MAREK WARCHOŁ
Bezdzień
[fragment powieści (początek)]
1.
Jeżeli wierzyć legendzie, to drzewo ma przeszło dziewięćset lat, powiedziała dziewczyna i były to pierwsze słowa, jakie od niej usłyszałem.
Nic nie wiedziałem o drzewie. Dzisiaj nadal nie wiem o wielu rzeczach, o których być może dowiem się jutro, ale wtedy, tamtego poranka, o drzewie nie wiedziałem nic. Stało (stoi nadal) na wąskim pasku zieleni, na którym jak na ostrzu noża rozdwaja się asfaltowe źdźbło Trasy Zamkowej. Wyglądało (wygląda nadal) jak stary, nagi mężczyzna o skórze niczym ziemia w sierpniu znękana długotrwałym upałem. Mężczyzna klęczy i wyciąga przed siebie długie konary ramion w geście błagania albo modlitwy. Na jego czoło, gruzłowate i poorane zmarszczkami, opadają splątane gałązki o liściach poszarzałych od spalin.
Ten skrawek trawnika, na którym stoi drzewo, jest czymś w rodzaju międzyświata. Przypomina pas ziemi niczyjej rozpościerający się między słupami granicznymi sąsiadujących państw, stwarzający iluzję, że nie można być jednocześnie tu i tam. Albo poduszkę gęsto nabitą pierzem, o którą dwoje może się oprzeć bez obawy o niechciany dotyk. Będąc tu, czujesz się trochę jak Mojżesz, przed którym rozstępują się wody. Panuje szczególna cisza, jak w klatce z weneckich luster umieszczonej pośrodku ruchliwej ulicy. Sznury samochodów ciągną z obu stron Trasy Zamkowej. Możesz dotykać ich karoserii i bezkarnie zaglądać do wnętrz, a nikt cię nie dostrzeże. Bo tutaj prawa ulegają swoistemu zawieszeniu, a wraz z nimi sądy, wyroki, oceny. Jesteś w strefie wolnoideowej. Nie obowiązuje cię etykieta placów publicznych ani bilet parkingowy. Rządy sprawują tu martwota i bezruch, właściwe temu, co pomiędzy. I jeszcze spokój: nieruchomy jak jesień w obliczu dziewięćsetletniego jestestwa, choćby tylko legendarnego.
A jednak tego dnia, od chwili przebudzenia, czułem niedające się określić napięcie. W powietrzu coś zalegało jak na żołądku: coś bezkształtnego i masywnego zarazem. Napiętego jak błona bębna. Pamiętam, że myjąc zęby, pomyślałem o końcu. Potem wypiłem wodę z miodem i apokaliptyczny ciężar zelżał. Może to tylko zwyczajna burza błąka się po troposferze, pomyślałem.
Co się tyczy miodu, nie znoszę go, ale od pewnego czasu, każdego poranka, wypijałem kilka szklanek ciepłej wody z miodem, dla zdrowotności. Osiągnąłem bowiem wiek, w którym człowiek zaczyna powoli oswajać się ze słynną ideą zdrowotności i przyzwyczaja się żyć w jej cieniu i pod jej szyldem. Osiągnąłem wiek, w którym życie coraz częściej sprowadza się do szukania środków poprawy nastroju. Osiągnąłem wiek, w którym na wiosnę, by poczuć się lepiej, kupuje się nowe okulary.
Trudno ocenić, w jakim stopniu ciepła woda z miodem wpływa na poprawę mojej zdrowotności. Z łatwością mogę natomiast wskazać pewną niedogodność powodowaną przez jej regularną konsumpcję, niedogodność w przykry sposób destabilizującą poranne życie zorganizowanego człowieka jakim jestem. Otóż po kilku szklankach tego specyfiku, wychylonych niechlujnie i bez należytej uważności, pęcherz bardzo szybko zaczyna się dopraszać o uwagę, nawet jeśli opróżniony został zapobiegawczo przed wyjściem z domu. A dzieje się to zwykle w drodze do pracy i do tego w korku, co jest źródłem nieopisanej frustracji dla filozoficznie nastawionego umysłu usiłującego na wszelkie sposoby zachować pogodę ducha.
Nie inaczej było tego dnia.
Wyszedłem o pół minuty za późno, chociaż wiedziałem, że ze względu na korki powinienem był wyjść o pół minuty wcześniej niż zwykle. Dlatego, że tego dnia, zamiast do biura, musiałem pojechać na budowę, wziąć udział w ważnym spotkaniu z ważnymi ludźmi. Wyjechałem spod domu z piskiem opon (niezbyt głośnym, ale bardzo literackim), a ponadto ze smakiem miodu w ustach, z rosnącym ciśnieniem w czaszce i z podskórnym niepokojem o najbliższą przyszłość mojego pęcherza. Jak się tego należało spodziewać, zaraz za rogiem wbiłem się w sam środek cholernego korka. Przeturlałem się kilka przecznic i skręciłem w boczną uliczkę, spodziewając się naiwnie, że oszukam w ten sposób ich wszystkich, tamtych. Nie dali się oszukać. Korek już na mnie czekał za kolejnym rogiem, jeszcze cholerniejszy.
Wiedziałem, że nie ma szans, bym zdążył na ważne spotkanie na budowie. Prawdę mówiąc, wiedziałem już o tym, wychodząc z domu spóźniony o całe pół minuty, wtedy jednak nie odważyłem się sformułować tej myśli w jej pełnym brzmieniu. Poczułem nagły napór krwi na ścianę czaszki, ktoś zabełtał widelcem w miąższu mojego mózgu. Stary, dobry stres, znany od dziecka, tyle że dziecko jeszcze wierzy, że z czasem się z tego wychodzi (i dobrze, lepiej niech wierzy). Na dwie sekundy oddałem się medytacji zen, a potem spróbowałem trochę poprzeklinać. Rzuciłem w eter kilka „ja pierdolę”, a parę „kurew maci” roztrzaskałem o deskę rozdzielczą. Zaaranżowałem nawet donośny ryk w przestrzeń kokpitu, przez który rozdzwoniło mi się w uszach. Mój pęcherz wysyłał mi coraz częstsze sygnały s.o.s., ale postanowiłem je ignorować i być tylko samymi stopami, zwłaszcza prawą, sprawiedliwie rozdzielającą swe względy pomiędzy pedał gazu i hamulca. I tak, w tym właśnie monotonnym, naprzemiennym rytmie (hamulec — gaz — hamulec — gaz), toczyło się dalej moje życie, aż do momentu, gdy zobaczyłem drzewo.
Zobaczyłem je przez boczną szybę z lewej strony i chyba od razu mi się pomyślało, że przypomina starego, nagiego mężczyznę, który uklęknął i wyciągnął przed siebie ramiona w geście błagania albo modlitwy. Dopiero po chwili do tej myśli dołączyło, nieco spóźnione, zdumienie z samego faktu istnienia drzewa.
Jak to? Drzewo? Tutaj? Na tym spłachetku jałowej ziemi pośrodku trasy wlotowej do miasta? Ano drzewo. Było tu i było, choćbym wiele razy przetarł oczy i spojrzał ponownie. Do tego wyglądało dość niesamowicie i nie trzeba być dendrologiem ani znawcą miejskich legend, by zauważyć, że było stare. Zadrżałem, gdy zdałem sobie sprawę, że mijałem je niezliczoną ilość razy w ciągu życia, raz z lewej, raz z prawej, czasem jako kierowca, czasem pasażer, zamknięty w izolowanym, blaszanym układzie odniesienia poruszającym się na czterech kołach ruchem jednostajnym i monotonnym, przyspieszającym lub zwalniającym. Mijałem, nic nie widząc i nic nie wiedząc. Aż do teraz.
Tylko dlaczego, spytacie, akurat w tamtej sekundzie tamtego zwykłego poranka mój wzrok zdołał wyłuskać drzewo z otaczającej przestrzeni, skoro nie dokonał tego nigdy wcześniej? Co sprawiło, że prysł czar iluzji osłaniający je dotąd przed moim widzeniem? Dlaczego zdecydowało się mi objawić? Czy zadziałała jakaś magia? Ależ skąd! Nic z tych rzeczy. Przyczyna była prozaiczna, a w tym przypadku również fizjologiczna. Po prostu mój pęcherz, wypełniony po brzegi roztworem ciepłej wody i miodu, bardzo stanowczo domagał się już opróżnienia, więc tak naprawdę oczy, które dostrzegły drzewo, były oczami zwierzęcia szukającego dogodnego miejsca, by ulżyć swej naglącej potrzebie.
Kolejne dwie minuty życia wyparowały z mojej pamięci. Prawdopodobnie świadomość przełączyła się w tryb uśpienia, a stery przejął instynkt przetrwania. Ocknąłem się dopiero przy drzewie, czując na czole dotyk chłodnej kory, a w dole, w okolicach podbrzusza, rozkoszną ulgę schodzącego ciśnienia. Jeżeli chcecie wiedzieć, wcale nie czułem zażenowania. To prawda, że po obu stronach skrawka zieleni, na którym rosło drzewo, ciągnęły się sznury zakorkowanych aut, jednak wiedziałem, że ludzie, którzy w nich tkwili, nie mogli mnie widzieć. Znajdowałem się w strefie wpływów drzewa, w polu jego oddziaływania, pod bezpiecznym płaszczem iluzji. Byłem jak ono, niewidzialny. Jak w klatce z weneckich luster, umieszczonej pośrodku ruchliwej ulicy.
Pamiętam, że przypomniało mi się wtedy coś, o czym dawno nie rozmyślałem. Otóż jako dziecko, przed zaśnięciem, naciągałem kołdrę na głowę i wyobrażałem sobie maleńki, ciasny pokoik, skrojony w sam raz na moją miarę, o którym nikt poza mną nie wiedział. Z wnętrza tego pokoiku mogłem obserwować świat i ludzi, nie będąc przez nikogo widzianym. Być może piszę po to, żeby odwrócić tę asymetrię i by wystawić się na pokaz całemu światu i ludziom, samemu nie widząc nikogo.
Takie były moje myśli, tam pod drzewem, a gdy pozbyłem się resztek wody i miodu z pęcherza, zamiast od razu powrócić do samochodu (gdzie ja go porzuciłem?), do korka oraz do życia, z jakiegoś powodu postanowiłem zostać. Za chwilę rozpocznie się ważne spotkanie na budowie bez mojego udziału (i bez inspektora, bo on się zawsze spóźnia). Prawdopodobnie za chwilę wszyscy zaczną do mnie wydzwaniać, ale telefon został w samochodzie (na fotelu albo na desce), razem z teczką zawierającą dokumenty i projekt techniczny. Drzewo związało mnie jakąś siłą. Nie potrafiłem, nie chciałem oderwać czoła od chłodnego pnia, który był jak skóra starego człowieka, nakrapiana plamami i złuszczona. Z oddalenia dochodziły odgłosy silników pracujących na jałowym biegu. Tu, centymetr od skroni, dźwięczało tylko drzewo, chociaż żaden podmuch nie poruszał liśćmi.
Gdy wreszcie oderwałem czoło od pnia, zobaczyłem ją — dziewczynę siedzącą na dużym omszałym kamieniu. Na kolanach trzymała książkę zawiniętą w gazetę, a na książce spoczywały jej dłonie. Była wpatrzona w siwą czuprynę drzewa. Czułem jednak, że wie o mojej obecności. Zrobiło mi się głupio na myśl o akcie profanacji, jakiego przed chwilą się dopuściłem. W odruchu chciałem się wycofać, ale w tym momencie dziewczyna przemówiła.
Jeżeli wierzyć legendzie, to drzewo ma przeszło dziewięćset lat. Wiedziałeś o tym?
Tak właśnie powiedziała, kierując te słowa najwyraźniej do mnie, chociaż jej oczy pozostawały niezmiennie utkwione w koronie drzewa. Jej obserwacja była właściwie celebracją. Patrzyła na drzewo tak, jakby wzrokiem oddawała mu hołd, jakby bez trudu przenikała jego strukturę złożoną z włókien, łyka i kory.
Przełknąłem ślinę i odpowiedziałem coś w tym stylu: Nie wiedziałem. Ale przyjemnie jest odkryć, że żyjąc w cieniu i pod szyldem zdrowotności, nie jest jeszcze za późno, aby dowiedzieć się o drzewie i o jego dziewięciu wiekach.
A potem dodałem: A skoro już o tym wiem, to powinienem zapewne wygłosić jakiś frazes na temat kruchości cywilizacji, a potem zadumać się nad tak zwaną ludzką kondycją, to znaczy nad tym, jak lichy jest człowiek w obliczu sędziwego drzewa, jakże śmieszny ze swoją historią, ze swoimi miastami, ze swoimi zakorkowanymi ulicami i ze swoimi bardzo ważnymi spotkaniami na budowie. Tak, powinienem zapewne sformułować któryś z powyższych banałów lub też jakiś inny w podobnym stylu. To by uczyniło zadość dobrym manierom, jakimi zwykle kierują się umysły ludzi uwrażliwionych. Tymczasem trapi mnie kwestia zupełnie odmiennej natury. Zastanawiam się mianowicie, ilu też ludzi obsikało ten stary pień podczas jego długiej, przeszło dziewięćsetletniej wegetacji.
Podejrzewam, że ty jesteś pierwszy od bardzo długiego czasu, powiedziała dziewczyna z powagą, a mogła mnie przecież wyśmiać albo przynajmniej udać zgorszenie. Jeżeli nie liczyć psów. Bo z ludzi mało kto tutaj dociera. Nie widzą, jak ty nie widziałeś. W taki sposób teraźniejszość mści się na przeszłości. W akcie zemsty i arogancji spycha ją w zapomnienie, w zakurzony kąt, na skrawek szarego trawnika tonącego w chmurach spalin, tak by nie trafił tu żaden przypadkowy spacerowicz.
Ja: W akcie zemsty? Ale za co?
Ona (wzruszając ramionami, nadal wpatrzona w drzewo): Za wszystko. Za wpływ, jaki przeszłość wywiera na teraźniejszość. Za to, że wciąż kształtuje jej formy, chociaż od dawna zdaje się martwa. Spójrz, nawet ta ulica, jej przebieg zaplanowany przez powojennych urbanistów musiał uwzględnić stojące tu od wieków drzewo. Wyburzali niemieckie zabytki, ale drzewa bali się tknąć. Ciekawe dlaczego?
Ja (w zamyśleniu): Może to jakiś pogański strach. Archaiczny, pierwotny.
Ona: Możesz mieć rację. Opowiedzieć nam tę legendę?
Ja: …
Wtedy dziewczyna zaczęła opowiadać, wciąż wpatrzona w drzewo (jak gdyby mocą jakiegoś zaklęcia nie mogła oderwać od niego wzroku), ja zaś nawet się nie spostrzegłem, kiedy smak miodu zniknął zupełnie z moich ust. Słuchając jej, ja też zapatrzyłem się w drzewo, bo trochę głupio było mi gapić się na nią, skoro ona nie obdarowała mnie jak dotąd nawet jednym spojrzeniem. Więc nasze spojrzenia odnalazły się właśnie tam, pośród gałęzi i listowia, w siwych witkach splecionych jak łańcuszki genów, albo przynajmniej zahaczały o siebie, zbliżały się i oddalały jak w tańcu. Słońce przyglądało się nam z obojętnością równą tej, z jaką przyglądało się światu przed dziewięcioma wiekami, gdy miejsce, w którym się znajdowaliśmy, było świętym gajem, po którym przechadzali się czciciele Trzygłowa. Tu właśnie wznosił się jego posąg o trzech posrebrzonych twarzach wpatrzonych w trzy kierunki: ku niebu, ku ziemi oraz ku piekłu.
Tam, gdzie dzisiaj stoi kościół świętych Piotra i Pawła, opowiadała dziewczyna, znajdowała się wówczas drewniana gontyna otoczona palisadą. Prowadziły do niej trzy bramy, z których tylko dwie się otwierały. Trzecia bowiem, jak powiadali, prowadziła w otchłań wypełnioną czarnymi wodami. Nieopodal gontyny, w skromnej chacie mieszkał stary ślepy żerca, sługa Welesa, znawca spraw kosmicznych. Mówiono, że swym sękatym kosturem prowadził planety po nieboskłonie. Żerca miał młodego pomocnika, chłopca imieniem Mateusz, który zastępował mu oczy i uszy, a niekiedy także rozum, który coraz rzadziej powracał do głowy kapłana z kosmicznych, pozacielesnych wycieczek.
Pewnego razu żercę odwiedziła w jego chacie delegacja mieszczan. Ich oblicza były białe, nerwowo tarli dłonie i z trudnością składali zdania. Nie próbowali nawet ukryć trwogi, która ścinała im krew w żyłach. Przyszli ostrzec sędziwego kapłana przed nadciągającym straszliwym niebezpieczeństwem. Oto bowiem, mówili, zbliża się do grodu wielkie wojsko wiedzione przez poganina zwanego Bolesławem o Krzywych Ustach (strzyga jego mać, tfu!). Okrutnik ten, który ponoć oślepił własnego brata, od lat już szerzy postrach na całym Pomorzu. Pali miasta i wsie, pustoszy skarbce, a ludzi morduje bez litości lub, w najlepszym razie, zakuwa ich w kajdany i odsyła do swoich ziem jako brańców. Jak wiadomo, nie oszczędza też chramów i kącin, pali gaje, ścina święte dęby, urąga naszym bogom i plwa na nich! Wszystko zaś w imię demonicznego, nieznanego bożka, którego ziomkowie jego przywiedli z dalekich krain i którego na krzyżu noszą, a który ich rzekomo karmi swoim ciałem, przydając im w ten sposób siły i witalności oraz wzmagając apetyt na krew i mord. Będzie tu lada dzień, ów syn otchłani, dlatego zaklinamy cię, o żerco, synu Welesa, znawco spraw kosmicznych, byś uchodził wraz z nami do grodu i ratował swe życie.
Tak przemawiali do niego zacni delegaci, mówiła dziewczyna, i spoglądali co rusz za siebie, jakby spodziewając się w każdej chwili ujrzeć na horyzoncie zbliżające się wojska Bolesława. Jednak żerca z niewidzącym spojrzeniem swych oczu utkwionym gdzieś poza granicami tego świata rzekł im, że ani myśli porzucać gaju i świętej gontyny, mieszkania Trzygłowa. W snach zobaczył bowiem swoją twarz jako czwartą, umieszczoną obok trzech świętych twarzy na wyniosłym posągu, i wiedział, że pisana mu jest śmierć. Mieszczanie wrócili więc do grodu, zabierając ze sobą Mateusza.
I stało się tak, jak się stać miało. Najechał Bolesław i gród złupił doszczętnie. Jego siepacze nieśli śmierć mieczami dzierżonymi w prawicach, podczas gdy ich lewice czyniły znak krzyża nad krwią i pożogą. Gontynę spalono i tylko jedna z trzech bram ostała się niezniszczona, ta wiodąca do otchłani wypełnionej czarnymi wodami. Nie mogąc jej zburzyć, wbudowano ją później w kościół i ponoć do dziś, gdzieś tam jest, przesłonięta wiązaniami cegieł i sztukaterią.
Żercę los dosięgnął pod posągiem Trzygłowa. Stał tam dumnie wyprężony, z uniesionym ku niebu kosturem, jakby do ostatniej chwili prowadził planety po nieboskłonie, a potem kosmos jęknął, w dalekich przestworzach wybuchła gwiazda, burza rozkwitła na słońcu jasnymi plamami, a ręka dzierżąca kostur upadła na ziemię, ścięta żelazem żołdaka.
Wówczas żołdak, nienasycony mordem, zwrócił ostrze miecza ku posągowi Trzygłowa. Zamachnął się i oto nagle, nie wiedzieć skąd, wyrosła przed nim maleńka sylwetka… To Mateusz zasłonił swym ciałem posąg bożyszcza! Padł na kolana przed okrutnym wojem i wyciągnął ku niemu ramiona, błagając, by oszczędził świętość jego ojców. Rezun zawahał się i to wystarczyło. Posąg drgnął, wyryte w nim głowy zwróciły się w stronę żołdaka i trzy posrebrzone spojrzenia złączyły w jedno. Miecz upadł, nie zadając ciosu, a ten co nim przed chwilą władał, przyoblekł się w kamień, nie wydawszy jęku. Mateusz, wciąż na kolanach, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, pozostał w tej pozie na zawsze, mocą Trzygłowa przemieniony w drzewo, aby po kres dziejów przypominać o tym, co się tu wydarzyło w owych odległych czasach przed dziewięcioma wiekami, kiedy świątynie wznoszono bez pozwoleń na budowę, dla zdrowotności pito miód zamiast wody, a słońce z równą co dziś obojętnością przyglądało się zza chmur ziemi i ludziom.
Dziewczyna zamilkła. Opowieść dobiegła końca.
Patrzyłem na drzewo, na zaklęty w nim od wieków błagalny gest wyciągniętych ramion i powiedziałem, że dziewięćset lat to w końcu nie jest wcale tak dużo. To tylko kilkadziesiąt ludzkich pokoleń, nawet nie sto, nawet nie pięćdziesiąt. Cóż to jest w porównaniu do geologii, czy choćby przywoływanych zawsze w podobnym kontekście piramid! Choć oczywiście, dodałem szybko, jeżeli przyjąć odpowiedniejszą dla naszej skali żabią perspektywę, jest to, bądź co bądź, całkiem imponujący szmat czasu, który wszak musiał rozpocząć się od jednej, pojedynczej sekundy, identycznej z tą, która właśnie minęła. I teraz. I teraz.
Spojrzałem na dziewczynę i ona spojrzała na mnie, po raz pierwszy odrywając oczy od siwej korony, a na twarz przywołała coś na kształt zagadkowego półuśmiechu.
Posłuchaj tego, powiedziała i otworzyła książkę, którą przez cały czas trzymała na kolanach. Przez chwilę kartkowała ją, szukając odpowiedniego miejsca, a w tym czasie upłynęło jeszcze kilka, a może kilkanaście, identycznych sekund. Potem przeczytała:
„Wielkie drzewo, którego nie obejmiesz, wyrosło z małego nasionka. Początkiem wyniosłego wieżowca jest dziura w ziemi. Podróż wokół świata i samego siebie rozpoczyna się od pierwszego kroku”.
Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś coś podobnego, powiedziałem. Tylko tam była mowa o jakimś cieple poprzedzonym chłodem… I o tym, że każda barwa zaczyna się od bieli zimy.
Ona: Ciekawe, od czego zaczyna się sen.
Ja: Co to za książka?
Ona: To chińska księga pełna starożytnych banałów. Można w niej znaleźć komentarz do wszystkiego, co nas spotyka.
A potem zapytała, zamykając książkę: Idziemy?
Chodźmy, zgodziłem się, bo rzeczywiście był już czas, żeby pójść.
Marek Warchoł (ur. w 1979 r.) — architekt. Mieszka i pracuje w Szczecinie. O architekturze (i nie tylko) pisał do szczecińskiej „Gazety Wyborczej”. Eseje publikował w „Niezbędniku Inteligenta” (dodatku do „Polityki”) oraz w czasopismach o architekturze i sztuce („Arch”, „Design: Alive”, „Rzut”, „Zawód: architekt”), a prozę w: „Akancie”, „Fabulariach” i „Toposie”. Otrzymał kilka wyróżnień w konkursach literackich. Wydał powieść dla dzieci Wietrzna Kotlina (e-book, 2011).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved