając również miecz na półkę z orężem i zaokrętował w sypialni, gdzie siadł na brzegu łóżka, dopijając wywar z mandragory na dobry sen.
Kamień, krągły głazik z błękitnymi nekro-runami, odłożył na szafeczkę nocną. Po korzystaniu wydzielał się z niego przez długi czas biały dym. Narzędzie spało dziś przy nim, aby zbudować więź.
Białe morze pościeli ułożyło się na wielkim ciele wojownika. Siech’saw był dnem morskim, pełnym muszli, wodorostów i żyjątek, obecnie właściwie był płycizną, jednak, w miarę pogłębiania się oddechu, oddalał się od brzegu, opadał coraz niżej, oddalając się także od tafli prześcieradła.
Aż w końcu zatonął w snach.
Nawiedzały go tłumnie, bez liku, a poszatkowane były i mrugały, i znikały jak niespokojne ślepia dzikich bestii w ciemnych zakamarkach dżungli.
Widział gońca nabitego na włócznię w prezbiterium świątyni. Wisiał nieżywo, lecz nagle podnosił głowę i mówił:
— Fructus Fertilius Jaśminus, bóg, którego imię we współczesnych kronikach brzmi…
Ale nigdy nie kończył.
Potem Siech’saw biegł ciasnym korytarzem i gonił go rotujący, wielki kwiat o płatkach ostrych jak noże. Przypominał dziecięcą zabawkę, bąka, siał jednak śmierć, zwiastował konfrontację z mroczną przeszłością.
Goniec podniósł głowę:
— Fructus Fertilius Jaśminus, bóg, którego imię we współczesnych kronikach brzmi…
Siech’saw klęczał w nieprzeniknionej ciemności, był wielkim tytanem i jego kolano miażdżyło całą stolicę Rujniecka, cały Trzeghla’tow. Wokół niego unosiły się szepczące kwiaty, psychopomposi, którzy zabrać mieli jego duszę do Gaju Cierpienia. Z głowy Siech’sawa spływała misterna plątanina włosów, cała w kokardach, które działały jak magnes na psychopomposów. A włosy rosły wciąż i rosły, bowiem wojownik je wypłakiwał. Przestrzenią targał cichy szloch.
Znów biegł w korytarzu! Kwiat-bąk go doganiał!
Potem pojawił się nagle Hubieriusz, stali obydwaj w głównej sali rytualnej.
— Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego posadzka wykonana jest tutaj z hematytu, choć jest on kruchy i pęka stosunkowo szybko? Nie zastanawiałeś się, dlaczego nie użyto innego materiału?
— Nie… — głos Siech’sawa dziwnie zadudnił, brzmiał wszędzie i brzmiał obco.
Wszystko tutaj mgliło się, rozmywało i falowało jak morze pofałdowanej pościeli.
— Hematyt zwiększa czarnomagiczne własności, podsyca moc rytu. Szkatuła! — Usta Huberiusza stały się wielkie jak ściana.
Wróciła sceneria sali.
— Pamiętaj, żeby schować serca do szkatuły, a co najważniejsze — serca te pozyskaj. Liczę na ciebie, Siech’sawie, mój najprzykrzejszy z przyjaciół, liczę na ciebie jak nikt. Aż ta hematytowa podłoga nie może się już doczekać.
Huberiusz nigdy nie upersonifikowałby podłogi, czy Siech’saw teraz śnił? Zaczął się zastanawiać, czy Huberiusz naprawdę aż tak wątpi w jego pamięć, że musi zmieniać swoje usta w tak dobitną, ruchomą ścianę. To były dziwne myśli, giętkie, miękkie jak wata.
Goniec w prezbiterium podniósł głowę:
— Fructus Fertilius Jaśminus, bóg, którego imię we współczesnych kronikach brzmi…
Nie, jednak nie śnił. Stał na klifie z drewna i patrzył na wielkie, białe morze. Zaraz, ten wielkolud leżący pod morzem to on sam, to jego głowa sterczy tak na horyzoncie. Zewsząd z mroku wynurzały się nienawistne kwiaty-potwory i maszerowały na czarnych, chudych odnóżach. Wyłaziły z gigantycznej szafy, zza nóg stołu, zza świeczników i ze szpar między książkami. Wiedział, że chciały wejść przez nos i zjeść mózg jemu pod prześcieradłem morza.
Rotujący kwiat w korytarzu! Nacinał mu już lędźwie!
Mompok! — nagle przypomniał sobie imię Fructusa ze współczesnych kronik, choć nie miało to teraz żadnego sensu.
Goniec patrzył na niego wykręconą twarzą upiora. Głowa stroboskopowo opadła.
Jeszcze przez moment obserwował, jak gromada kwiecistych potworów płynie po pościelowym morzu w kierunku jego sapiącego nosa i wnet wszystko stopniowo wygasło.
W głębinach istniał już tylko oddech.
cdn.
Wojciech Juzyszyn (ur. w 1992 r. w Szczecinie) — prozaik. Ukończył Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny na kierunku elektrotechnika. Opowiadania publikował w „eleWatorze” i „Twórczości”. Mieszka w Szczecinie.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved