Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

KONRAD LISKOWACKI

Szwedzki stół

Był rok dwa tysiące. Któryś. Tam. Tu. Zwłaszcza tu, w jego mieszkaniu. Przemek nigdy nie przywiązywał większej wagi do aktualnej daty, ponieważ w głębi duszy uważał, że tak naprawdę żyje cały czas w przyszłości, że każdy nadchodzący dzień, a nawet każda doba, która mija — tak jak ta trwająca w tym momencie — jest przyszłością, czymś, o czym mu się nie śniło paręnaście lat temu, a co teraz jest dla niego oczywiste. Kiedyś czytał książki SF: Lema i Dicka, bo mu powiedziano, że to autorzy „ambitni”, więc ich czytał, bo snobował się na „ambitność”. Faktycznie, to była wysokiej klasy proza, do tego było to faktycznie fiction z często bardzo dużą domieszką science, a obaj giganci gatunku wiedzieli i widzieli dużo, bywało, że opowiadane przez nich historie miały wręcz posmak czegoś profetycznego. Teraz już po taką literaturę nie sięgał, bo świat za oknem, który widział każdego dnia po przebudzeniu się, wydawał mu się znacznie ciekawszy niż Lem z Dickiem razem wzięci. Przemek zresztą od dawna dość mało czytał — nie miał czasu na książki, czy to tradycyjne, których już w zasadzie nie było, czy to elektroniczne, których było aż w nadmiarze. Z tym brakiem czasu to nie do końca prawda, ale modnie było tak mówić. A Przemek lubił uważać się i uchodzić za kogoś modnego.

Tego styczniowego, ponurego i ciepłego poranka, pachnącego deszczem, smogiem i rozmokłą ziemią, Przemek postanowił, że nie pójdzie do pracy, to znaczy, że nie przejdzie z sypialni do pokoju z balkonem, bo pracował w domu i właśnie we wspomnianym pokoju znajdował się jego warsztat pracy. Pracował niemal dwie doby bez przerwy, więc uznał, że trochę wolnego dobrze mu zrobi. Sam był jednocześnie swoim szefem i pracownikiem, więc do decyzji o dniu urlopu podszedł zarówno z ulgą, jak i wyrozumiałością. Jego praca nie miała większego sensu, ale przynosiła duże pieniądze i zabijała nudę, a polegała — najkrócej rzecz ujmując — na obserwacji różnych rzeczy. Ostatnie dwie doby poświęcił na obserwowanie i sporządzanie statystyk z życia osiedlowych gołębi, jedynych ptaków, które można było spotkać w mieście. Doszedł do wniosku, że co za dużo, to niezdrowo. Zamiast do pracy udał się więc do kuchni, gdzie przyrządził sobie tosty z kozim serem, keczupem i granolą, posypane bezglutenowymi orzeszkami pinii. Wszystko to popił sojową kawą z ziaren z plantacji GMO 2.0 i, czekając aż żołądek upora się ze sporą dawką materiału do przeróbki, przeszedł do pokoju, usiadł na kanapie i włączył swój przenośny i rozpuszczalny ekran Full 24K Desire&Joy o przekątnej 68 cali (z możliwością miniaturyzacji do dowolnego formatu). Paweł, brat Przemka, twierdził, że ekran ten ma tak niesamowitą rozdzielczość, iż można na nim dostrzec wewnętrzne życie pryszczy na pośladkach aktorek porno, pokazanych na trzecim planie w scenie orgii z humanoidami. Przemek miał wątpliwości, czy przy obecnym poziomie chirurgii estetycznej aktorki porno w ogóle mogą mieć pryszcze (gdziekolwiek), a poza tym nie zwracał uwagi na podobne szczegóły, a na dodatek gustował w innym kinie. Pawła pornografia jeszcze bawiła, zaś Przemka zaczęła nudzić jeszcze w epoce SD.

Kiedy?! — kwęknął z niedowierzaniem hologram obdarzonego nanointeligencją kota syjamskiego, ale więcej nie zdążył powiedzieć, ponieważ Przemek wyciszył go machnięciem stopy i po chwili hologram siedział z markotną miną, pomiaukując bezgłośnie. Poza tym porno stało się groteskowe od momentu, w którym w tego typu produkcjach zabroniono występować mężczyznom. Kto by o czymś takim pomyślał przed laty…

W telewizji zaczął się serwis informacyjny. Te same nudy co zwykle: kataklizmy w Azji, Ameryce Płd., Afryce, setki ofiar Black Friday w Kazachstanie (ludzie utknęli na stoisku z robotami seksualnymi, sprzedawanymi za pół ceny, i wielu podusiło się i stratowało, gdy ktoś puścił plotkę o podłożeniu bomby), prognoza pogody na dziś i dzień następny bez zmian, tj. deszcz i ok. 30 stopni w najchłodniejszym momencie dnia. Zanosiło się więc na to, że będzie to serwis niczym nieróżniący się od setek innych w ostatnich dniach, tygodniach, miesiącach… Jednak uwagę Przemka zwróciło zdanie rzucone jakby mimochodem przez prowadzącego program: — Przypominamy wszystkim widzom, że właśnie rozpoczął się sezon na „szwedzkie stoły”. Mieszkańcom większych miast zalecamy daleko idącą ostrożność.

Kiedy zaczęły się reklamy — codzienny blok trwający około trzech godzin — Przemek rzucił okiem na kalendarz wiszący na ścianie naprzeciwko. Faktycznie, styczeń to jest zwykle początek Sezonu; mężczyźni, szczególnie młodzi, przemykają chyłkiem z domu do pracy i z pracy do domu, jak najszybciej, najlepiej samochodem z przyciemnionymi szybami. Jeśli nie muszą, to w ogóle nie wychodzą z domu i czekają na zakończenie Sezonu. Trwa to zwykle jakiś tydzień, góra dziesięć dni i wszystko wraca do normy — znowu można wychodzić na ulicę ze świadomością, że prawdopodobieństwo bezpiecznego powrotu do domu wyraźnie wzrosło. Nikt nie mówi, że na co dzień jest bezpiecznie, co to, to nie: duszący smog, przestępczość, z którą policja z trudem daje sobie radę — to wszystko nie są błahostki, ale „szwedzki stół”, to „szwedzki stół”… Zupełnie inna kategoria.

Przemek uśmiechnął się w duchu i pomyślał, że miał świetny pomysł z pozostaniem w domu akurat tego dnia. Hologram kota wskoczył mu na kolana. Przemek ziewnął i zniecierpliwiony machnął ręką, zamierzając zrzucić go na podłogę. Jego dłoń przecięła powietrze, a hologram uśmiechnął się nieco złośliwie i z dozą triumfu, zupełnie inaczej niż kot z Cheshire, bo nie był kotem, tylko hologramem kota. W związku z tym uśmiechał się w inny sposób i nie dało się go zrzucić tak jak zwierzaka z krwi i kości.

Przemek westchnął i — choć dopiero niedawno wstał z łóżka — postanowił, że się chwilkę zdrzemnie. Hologram uznał, że to świetny pomysł i zwinął się w kłębek.

Nie minęło więcej niż kilkanaście minut, gdy w mieszkaniu rozległ się przeraźliwy pisk połączony ze zduszonym chrząkaniem i chrumkaniem. Taki sygnał telefonu — odgłosy nagrane w jednej z podmiejskich rzeźni — ustawił Przemkowi brat. Zrobił to w tak sprytny sposób, tak pomajstrował w ustawieniach urządzenia, że Przemek zupełnie nie potrafił zmienić tego dźwięku. Hologram kota zeskoczył z kanapy i przeszedł w tryb uśpienia, wcześniej kierując w stronę przeraźliwego dźwięku pełne niesmaku spojrzenie.

Mnąc w ustach przekleństwo, senny i wściekły z powodu nieprzyjemnego przebudzenia, mężczyzna powlókł się w stronę telefonu, bo świnie kwiczały coraz głośniej (to również była sprawka Pawła — dźwięk sygnału narastał, i nawet jeśli dzwoniący przerwał połączenie, to nie cichł, lecz trzeba było go samodzielnie wyłączyć). Telefon stacjonarny — znacznie bardziej niezawodny w dzisiejszych niepewnych czasach niż wszelkie urządzenia mobilne — ustawiony był na niewielkiej szafce przy drzwiach prowadzących do przedpokoju. Pachniał lawendą, co wynikało z dołączonego w promocji trybu zapachowego. Rzeźnia o zapachu lawendowym to było zaiste upiorne połączenie.

Naciśnięcie sensorycznego klawisza z symbolem zielonej słuchawki i momentalne ucięcie pisków i kwików sprawiły Przemkowi taką ulgę, że przez dłuższą chwilę stał bezmyślnie z telefonem w ręku. Dopiero nerwowy głos dobiegający z głośnika wyrwał go z letargu.

— Halo! Jesteś tam? Synku!

— Ach, to ty, mamo… Przepraszam cię, zdrzemnąłem się trochę…

— Musisz do mnie natychmiast przyjechać. — Kobieta uspokoiła się, ale tylko odrobinę, bo choć mówiła ciszej, głos jednak jej drżał.

— Mamo… Pracuję w domu, a poza tym… — Nie zdążył dokończyć, gdy matka przerwała mu nieznoszącym sprzeciwu i jednocześnie nieco histerycznym tonem, który znał aż za dobrze.

— Musisz! Oni znowu tu są. Boję się. Przyjedź, proszę… — Jej głos stał się teraz błagalny i niemal płaczliwy. Przemek dobrze znał te stany, ale zarazem wiedział, że choć są przejściowe, to nie wolno ich bagatelizować i matka nie powinna być w tej chwili zbyt długo sama, bo może niechcący zrobić krzywdę sobie albo komuś innemu.

Westchnął z rezygnacją i powiedział:

— Dobrze, postaram się być jak najszybciej. Leki wzięłaś?

— Jakie leki?! — Teraz z kolei w głosie kobiety dało się wyczuć wyraźną irytację. — Przecież ja jestem zupełnie zdrowa, zdrowsza niż ty. Nie marudź za długo i przyjeżdżaj. — Rozłączyła się, a on stał z telefonem w ręku. Po chwili odłożył go na szafkę i zaczął się przygotowywać do wyjścia. Czuł, jak narasta w nim zwierzęcy lęk przed opuszczeniem mieszkania. Nie zdążył matce powiedzieć o początku Sezonu, a nawet gdyby zdołał to zrobić, to nic by to nie dało, bo w jej stanie nie miało to najmniejszego sensu. Kiedyś, gdy była w lepszej formie, próbował z nią na ten temat rozmawiać, ale tylko uśmiechała się z politowaniem, mówiąc, że jest przewrażliwiony i coś sobie roi, i gdyby wreszcie znalazł sobie odpowiednią kobietę, to wywietrzałyby mu z głowy nie tylko szwedzkie, ale i amerykańskie, i włoskie stoły.

Zamknął za sobą drzwi, wpisał pięciocyfrowy kod zabezpieczający i powoli zaczął schodzić po schodach z pierwszego piętra, na którym mieszkał. Na korytarzu panował półmrok, bo administracja od paru dni nie mogła uporać się z awarią i żadna z lamp nie działała, przez brudne drzwi wyjściowe z budynku oraz okna na półpiętrze widać było światła osiedla. Wciąż padał rzadki deszcz, a jego ciężkie krople wybijały na parapetach monotonny rytm. Przemek założył na twarz maseczkę antysmogową i, jakby pod wpływem impulsu, zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę, po czym wyszedł na zewnątrz.

*

Na dworze było pusto i nie należało się temu dziwić — styczniowe przedpołudnie, dzień powszedni, do tego początek Sezonu. Żaden mężczyzna o zdrowych zmysłach nie wyszedłby teraz z własnej woli do miasta. Przemek co prawda nie uważał się za osobę bez zdrowych zmysłów, ale gorzej było z jego matką, więc chcąc nie chcąc, musiał się przemóc i zaryzykować wyjście. Na brata niestety liczyć nie mógł, bo ten wyjechał służbowo za granicę.

Do matki mógł dotrzeć na dwa sposoby. Oba miały i plusy, i minusy. Po pierwsze, można było pójść pieszo przez centrum, co wiązało się zarówno z większym niebezpieczeństwem ataku, ale i większą szansą na zawołanie jakiejkolwiek pomocy, czy choćby ukrycie się w sklepie bądź barze. Druga możliwa droga prowadziła nad rzeką, przez bulwary. W tej chwili była z pewnością rzadziej uczęszczana, zarówno przez potencjalne ofiary, jak i czyhające na nie Pożeraczki. Do tego przy tej pogodzie — zacinającym deszczu, duchocie i wilgoci — mógł się poślizgnąć, wpaść do rzeki i zakończyć żywot w lepkiej, brudnej wodzie. Co z tego, że płytkiej, skoro nawet drobny jej łyk powodował nieodwracalne zmiany w organizmie, paraliż i zgon.

Przeklinał w duchu matkę, tę nieszczęsną staruszkę, która nawet nie zdawała sobie sprawy, że naraża ukochanego syna na śmiertelne niebezpieczeństwo. Dobrze, że jeszcze w ogóle wiedziała, kim był. Jeszcze bardziej wściekał się na pracowników komunikacji miejskiej, którzy właśnie od dziś rozpoczęli zapowiadany od dawna strajk. Początek Sezonu, a tu strajk. Naprawdę, trudno o mniej szczęśliwy zbieg okoliczności. Na ulice nie wyjechały zatem ani tramwaje, ani elektryczne autobusy, ani nawet lawety ciągnione przez nielegalnych imigrantów. Tego ostatniego środka transportu miasto używało w sytuacjach kryzysowych, gdy prąd stawał się cenniejszy niż cokolwiek innego. A takich sytuacji ostatnio przybywało. Nikt się nie przejmował tym, że to niehumanitarne. Odkąd dobrych parę lat temu zlikwidowano wolne media, organizacje pozarządowe oraz urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, to tak naprawdę nie było komu przejmować się losem jakichś „Beduinów” czy innych „beżowych”. Jeśli im się nie podoba, to niech wracają do siebie. To prawda, nie mają dokumentów, bo zostali ich pozbawieni zaraz po przekroczeniu granicy, ale to też już nikogo nie obchodziło.

Przemek zdecydował się jednak iść przez miasto. Uznał, że będzie miał większe szanse na dotarcie do celu. Mama nie mieszkała w końcu tak daleko. Inna sprawa, że w czasie Sezonu termin „odległość” dość zdecydowanie zmieniał swoje znaczenie.

Początkowo starał się iść spokojnie, powoli, tak aby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi. Pomyślał o kobiecym przebraniu, które pożyczył mu brat. Chyba by się jednak nie przydało. Bo gdyby zaczęły go sprawdzać dokładniej… Widział ktoś kobietę z brodą? Może przed wiekami, w cyrku. Ale z pewnością nie teraz.

Szedł już dobrych parę minut, równym krokiem, próbując w jak najmniejszym stopniu oddalać się od mijanych sklepów i zakładów usługowych. Po drodze nie napotkał jak dotąd w zasadzie żadnego pieszego. Od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód i ochlapywał go mętną ciepłą wodą z kałuż i rynsztoka. Znowu będę śmierdział gównem, pomyślał z obrzydzeniem. A za chwilę kolejna myśl przebiegła mu przez głowę: nie podniecić się za bardzo tą spokojną jak dotąd drogą. Zbytnia pewność siebie, rozluźnienie, utrata koncentracji — One tylko na to czekają.

Dotarł do placu, z którego gwiaździście rozchodziły się odnogi ulic. Posłusznie stanął przed przejściem dla pieszych i czekał na zielone światło. Nagle jego uwagę zwrócił jakiś hałas, odgłosy szamotaniny, krzyki i przekleństwa. Odwrócił głowę w kierunku, z którego dobiegały dźwięki. A więc jednak… Coś działo się pod klubem Feminativa. Lokal ten, przeznaczony wyłącznie dla kobiet, cieszył się złą sławą także poza Sezonem. Natomiast znalezienie się w nim teraz można było porównać z włożeniem głowy w gniazdo szerszeni. Oczywiście, jeśli miało się nieszczęście przynależeć do rodzaju męskiego.

Na drzwiach frontowych Feminativy znajdował się sporych rozmiarów znak graficzny: przekreślona czerwoną krechą twarz brodatego mężczyzny w okularach. Przemka zawsze bawił ten szczególny zakaz, bo wynikało z niego, że gładko ogoleni na twarzy panowie bez okularów są tu mile widziani. W tej chwili jednak absolutnie nie było mu do śmiechu. Przegapił już którąś z kolei zmianę świateł i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w scenę rozgrywającą się przed jego oczami.

Na mokrym chodniku przed klubem leżał jakiś młody człowiek ubrany w popielatą marynarkę. Zasłaniał rękami twarz i wierzgał nogami, gdy któraś z dwóch stojących nad nim kobiet próbowała nachylić się i go dotknąć. Przemkowi wystarczył jeden rzut oka, by mieć pewność — to były Pożeraczki, do tego młode, silne, piękne i wyraźnie wygłodzone. Chłopak nie miał w zasadzie żadnych szans. Wyższa z kobiet, okutana w czarny skórzany płaszcz przeciwdeszczowy, trzymała w dłoni nóż z zakrzywionym ostrzem. Niższa, z burzą różowych włosów, dzierżąca w dłoni wiertarkę, nosiła tylko t-shirt i mini spódniczkę dżinsową. Nasiąknięta wodą koszulka przylegała ciasno do jej ciała, uwydatniając sporej wielkości biust i zarys sutków. Dziewczyna nie miała stanika.

— Zostawcie mnie! — wrzeszczał chłopak. — Jestem mężczyzną. „Mężczyzna”, końcówka „a”. Feminatyw! Mam prawo tu być, głupie dupy!

W tym właśnie momencie popełnił błąd, który zadecydował o jego losie. Przemek doskonale wiedział, że z Pożeraczkami nie należy dyskutować, bo to może się skończyć fatalnie. Najlepiej przytakiwać i udawać idiotę, wtedy jest szansa na uratowanie życia i zdrowia, a także nadzieja, że wróci się do domu całym i zdrowym, najwyżej bez genitaliów obciętych ostrym narzędziem. Ale przede wszystkim nie wolno Pożeraczek obrażać. Dlatego też wyższa z kobiet, nie zważając zupełnie na rozpaczliwe próby obrony ze strony mężczyzny, błyskawicznym, niemal niezauważalnym ruchem wyprostowała ramię i wbiła mu nóż w gardło. Nieszczęśnik zacharczał, z ust chlusnęła mu krew, zamachał jeszcze parę razy nogami i znieruchomiał. Przemek zrozumiał, że ta śmierć to teraz z kolei szansa dla niego. Kiedy więc obie kobiety zabrały się do rozbierania chłopaka, by go rozczłonkować i przygotować sobie do spożycia, Przemysław ruszył truchtem do przodu, nie zważając na to, czy światło jest aktualnie zielone czy czerwone. Dobrze zrobił, bo akurat nic nie jechało, a tamte dwie były wyraźnie mocno zajęte sobą oraz swoją zdobyczą i nie zwracały uwagi na nic innego.

Do kamienicy matki było już naprawdę niedaleko, ale zdecydował się wpaść po drodze do małego baru, który dobrze znał. Miał ochotę na coś mocniejszego, niekoniecznie serwowaną tam na co dzień lemoniadę z imbirem. Bar nazywał się Zgryzota i był jednym z wielu mikroskopijnych lokali tego typu, których pełno było w mieście. Wszystkie wyglądały podobnie — lada barowa po lewej stronie od wejścia, za nią barman, przed nią jedno, góra dwa wysokie krzesła. Wszystko tak ciasno poustawiane, że osoby z klaustrofobią nie miały nawet co próbować zaglądać do takiego przybytku.

W każdym z mikrobarów panowała ścisła i surowo egzekwowana prohibicja. Na alkohol nie było najmniejszych szans. No chyba że znało się barmana, wtedy można było liczyć na coś z procentami, spod lady. Przemek miał podwójne szczęście — nie dość, że w lokalu nie było żadnego innego klienta, to jeszcze świetnie znał barmana: niski łysawy jegomość w krzywych i odrobinę za dużych okularach był jego stryjem.

— Ty tutaj? Na litość Boską, dzisiaj?! — Mężczyzna nie krył zaskoczenia i wyglądał na solidnie przestraszonego.

— Do matki idę. Daj whisky z colą i pójdę. Spieszę się.

— Ale dzisiaj? — powtórzył stryj, posłusznie wyciągając spod lady butelkę mocnego alkoholu. — Przecież to takie niebezpieczne, sam wiesz, jak. Pij szybko, jeszcze kto wejdzie. Ostatnio często naloty mam…

— Musiałem — wszedł mu w słowo Przemek i pociągnął dwa solidne łyki zimnego i mocnego drinka. — Matce odwaliło. Wiesz, jaka jest. Coraz z nią gorzej. Znowu te rojenia, lęki… Nie przetłumaczysz jej. Sezon, nie Sezon. Mam przyjść i tyle. Paweł wyjechał, więc sam rozumiesz. Lecę, stryjku. Do zobaczenia.

Starszy mężczyzna chciał jeszcze najwyraźniej coś powiedzieć, ale Przemek wyszedł ze Zgryzoty tak szybko, że nie było sensu czegokolwiek mówić, bo i tak by nie usłyszał.

*

Na dworze przestało padać, ale wciąż było duszno i wilgotno, jak przez większość czasu o tej porze roku. Przemek ponownie założył maseczkę, którą zdjął, by napić się whisky. I ruszył w stronę domu matki. Na końcu ulicy widział już starą ponurą kamienicę, w której mieszkała.

Był niemal przy samej bramie, gdy z okna budynku sąsiadującego z kamienicą ktoś wypadł z dzikim wrzaskiem, lądując z plaśnięciem na asfalcie parę kroków od Przemka i obryzgując go krwią oraz kawałkami mózgu. Przemek podszedł do zwłok — na ziemi leżał mężczyzna ubrany w staromodną piżamę zapinaną na guziki, niewiele chyba starszy od tego spod Feminativy. Z wielkiej rany na szyi buchała krew. Ofiara upadła na plecy, więc wspomniana rana musiała powstać wcześniej. Przemek spojrzał w górę. Z okna na drugim piętrze wychylała się młoda kobieta, jej bujne, ale obwisłe piersi opierały się o metalowy parapet. Oblizywała czerwone od krwi wargi i syknęła w stronę Przemka, a następnie przesłała mu głośnego całusa. Kurwa, już nawet we własnym domu człowiek nie może być bezpieczny.

Wolał nie zostawać dłużej na ulicy, bo ta zołza z góry zapewne zaraz zlezie dokończyć posiłek i może jeszcze zawoła jakąś niewyżytą koleżankę. Pospieszył zatem w kierunku domu matki. Brama była otwarta, bo domofon od dawna nie działał, jak wiele innych rzeczy w tym mieście. Zamknął za sobą drzwi. Ogarnęła go ciemność podobna do tej, która panowała na klatce jego mieszkania. Było cicho, śmierdziało moczem i stęchlizną. Wyciągnął z kieszeni telefon, by poświecić sobie latarką i ocenić stopień zabrudzenia ubrania pozostałościami faceta w piżamie oraz bezpiecznie dotrzeć do schodów prowadzących na piętro, na którym mieszkała mama.

Włączył ledowe światełko i wtedy wyczuł, że nie jest sam we wnętrzu bramy. Słyszał czyjś oddech, zaczął też czuć charakterystyczny zapach podnieconej i głodnej kobiety. Nie dało się go pomylić z niczym innym, ta swoista mieszanka woni zgniłej kiszonej kapusty i likieru wiśniowego była jedyna w swoim rodzaju. Poświecił przed siebie i na boki, wydobył z mroku ściany i wreszcie także Ją. Stała przy schodach, opierała się o wysłużoną poręcz i oddychała ciężko. Na oko miała ze dwa metry. Przemek jeszcze nigdy nie widział tak wielkiej Pożeraczki. Nie miał wątpliwości, że to jedna z Nich. Zdradzał to nie tylko wspomniany już zapach, ale i wyraz twarzy oraz oczu kobiety, w których malowała się prawdziwa desperacja, głód i żądza. Co Ona tu, u licha, robiła, przecież w tej kamienicy nie ma żadnych mężczyzn, dawno się wyprowadzili albo zostali zjedzeni. Przemek próbował zebrać myśli, zdając sobie jednocześnie sprawę, że czas pracuje na jego niekorzyść. Może jest chora i słaba, po prostu się tutaj schroniła przed deszczem i za jakiś czas wyjdzie zapolować znowu, Sezon wszak dopiero się zaczyna. Ja sobie spokojnie po cichutku przejdę obok niej na schody i do mamy…

Kiedy obmyślał plan dostania się do mieszkania, Ona odsunęła się od poręczy. Teraz mógł ją lepiej zobaczyć w świetle swojej elektronicznej latarki. Pożeraczka była naprawdę niesłychanie wysoka, ale zarazem wyjątkowo zgrabna jak na swój wzrost. W czasach, w których jeszcze kogokolwiek interesowało coś takiego jak sport, niejedna drużyna siatkarska czy koszykarska miałaby z niej olbrzymi — nomen omen — pożytek. Długa różowa koszulka na ramiączkach, skórzane czarne spodnie, ciężkie buty na wysokiej podeszwie. Ciemne włosy, opadające falami na szczupłe ramiona, uszminkowane usta, z których co jakiś czas wysuwał się mały i drżący niecierpliwie wilgotny język, podkrążone oczy. Powierzchowność tej Pożeraczki musiała robić wrażenie i budzić strach. Przemek faktycznie się bał. A prawdziwe przerażenie poczuł dopiero wtedy, gdy zaczęła iść w jego kierunku, powoli, wręcz ślamazarnie, jakby sycąc się strachem swojej ofiary, jak pajęczyca, zbliżająca się do beznadziejnie zaplątanej w sieć muchy. Gdy była tuż przy nim, zobaczył, że z przodu spodni ma przymocowany pokaźnych rozmiarów strap-on, a po bokach dwa, niewiele mniejsze, różowe dilda. Jezu, co ona ze mną zrobi, myślał, przecież to chore. I tak bezdennie głupie — być pożartym, a może wcześniej brutalnie zgwałconym, w bramie rodzinnego domu.

Jednak, ku jego ogromnemu zdumieniu i radości, Pożeraczka tylko nachyliła się do niego, obwąchała go i splunęła z niesmakiem. O co chodzi? Czyżby był niestrawny albo trujący? Przecież odżywiał się najzdrowiej, jak się teraz dało. Mimo grozy całej sytuacji, poczuł się odrobinę dotknięty faktem, że wzgardzono nim w tak ostentacyjny sposób.

Pożeraczka minęła go i podeszła do bramy, otworzyła ją bez trudu jednym ruchem, a następnie wystawiła głowę na zewnątrz. Wyglądało na to, że niebezpieczeństwo powoli mija.

— Kurwa… — wyrwało się Przemkowi. To stare polskie słowo-wytrych, oddające całą paletę uczuć, od wściekłości, przez strach, zdziwienie aż po radość, tym razem zostało użyte, by wyrazić wielką ulgę. Jednakże Pożeraczki myślą zerojedynkowo, wszystko biorą do siebie — i Przemek świetnie o tym wiedział, wszak tego samego dnia był świadkiem śmierci tego chłopaka pod Feminativą. Jak mógł teraz popełnić ten sam idiotyczny błąd?!

Kobieta zamknęła bramę z hukiem, a Przemek aż podskoczył, telefon wypadł mu z ręki ekranem do dołu. Zapanowała całkowita ciemność. Stał jak skamieniały, nie wiedząc, kiedy nastąpi atak. Bo skąd, domyślał się świetnie, czując wciąż ten sam charakterystyczny zapach, który jakby jeszcze się nasilił.

Nagły ruch powietrza. Dotyk lateksu na twarzy — już wiedział, że znalazła się tuż przy nim.

— Życie nie składa się z samych przyjemności — szepnęła mu do ucha. Głos wydałby mu się nawet miły, gdyby nie okoliczności. Poczuł jej dłoń na swojej szyi. Spocił się cały, chciał coś powiedzieć, ale Pożeraczka powoli zaciskała palce na jego krtani i nie mógł wydobyć z siebie słowa. Myślał o pozostawionym w mieszkaniu kocim hologramie (całe szczęście, że nie trzeba go karmić! Zrobią mu reset pamięci i tyle, nie będzie tęsknił) oraz matce czekającej na niego dwa piętra wyżej. A może już nie czekała? Może zapomniała, że rano dzwoniła do niego i histerycznie domagała się odwiedzin? Tak byłoby najlepiej dla nich obojga.

Tok rozpaczliwych rozważań Przemka przerwała Pożeraczka, która z całej siły uderzyła jego głową o jedną ze ścian. Mężczyzna błyskawicznie stracił przytomność i zwiotczał w ręce swej oprawczyni. Ta delikatnie położyła go na ziemi. Przemek, znajdując się w stanie agonalnym i będąc pozbawionym świadomości, nie czuł już nic, nie wiedział, co z nim robi owa ogromna kobieta. Gdyby jakimś cudem miał możliwość spojrzenia teraz na to wszystko z boku, to z pewnością stwierdziłby, że mógł trafić znacznie gorzej — ta Pożeraczka naprawdę znała się na rzeczy. I nie marnowała czasu. A do tego idealnie po sobie sprzątała. Po wszystkim po Przemku nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Zresztą, on tak naprawdę sam się prosił o nieszczęście. Trzeba mieć wyjątkowy tupet, by prowokacyjnie chodzić po mieście w początkach Sezonu. Powinien po prostu siedzieć w domu, gdzie jego miejsce.

Przemka nikt specjalnie nie szukał. Matka niedługo potem zupełnie postradała zmysły i twierdziła, że nigdy nie miała żadnego syna, a już dwóch tym bardziej. Stryj dostał zawału w chwili, w której uzbrojony oddział antyterrorystów znalazł w jego barze kilka butelek alkoholu. Teraz dogorywał w szpitalu, pogrążony w śpiączce. Zaś przebywający w innym kraju brat Pawła o niczym nie wiedział.

Mężczyźni byli w tym roku ostrożniejsi, starali się w ogóle nie wychodzić na zewnątrz. Zdarzały się oczywiście sytuacje, że żona czy siostra okazywała się jedną z Nich, ale należały one na szczęście do rzadkości.

Dni były wciąż ciepłe i deszczowe. Pożeraczki chodziły po mieście sfrustrowane i głodne. Krążyły niepotwierdzone plotki, że zdarza im się atakować nawzajem, zwłaszcza gdy któraś ma nieco bardziej męski wygląd i bywa brana za sprytnie zakamuflowanego osobnika płci męskiej.

Miasto niemal zamarło w oczekiwaniu na jakieś przesilenie, ale nic takiego nie następowało. Sezon zapowiadał się w tym roku wyjątkowo długi.

6 lipca 2022

Konrad Liskowacki (ur. w 1981 r. w Zielonej Górze) – ukończył studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego (2005) oraz studia z zakresu prawa europejskiego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2006). Autor tekstów krytycznych i esejów publikowanych na łamach „eleWatora”, „Kuriera Szczecińskiego”, „Latarni Morskiej”, „Migotań”, „Pograniczy” i „Toposu”. Mieszka w Szczecinie.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content