ZBIGNIEW KOSIOROWSKI
Retour. 3
[fragment powieści]
III. Przesłuchanie
Wyrwani tak niespodzianie od śniadania na pokład, na widok luf karabinów pomyśleli o pirackim napadzie. Dopiero po chwili zorientowali się, że celują w nich mężczyźni w hełmach ubrani w granatowe policyjne uniformy, a jeden z nich wrzeszczy po hiszpańsku, a po chwili po angielsku, by podnieśli łapy w górę. To i podnieśli dość gwałtownie, ochlapując się poranną kawą z kubków nadal trzymanych w dłoniach. Pierwszy przyskoczył do nich znerwicowany oficer, mierzący w Mirka pistoletem. Bezceremonialnie uderzył kolbą gnata w dłoń Mirka, kawa nie poleciała za burtę, spadła tuż pod nogi mundurowego, plamiąc mu nogawki spodni i buty. W oczach oficera Jacek zobaczył narastający gniew i zapowiedź kłopotów, które mogły ich spotkać. Ale chyba nie rozstrzelają tak od razu, próbował wtedy, w wisielczym już nastroju, dodać sobie otuchy. Asystujący oficerowi policjant podszedł do Jacka, wyjął z jego dłoni naczynie z kawą, powąchał i z wyraźną rezygnacją rzucił je za burtę. Kawy Andrzeja jakoś nie poniuchał, a szkoda, bo w kubku pierwszego oficera było więcej spirytusu niż wody. Andrzej przezornie opuścił naczynie do wachy, nadal trzymając w górze prawą dłoń, był leworęczny. Widok Andrzeja z głupim uśmiechem na twarzy nagle rozmył się i był ostatnim, jaki Jacek zapamiętał z powitania urugwajskiej policji na pokładzie „Wędrowca”. Może niespodzianie dostał fangę w dziób i odleciał, albo też najpierw dostał kopa w jaja, a potem przez łeb, trudno pojąć, co się stało, ale coś się zdarzyło, nie pamięta… Zwłaszcza teraz, gdy leży w śmierdzącej pościeli, przykuty do łóżka w jakiejś ciemnicy, kiedy boli i głowa, i podbrzusze. „Za kogo nas wzięli, do diabła, co się dzieje?”, usłyszał własną skargę wypowiedzianą nie za głośno, z przezorności… Był sztorm, musieli szukać schronienia, nie planowali gościny w Montevideo, więc i wiz nie mieli, a radio siadło, kontaktu z lądem zabrakło, no tak, polską banderę na rufie wcześniej zmyła fala, byli więc znikąd i bardzo podejrzani, ale żeby tak zaraz bez słowa walić w mordę, za co, za pochlapany brazylijską kawą mundur urugwajskiego policjanta? Rejs zaplanowany jako wyprawa w jedną stronę i to bez zawijania do portów okazywał się coraz bardziej pechowy.
Z wolna zbierał myśli. Obolały, z wkłutym w przedramię wenflonem, odczuwał niepokój; coś tam sączyło się do jego żył. Z góry, przez małe okienko chyba, przebłyskiwało światło. Uniósł głowę. Nie dojrzał, czy otwór pod wysokim sufitem ma kraty, ale to bez znaczenia, znał swoje możliwości. Zwłaszcza teraz, z unieruchomioną kajdankami ręką. A poza tym… Poza tym szumiało mu w uszach, mocniej niż zwykle. Popatrzył na dłonie. Z pewnością należały do niego. Znał je. Pełne wątrobowych plam na pergaminowej, wysuszonej skórze. Pewnie dlatego kroplówkę wkłuto w przedramię. Zatem, zajął się nim lekarz. Więc jak to było? Najpierw dostał fangę w nos za złe spojrzenie, a potem wylądował na policyjnym dołku wprost w objęciach łapiducha? Miał lukę w pamięci. Minęły godziny czy już dni od wtargnięcia na jacht policji? Jeśli tamten wkurwiony porucznik przebolał już plamy na mundurze, powinny nastąpić jakieś policyjne procedury i pewnie się dowiem, pomyślał. Otworzą się drzwi lazaretu i wpadnie tu zaraz napakowany zbir w towarzystwie urzędowego Frankensteina w białym kitlu. Zamknął oczy i czekał. Niedługo. Nie podniósł powiek, nawet gdy w drzwiach szczęknął zamek i zaskrzypiały zawiasy. Słyszał czyjeś krzątanie się, dość ostrożne, jak na funkcjonariusza z urugwajskiej policji. Na nadgarstku poczuł delikatne dotknięcie. Od przybysza nie zalatywało potem, alkoholem czy sfermentowanymi, przeżutymi liśćmi koki. Raczej pachniało. Taką woń roztaczały, jak pamiętał, zadbane anielice. Pociągnął nosem i wtedy usłyszał:
— Senior, dość udawania, tętno pana zdradza.
Uniósł powieki. Pochylała się nad nim młoda i ładna kobieta, chyba lekarka. Uśmiechała się lekko rozbawiona reakcją aresztowanego.
— Jak się pan czuje? — Zmieniła nagle ton. — Spał pan kilka godzin.
— Spałem!? — wykrzyknął ze złością. — Dobre sobie… Co pani plecie? — Zauważył dezorientację w jej oczach, a następnie ruch w stronę stolika, na którym leżała zadrukowana kartka papieru. Przez chwilę czytała w skupieniu.
— Czy pan rozumie moje pytanie? Zna pan angielski? — akcentowała dobitnie i powoli po angielsku.
Zorientował się, że odpowiedział po polsku. Chwilę uspokajał myśli.
— Wątpię, czy był to sen. Chyba straciłem przytomność po tym, jak uderzył mnie porucznik.
— Stracił pan równowagę i następnie przytomność podczas zatrzymania, a upadając na pokład, uderzył się pan w głowę. — Lekarka odczytywała zapisane na karcie informacje. — Reanimowano pana, zastosowano leki i ułożono tutaj. Jestem neurologiem. Chcę pana zbadać i przeprowadzić wywiad. Lekarski! — zaznaczyła.
— Nie pamiętam, jak było, ale porucznik mierzył do mnie z pistoletu, a wcześniej jednego z kolegów uderzył kolbą. Z całą pewnością… Dlaczego jestem skuty?
— Na co pan choruje? — ignorowała jego pytania. — Jakie leki pan bierze?
— Nie muszę, nie choruję — odburknął.
— Pobrano panu krew. Wyniki ma pan podłe, krańcowo złe.
— Szukaliście we krwi amfetaminy? — próbował zwekslować rozmowę na inne tory.
— Zdaje się pan poważnie chory — ponowiła próbę określenia jego stanu zdrowia. — Chcę panu pomóc. — Stracił pan przytomność z wyczerpania chorobą albo wskutek mocnego stresu, albo…
— Właśnie! — przerwał niegrzecznie. — W życiu takiego stresu nie doznałem, a do tego jeszcze cios w nos…
— Nikt pana nie uderzył — nie pozwoliła mu skończyć zdania. — Proszę podać nazwy pobieranych przez siebie leków. To konieczne.
— Czy na jachcie policja znalazła jakieś medykamenty? Zapewniam, że ani ja, ani koledzy z załogi leków nie używaliśmy. No, może za wyjątkiem kapitana, ale on ma ledwie czterdzieści lat i czasem boli go głowa, więc pewnie zachował słoiczek z pabialginą i syrop przeciwkaszlowy.
— Nie pomaga pan.
— Nie proszę o pomoc medyczną. Jeśli już to o adwokata.
— W raporcie napiszę, że odmawia pan lekarzowi wywiadu i nie pozwala się pan zbadać.
— Bardzo rzeczowy i prawdziwy wniosek. Proszę jednak dodać, że domagam się pomocy prawnej, najlepiej z polskiej ambasady w Montevideo.
— Dobrze! — Kobieta chwilę patrzyła w oczy leżącemu. Odłożyła notatnik i usiadła na skraju łóżka.
— Proszę panaaa… — zaczęła po chwili przytłumionym głosem. — Dlaczego? Dlaczego chce pan umrzeć?
Jacek odwrócił głowę, zamknął oczy i pomyślał: „nadzwyczajna intuicja”. Nie zamierzał odpowiadać na takie pytania. Zbyt obcesowe i nie na czasie. Tym bardziej, że drzwi pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem i do środka wparowało dwóch policjantów.
— Porucznik pyta, czy aresztanta można przesłuchać? — zwrócił się jeden z nich do lekarki.
— Nie można! Sama o tym powiem waszemu przełożonemu.
Subcomisario de Rivera tylko przez kwadrans uczestniczył w przesłuchaniu kapitana z podejrzanego, polskiego — jak się okazało — jachtu. Wcześniej dowiedział się, że brygada narkotykowa nie znalazła na jednostce ani uncji podejrzanych substancji poza nadmiarem żywności, którą można by wykarmić wszystkich bezdomnych w Montevideo. Byłoby bzdurą przypuszczać, że jego załoga zamierzała przeszmuglować takie zapasy przez Atlantyk, żeby właśnie tutaj je upłynnić. Poza tym porucznik Giralda swoją głupkowatą upierdliwością, i to nie na temat, zniesmaczył komisarza. „Garrapata”, który, co powszechnie wiedziano, dbał o logikę, dobrą formę i styl przesłuchań, zaś Giralda nie miał o tym pojęcia. Z postury kurdupel, nazbyt często zrywał się ze swego obrotowego fotelika i podskakiwał przed podejrzanym, grożąc mu albo metalową popielniczką, albo i pistoletem. Nie—na—ła—do—wanym, oczywista, bo magazynek z nabojami wcześniej (zgodnie z regulaminem) schował do szuflady. I myślał, że ten cwaniak, żeglarz z Polski, nie zauważył braku magazynka. To wyglądało nawet zabawnie, kiedy porucznik wetknął mu w nos lufę berretty, a ten najpierw udał szalenie przestraszonego, by po chwili puścić oko do siedzącego w kącie komendanta de Rivery i wtedy wręcz błagalnie wyseplenił:
— Tak jest, panie poruczniku, puszek z boczkiem mamy zdecydowanie za dużo. Kiedy mnie pan już zwolni z aresztu natychmiast je wywalę za burtę.
— Zabraniam! — odkrzyknął Giralda. — W żadnym razie za burtę, zrozumiano!? — I dla podkreślenia swej ugodowości wyjął z nosa żeglarza osmarkaną lufę pistoletu, którym jeszcze pogroził, i położył go na blacie biurka. A ponieważ berretta leżała krzywo, poprawił jej ułożenie tak, by, choć nadal z zapaćkaną lufą, celowała prosto w podejrzanego.
Cyrk, kurwa, kogo mi tu dano, do diabła, przeklinał w duchu „Garrapatta”. Podniósł się ciężko z wysłużonej biurowej kanapki i dopiero wtedy przesłuchiwany żeglarz struchlał i zamilkł, widząc takiego wielkoluda z laską w dłoni. Dziękował pewnie Bogu, że ten ktoś go nie wypytuje, a tylko wstaje i wychodzi. Bogu dzięki… Ale do czasu, synku. Komisarz zatrzymał się już w progu, spojrzał groźnie na aresztanta, wycelował do niego z laski i… Puścił do mężczyzny oko. Tamten się roześmiał, a porucznik znów chwycił za pistolet. Cyrk, jak słowo daję cyrk, powtórzył w myślach „Garrapatta” i zaczął się zastanawiać, jak poprowadzi postępowanie. Żeglarz z Polski kłamał, ukrywał fakty, a może i zbrodnię, bo przecież odkryte w porcie zwłoki skądś się tam wzięły; trup na miejscowego lumpa nie wyglądał. Wszakże porucznik nie miał o tym pojęcia. Giralda o denacie na pirsie dopiero się dowie, z opóźnieniem i to z własnej winy. Od świtu maglował podejrzanego o przemyt kapitana, nie raczył wcześniej uzgodnić z przełożonym planu wszczętego dochodzenia, nie zdał też raportu z podjętych czynności nałożenia na obcy jacht aresztu i osadzenia w policyjnej izolatce rannego w trakcie akcji zajęcia jednostki członka jej załogi.
Komisarz zamierzał porucznika zrugać za łamanie procedur, nie omieszka też wytknąć mu popełnionych już błędów, udzieli napomnienia i przywoła do porządku. Wyczuwał intuicyjnie, że obecność tej dziwnej jednostki w starym rybackim porcie, choć jakby przypadkowa, to stanowi ślad wymagający skrupulatnego rozpoznania i kto wie, czy początkowe skojarzenia o możliwym tropie, prowadzącym w stronę gangu Czarnego Bossa, jeszcze się nie potwierdzą. Zwłaszcza że nad ranem otrzymał telefoniczną wiadomość od sierżanta Frasconiego o znalezieniu na starym trawlerze postrzelonego mężczyzny w adidasach i żeglarskiej kurtce, pasującej „jak nic, panie komisarzu, do znalezionego na pirsie denata”. Wcześniej komisarz zdążył już ustalić, że „Vistula” to m.in. nazwa producenta konfekcji męskiej i to właśnie z Polski. Dlatego nie uwierzył ani słowu, wyduszonemu z kapitana jachtu przez porucznika z taką ignorancją świętych zasad przesłuchań w policji urugwajskiej.
Zbigniew Kosiorowski (ur. w 1944 r. w Monasterzyskach) – prozaik, autor kilkuset reportaży radiowych, prasowych i słuchowisk; dziennikarz. W latach 1990-2006 prezes i redaktor naczelny Polskiego Radia Szczecin. Medioznawca i ekspert prawa autorskiego, autor monografii naukowych m.in.: Radiofonia publiczna (1999), Dysjunkcje misji (2009) oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych z dziedziny zarządzania. Założyciel i dyrektor Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987-2003), kapitan jachtowy. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in.: 13° w skali Beauforta (1981), W pętli (1985), cykl powieści młodzieżowych Przez cztery oceany (1986-1990), Gnilec (1986), Archipelag trudnych nadziei (2003), Archipelag odpływów (2010), Desant (2013), Kamień podróżny (2016), Archipelag pod żaglami (2017), Zapadnia (2018), Zapodziani (2021) i Metanoia (2022).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved