Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

ankieta ANDRZEJA ŚNIOSZKA — odpowiada DARIUSZ BITNER

Topór jest w robocie

Andrzej Śnioszek: W latach 70. i 80. był Pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje Pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.

Dariusz Bitner: Pisarzy zapomnianych, słusznie lub nie, jest w dziejach literatury Polski i świata tylu, że zapomniani autorzy z kręgu „prozy nowych nazwisk” nie są nikim szczególnym. Zaryzykowałbym nawet tezę, że zapomnienie jest naturalną konsekwencją działań twórczych (dotyczy to nawet tych, którzy — jeszcze żywi lub już nieżywi — zdają się być wieczni). Oczywiście rozumiem, co kryje się za tym pytaniem i, tak — nie wygląda to wesoło. Bez wątpienia jednak jest to skutek przesunięcia się wahadła propagowania kultury w stronę podaży. Literatura artystyczna jest zwinięta w kłębek i żywi się resztkami zainteresowań, literatura komercyjna rozsiadła się w najlepsze i zawłaszczyła wszelkie aspiracje, splendory i blask, a przede wszystkim nazewnictwo, stała się tą najważniejszą ze sztuk, bezceremonialnie budując wzgardę dla innych wartości niż popularność. Tym samym można powiedzieć, że idea Berezy poniosła klęskę — gdyby oczywiście Bereza kiedykolwiek zakładał, że proza, którą ceni, ma się sprzedawać. O tym, co ma się sprzedać, Bereza nigdy nie decydował. W jakimś stopniu miał wpływ na to, co można wydać — i dopóki liczono się z jego głosem, wskazywał na, jego zdaniem, prozy wartościowe. Paradoksalnie, nieobecność jego autorów na rynku wydawniczym jest rodzajem zwycięstwa, oczywiście gorzkiego. Za jego życia niektórzy chwaleni przez niego autorzy bywali rozchwytywani i co do tego nie ma wątpliwości, wygrały jednak mechanizmy rynku, które cierpliwie i bezlitośnie doprowadziły do bankructwa literatury wartościowej, artystycznej. Pierwsza mądra inaczej minister pani Izabela Cywińska poderżnęła gardło literaturze oświadczeniem, że książka to towar — i już wszystko zostało powiedziane. Następnie odwrót odtrąbili krytycy kibicujący Berezie, ponieważ też chcieli żyć, a okazało się, że opłaca się pisać dobrze o tym, co handel chce sprzedać. O autorach Berezy przestało się opłacać pisać. Niedługo potem okazało się, że ich nie ma i nie ma o kim pisać. Następnie (że też tego nikt nie przewidział) zniknęli też krytycy literaccy, przestali być potrzebni. Naprawdę kogoś to wszystko dziwi? Nieuprawiany ogród porastają agresywne chwasty walczące o lepsze z eleganckimi chaszczami. Z góry to nawet wygląda jak kobierzec zieleni.

I jakby w komentarzu do tego, co piszę właśnie dziś (31 sierpnia 2018), Paweł Orzeł podesłał mi notkę recenzencką o Alfabetyczności, zatytułowaną Zbereźna spuścizna. Jej autor, nawet jeśli usiłował zachować zdrowo-obiektywny dystans do zjawiska pod nazwą Bereza, nie zdaje sobie prawdopodobnie sprawy, jak obelżywy i nikczemny jest już sam tytuł, nie wspominając o niektórych zwrotach w treści. Znajduje się tam passus: „To jednak oni (fabulatorzy i gawędziarze), a nie jego [Berezy] na ogół zapomniani dziś faworyci wygrali walkę o czytelnika, zapewne także dlatego, że lepiej rozpoznali jego potrzeby i reguły rynku”. Zwycięstwo „gawędziarzy”, to porażka kultury, walka o czytelnika, to zabiegi schlebiające przeciętności gustów, potrzeby i reguły rynku tylko potwierdzają handlowość takiej literatury, jej koniunkturalność oraz uległość wobec marketingowego zapotrzebowana.

AŚ: Jedną z centralnych postaci literatury tamtych lat był Henryk Bereza. Czy zetknął się Pan z nim osobiście? Jak go Pan zapamiętał?

DB: Z Henrykiem Berezą miałem zaszczyt i przyjemność spotkać się i korespondować dość intensywnie przez wiele lat. Poznaliśmy się w roku 1980. W 1998. wydałem w swoim wydawnictwie jego książkę Epistoły, która początkowo miała mieć tytuł Listy do Bitnera i składać się wyłącznie z tych — jak to stwierdziłem — miniesejów w postaci listów. Później koncept rozwinął się do tomu składającego się z dwóch części (dodatkowo Listy wewnętrzne). Wspominam o tym, by wskazać, jak różnorodne relacje pomiędzy nami zachodziły. Natomiast odpowiedź na pytanie, jak go zapamiętałem, jest niełatwa. Pamięć o nim bowiem towarzyszy mi wciąż, na swój sposób jest obecny podczas mojego pisania, a jeszcze bardziej, gdy zniechęcony od pisania się odwracam. Wniosek z tego jest taki, że Bereza nie tylko miał, ale wciąż ma na mnie wielki wpływ, a cała jego postawa życiowa ma dla mnie podstawowe znaczenie. Jego absolutne oddanie słowu pisanemu jest czymś wyjątkowym, jako krytyk i jako autor był oddany swej sztuce w stu procentach, podporządkował się relacji ze słowem twórczym. Do dziś mnie zawstydza w tej materii, jest niedościgłym wzorem. Dla porządku dodam, że wcale nie pochwalał wszystkiego, co pisałem; pochwała z jego ust zdarzała się nie częściej niż dezaprobata, tym bardziej że byłem dość krnąbrnym i upartym autorem, pisałem zatem co i jak chciałem. Miał jednak na mnie wpływ nawet i w tym względzie, że zdawałem sobie sprawę, że ten czy ów tekst nie zyska aprobaty w jego oczach. Nie pisałem, by go zadowolić, o co można było mnie podejrzewać, z całą pewnością nie chciałem swym pisaniem go rozczarować. W jakimś sensie dysponowałem kredytem jego zaufania, więc nawet pisząc coś miałkiego, dokładałem starań, by trzymać poziom. Pamiętam go zatem jako wymagającego, nie dopuszczającego nawet na moment bylejakości. Ani u siebie, ani u mnie. Sądzę, że dotyczyło to wszystkich jego relacji z twórcami.

AŚ: Jaki jest Pana stosunek do konceptów historyczno- i krytycznoliterackich Berezy? Pytam zwłaszcza o antynomię „języka martwego” i „języka żywego”, który według Berezy cechował prozę „rewolucjonistów”.

DB: Dotarłem do świata Berezy jako dość naiwny autor i czytelnik. Wiedziałem, co lubię, ale nie wiedziałem dlaczego; wiedziałem, czego chcę, ale nie miałem pojęcia, jak to zdefiniować; byłem bardzo intuicyjny w swych działaniach, do tego stopnia, że dziś nie potrafię obyć się bez mozolnego szukania wsparcia wiedzy dla wszelkich intuicyjnych działań. Idea dwóch języków nagle otworzyła mi oczy i była początkiem mojego rozumienia. Wszystkiego. Oczywiście ta antynomia nie jest sztywnym podziałem, mnóstwo w niej subtelności, ale generalnie, chodzi o prawdziwość tego rozróżnienia — sztuka albo odwołuje się do wewnętrznego świata autora i jego żywego języka, albo operuje sztancą, wypróbowaną po wielokroć. Wracam tu do tego, o czym wspomniałem: dziś, najogólniej rzecz biorąc, literatura zamiera, pomnażając i zwielokrotniając język, który się sprawdził, jest kupowany w ciemno. Każda ekstrawagancja jest niemile widziana, w zasadzie spotyka się ze wzgardą. W tym sensie mówienie o martwym i żywym języku prozy jest aktualne. Mówię o tym tylko na okoliczność zadanego pytania, wydaje mi się to aż tak oczywiste, że odczuwam rodzaj nieprzyzwoitości, kiedy piszę te słowa. Nie wiem, czy to było odkrycie Berezy, czy tylko zwerbalizował on to, co każdy normalny pisarz po prostu wie. Dodam jeszcze, że ani w prywatnych rozmowach, ani prawdopodobnie w tekstach Berezy, nie ma mowy o „rewolucjonistach”. To termin, który przyszedł z zewnątrz i, jak sądzę, miał za zadanie mocno zdeprecjonować pisarzy, którzy po prostu szli swoimi drogami, w dodatku nie grupą, a każdy na własną rękę.

Dziś, mądrzejszy o przeżyte lata, literaturę dzielę na dwie kategorie: artystyczną i polityczną. W tej pierwszej może trafić się rzecz marna, w drugiej — świetna, wszystko to jest oczywiste, ponadto obie kategorie przenikają się w mniejszym lub większym stopniu, w niczym jednak nie zmienia to faktu, że taki jest właściwy podział. Można zapytać, co politycznego jest np. w nieprzebranej liczbie książek o miłości (nie wspominając o komiksach, kryminałach czy sprawozdaniach podróżniczych). Otóż poza polityką wydawniczą, która żąda takich książek i nagradza je, dosłowny związek z polityką jest taki, że jeśli masowo propaguje się i zachęca do zaniżania wymogów estetycznych, karmienia się uproszczoną kulturą, nieuchronnie degraduje się ją w sobie i w życiu publicznym. Większość zadowala się tym i na tym poprzestaje. Gdy jest to zjawisko na taką skalę, jak aktualnie w Polsce, mamy do czynienia z ludem nieskomplikowanym i wymagającym jedynie, by wszystko dobrze się skończyło. Jak stwierdził prof. Bogusław Wolniewicz — masa ciągnie w dół. Czyż nie jest to wymarzony elektorat dla każdego polityka? Cóż by się stało, gdyby tak machina propagandy preferowała prozę trudną, ambitną, wymagającą, by czytelnik myślał, wątpił i chciał się piąć w górę, i rozumieć, i wymagać… ot, gdyby usytuowała Henryka Berezę na piedestale? Ale chyba się zapędziłem.

O polityczność zresztą, z racji programowej apolityczności, oskarżano przecież autorów Berezy. Polityka potrafi wykorzystać wszystko, taką ma naturę, dlatego dziś polityczność wszelkiej konduity sieje i zbiera, nie bacząc na szkody, jakie wyrządza, wyrzynając systematycznie kulturę w pień za pomocą miękkich romansów i cudnej mgiełki wzruszenia. Taki topór jest w robocie.

AŚ: Co Pana zdaniem spowodowało niemal zupełny — czytelniczy i krytyczny — odwrót od artystycznej prozy spod znaku Henryka Berezy i „Twórczości”?

DB: Odwołując się do tego, co napisałem — łatwość i pokupność prozy sztampowej, a tym samym „martwej”. Zwłoki sprzedają się najlepiej, zwłaszcza w sztuce, a w literaturze i dosłownie (jako kryminał), i w przenośni (jako poprawna narracja).

AŚ: Czy prozie „bereziaków” bliżej do modernizmu czy postmodernizmu? Niektórzy badacze widzą w Marku Słyku pierwszego w Polsce postmodernistę. Inni, jak choćby Włodzimierz Bolecki, bardzo niechętnie używają terminu postmodernizm, opisując literaturę XX wieku w kategoriach modernizmu.

DB: Również i ja zżymałem się na recenzję (książki Trzy razy), w której wyśmiewano moją nachalną a nieudolną (tak mniej więcej to określano) próbę wpisania się w postmodernistyczną modę. To są terminy, którymi szufladowano to, co wymykało się z form. Dziś sądzę, że owszem, brałem udział w postmodernistycznej realizacji literatury, wtedy jednak niewiele mnie to obchodziło, miałem swoje cele i ambicje, którym próbowałem sprostać. Sądzę, że dotyczyło to i innych autorów. Nie wyobrażam sobie, by Marek Słyk usiadł przy stole nad kartką papieru i postanowił stworzyć utwór postmodernistyczny. O terminy (czy to modernizm, czy post-), jak sądzę, nie było sporu, o „bereziaków” też. Potrzeba klasyfikowania jest głupia, ale — jak wszystko co głupie — nie do zwalczenia. Podsuwam inne (podobnie jak i ten) wyśmiewane w rozmowach z Berezą (choć oczywiście zawsze pozostawał osad goryczy… nie o to chodzi w tych przezwiskach) określenia: „zbereźnicy” i „autor ze stajni Berezy”.

AŚ: Jednym z bardziej dotkliwych zarzutów wobec debiutujących w latach 70. i 80. prozaików był „socparnasizm”. Pojawiły się sugestie, jakoby pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy, a co za tym idzie kolaborowali z partią. Dzięki temu mogli publikować w obiegu oficjalnym. Czy w Pana opinii takie zarzuty były słuszne?

DB: Pojawiły się (jak wspomniałem) takie sugestie, że autorzy dobrze przez Berezę oceniani poprzez swój artyzm i odwrócenie się od rzeczywistości, legitymizowali sztukę socjalistyczną, wzmacniali partyjne władztwo itd. Jeśli ktokolwiek twierdził, że „pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy”, to od razu można przyjąć, że taki ktoś wie lepiej i żaden argument nie jest w stanie go przekonać. Jeśli o mnie chodzi — pisałem, co chciałem i jak chciałem, ale może dlatego, że w takim a nie innym miejscu byłem. A także może dlatego (bardziej nawet), że takie a nie inne miałem wykształcenie i wyobrażenie. O świecie. Do tego stopnia naiwne, że wyobrażałem sobie, że literatura jest wartością uniwersalną, ponad wszystko. Jak dowodziłem — chętnie publikowałbym opowiadania na pudełku z makaronem czterojajecznym (brakowało wtedy papieru), bo liczy się „co”, a nie „gdzie”. Aż dziwi mnie, że nie zostałem zwiedziony jakimś omamem i nie oddałem się we władanie propagandy i polityki. Ale też, to prawda, napisałem w jednym z tekstów, jak to Gombrowicz stwierdził: „Chcę pisać jak najdalej od polityki”, a zaraz potem: „Co jest głupie, być może, gdyż…” Zaraz potem na własny użytek stwierdzam, że tak się nie da, bo każdy akt twórczy jest aktem politycznym, z powodu pisania, czy tego się chce, czy nie, wpada się w sam środek politycznych zmian… itd. Przyjąłem więc do wiadomości, że prędzej czy później polityka upomni się o mnie, chociaż ja nie starałem się o jej względy. Tak czy inaczej — nie miałem szczęścia do cenzury i nie chciała mi niczego skreślać. Pisać po to, by się wpisać w polityczne rozterki? Kiedy debiutowałem mikropowieścią Ptak, Leszek Bugajski napisał, że coś musi wisieć w powietrzu, skoro po raz kolejny pojawia się w literaturze taka postać, zagubiona i zmiażdżona zewnętrznością współczesności. Krytyk to widział, cenzor nie — czegóż chcieć więcej. Jako anegdotę opowiadam, że po raz pierwszy i ostatni cenzura mnie pochwyciła w czasach, gdy oficjalnie — odpuściła, przy książce Kfazimodo. Twierdzenie zatem, że uprawiało się „socparnasizm” dla koniunktury jest niedorzeczne. A choćby i z tego powodu, że profitów z takiej postawy twórczej było tyle, co było.

AŚ: Czy utrzymuje Pan kontakty z „młodymi prozaikami” tamtych dekad? Czy interesowały Pana ich dalsze losy?

DB: Nie utrzymuję. Znam się z nielicznymi. Nie wiem, czy każdy z nich, jak ja, to samotny wilk, ale nie spotykamy się. Dwie są ku temu przyczyny, pierwsza nieistotna — mieszkam na uboczu i mało wędruję, okazji więc brak. Druga wydaje mi się ważniejsza. Rok 1975, uznany za narodziny nowej prozy, jest dla mnie szukaniem się w literaturze, niczego istotnego wtedy jeszcze nie napisałem. Słynne debiuty w Czytelniku widziałem w telewizyjnym Pegazie, o ile mnie pamięć nie myli. Nawet mnie to zmotywowało do pracy. Zadebiutowałem dwa lata później i chociaż mam sentyment do mego debiutu, nie sądzę, by miał on jakiekolwiek szanse w podobnym konkursie. Co do dalszych losów prozaików, cóż, szczególnie nie dokładam starań, ale interesuje mnie każda wzmianka, dosłownie każda. Próbuję — tak myślę na okoliczność tej wypowiedzi — zaprzeczyć obawom, że jestem z grupy literackiej (prosiłoby się o wyrażenie „pokolenie”) skazanej na zapomnienie. Z mojej pozycji wygląda to nawet tak, że jest się pogrzebanym za życia. Mam powody mniemać, że w różnych latach, różne propozycje składane różnym podmiotom wydawniczym były rozpatrywane do czasu skojarzenia mojego nazwiska z tym, co pogardliwie nazwano „czarną dziurą w literaturze”. Przestałem o tym myśleć, gdy zorientowałem się, że zaczynam zdradzać symptomy obsesji. Jednak nie bez powodu wszyscy spod znaku Berezy zamilkli. Jestem przekonany, że to ich zamilczano.

AŚ: Nad czym pracuje Pan obecnie? Czy można spodziewać się nowych tekstów?

DB: Lada dzień — Fikcja w PIW-ie, około grudnia tego roku nakładem Książnicy Pomorskiej w mikronakładzie (w końcu to biblioteka) ukaże się trzeci tom jesiennego cyklu — Ostatnia jesień przed zimą. A żeby sukcesy nie uderzyły mi do głowy — staram się napisać coś nowego, tym razem (wyjątkowo) w innym stylu i w ogóle inaczej, taka niespodzianka. Szczegółów nie zdradzam, bo popsuję sobie zamiary. Ale nie zaszkodzi mi, jeśli przyznam się, że wykorzystam w treści mowę martwą najbardziej z możliwych, wręcz mowę-truchło, i jednocześnie język wolny, twórczy i niezłomny, mowę żywą, na tyle oczywiście, na ile sam jestem jeszcze żywy.

sierpień 2018

Dariusz Bitner (ur. 1954 r. w Gdyni) – powieściopisarz, autor opowiadań, szkiców literackich i książek dla dzieci. Mieszka w Szczecinie. Laureat Nagrody im. Stanisława Piętaka (1982), Nagrody im. Andrzeja Bursy (1985), Nagrody im. Edwarda Stachury (1990), Nagrody Fundacji Kultury za Pst (1997) oraz Nagrody Artystycznej Prezydenta Miasta Szczecina (2000). Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia za Fikcję (2019) i wielokrotnie do Paszportu Polityki. Publikował m.in. w: „Akcencie”, „Literaturze”, „Miesięczniku Literackim”, „Nowym Nurcie”, „Nowym Wyrazie”, „Odrze”, „Piśmie Literacko-Artystycznym”, „Pograniczach”, „Radarze”, „Studencie” i „Twórczości”. Ostatnio wydał: Jesień w Szczecinie, czyli majaki cynamonowe (2011), Wciąż jesień, czyli inne majaki cynamonowe (2016), Fikcja (2018), Ostatnia jesień przed zimą, czyli koniec trylogii cynamonowej (2018) Wędrowiec (2020).

Andrzej Śnioszek (ur. w 1987 r.) – absolwent filozofii i polonistyki. Do niedawna próbował obronić doktorat dotyczący Henryka Berezy. Autor artykułów o Donacie Kirschu, pisarzu najbardziej znanym spośród zapomnianych. Wiceprezes Fundacji Józefa Świdra; na co dzień wychowawca w świetlicy środowiskowej.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content