PAWEŁ ALBO POCZYTALION
Styczeń ‘24
1.
Gdyby ogłosić plebiscyt na największą renegatkę w polskiej historii, nie miałaby konkurencji. Rychezie nikt już nie pamięta, że wywiozła insygnia koronne do Niemiec (których notabene w jej czasach nie było, poza tym korona do Polski wróciła wraz z jej synem Kazimierzem Odnowicielem), królowej Bonie, „sum neapolitańskich”, Róży Luksemburg, że była (przynajmniej formalnie) Polką — przyjęło się uważać raczej, że Żydówką i Niemką, choć ona sama czuła się przede wszystkim komunistką (poza tym zginęła zamordowana, a to jednak na ogół łagodzi oceny); Brestigerowa, zwana Krwawą Luną, nie jest powszechnie pamiętana, bo też żyła raczej i umarła w cieniu własnej, czarnej legendy, tak że Wanda Wasilewska została właściwie bez poważnych rywalek.
Zwłaszcza że Polki zapisały się w historii głównie jako patriotki. Nawet te, które Polkami nie w pełni były (Maria Skłodowska owszem, lecz wychodząc za Francuza stała się w świecie znana jako Marie Curie), a i kobietami nie całkiem (taka na przykład Stanisława Walasiewiczówna była przede wszystkim mężczyzną). Mówiąc zresztą szczerze, acz z refleksją feministyczno-emencypacyjną, wynikało to i stąd, że przez wieki nie odgrywały wielkiej roli w polityce czy życiu społecznym.
Tymczasem Wasilewska — owszem, odegrała. Żadna z Polek, ba — nikt z Polaków bez podziału na płeć, nie stał (a chyba i nie leżał) tak blisko Stalina. Co miało swoje znaczenie dla historii Polski, choć większe pewnie symbolicznie niż w rzeczywistości.
Piotr Lipiński, autor książki Wanda Wasilewska. Biało-czarna, nie zajmuje się jednak przesadnie odpowiedzią na pytanie, czy najsławniejsza z polskich działaczek komunistycznych była kochanką sowieckiego dyktatora. Choć ciekawych nie zawiedzie, bo nie pomija tej ciekawostki erotyczno-obyczajowej milczeniem. O Wasilewskiej pisze bowiem również jako o kobiecie — ciekawie, barwnie, sięga do anegdot, a i plotek.
Interesuje go jednak głównie co innego. Sama Wasilewska. A dokładniej przyczyny, dla których tak znana, tak mocno (i tak źle) wpisana w polską historię postać, nie stała się w zasadzie przedmiotem jakiegoś bliższego zainteresowania historyków czy choćby literatów — jako że życiorys tej biało-czarnej bojowniczki (określenie to odbiera jej prawo do barw narodowych, za to akcentuje skrajność opinii o niej), polskiej patriotki — w jej własnym przekonaniu na pewno, a zarazem entuzjastki Związku Radzieckiego — jest naprawdę intrygujący. Nie żeby jakoś szczególnie dramatyczny. Polacy, którzy aktywnie przeżyli czas II wojny (zarówno pod niemiecką, jak i sowiecką okupacją), a potem PRL, miewali życiorysy bardziej dramatyczne. Wasilewska nigdy nie była w więzieniu, na zsyłce, nigdy — tak naprawdę — nie musiała się ukrywać, by ratować życie, nie walczyła z bronią w ręku, nie podejmowała się też jakichś wyjątkowo niebezpiecznych misji…
A jednak jest to życiorys na planie dramatu. W środku burzy, na zakrętach, pełen przypadków i paradoksów, a co najciekawsze chyba — nagle urwany. Nie śmiercią, ale życiem! Bo choć żyła Wanda W. niezbyt długo (59 lat), wystarczająco jednak długo (dożyła roku 1964), by stać się przedmiotem nie tylko szerszego zainteresowania, ale i podmiotem — życia publicznego. Tymczasem — jak podkreśla Lipiński — po wojnie w zasadzie o niej zapomniano. Owszem, w powojennej Polsce pojawiała się rzadko. Żyła — w miarę spokojnie, za to na uboczu — w ZSRR, dokładniej: na Ukrainie. Tam, owszem, wiedziano, że żyje. A u nas? Nie mówiono o niej, nie pisano. Tak jakby zmarła zaraz po zdobyciu władzy przez moskiewską lewicę. A może zginęła już pod Lenino? Która to bitwa (podobno to ona sama wymyśliła to „pod Lenino”, bo walki toczyły się głównie pod Triegunową) okazała się szczytem jej popularności. I taką ją zapamiętaliśmy. Ot, babochłopa w mundurze oficera WP, przemawiającego, na archiwalnym filmie — do żołnierzy armii Berlinga w Sielcach nad Oką. Kto by ją tam widział/zapamiętał w jakiejś ładnej, kobiecej sukience; a przed wojną — w jej trakcie też — dbała o kobiecy strój… Tymczasem tak ją od lat — i dziś — widzimy: mundurowo stalową, stalinową Wandę, co nie chciała Niemca, ale wolała sowieckiego Gruzina. Dlaczego jednak tak, a nie jako przedwojenną, ambitną „pepeesówkę”? I z jakiego powodu ją zapomniano — jeśli rzeczywiście zapomniano, a nie odstawiono na drugi plan — jeszcze za życia, bo przecież w dziejach PRL nie odegrała żadnej roli.
Pytań jest sporo, co ciekawe — zwłaszcza wtedy, gdy poznajemy ją bliżej, ze szczegółami (a tych Lipiński czytelnikowi nie szczędzi). Bo choć w jej życiorysie nie ma zbyt wielu białych plam (faktograficznych), to jej życie wewnętrzne pozostaje tajemnicą. Co sprawiło, że ta dziwna, wysoka pani — wzrost 181 cm to było w owych czasach sporo jak na kobietę — wychowana w lewicowym, ale i patriotycznym, antyrosyjskim klimacie rodzinnego domu — jej ojciec Leon Wasilewski był legendą niepodległościowego skrzydła polskiego socjalizmu — zaczęła niespodziewanie wyznawać sowiecki komunizm, a Polski de facto się wyrzekła? Z jakich względów ta śmiała przed wojną w poglądach i działaniu na rzecz sprawiedliwości i równości społecznych kobieta nie stała się nigdy feministką, dlaczego też — choć zapamiętana jako brzydactwo — uważana była w młodości za co najmniej interesującą (nawet piękną), ba, miała trzech mężów, a i kochanków? Co wreszcie było warte jej pisanie (przed wojną czytano nie tylko socjalistyczne Oblicza dnia, ale i „pozytywistyczny”, sentymentalny Pokój na poddaszu, w Rosji zaś biła rekordy nakładów) i czy to ideologia zabiła w niej pisarkę, czy przeciwnie — bez natchnienia ideologii nie wzięłaby pióra do ręki ?
I jaka w sumie ona była — biała czy czarna? Dobra (wewnętrznie) czy już z samej natury (a co dopiero z uczynków) zła? I do jakiego stopnia świadoma tego, kim jest? Dla swoich współczesnych? I kim się stała — dla Polaków? Czy rzeczywiście nie miała pojęcia, że zdradzała nie tylko Polskę, ale i socjalizm, który ją jako człowieka stworzył i kształtował?
Piotr Lipiński pisze o tym wszystkim uczciwie, bez owijania w bawełnę, nie bez empatii, choć także — no cóż — bez sympatii. Ale czy historię tworzą tylko sympatyczni?
[Piotr Lipiński, Wanda Wasilewska. Czarno-biała, Wydawnictwo Czarne, 2023]
2.
W czasach, gdy wszyscy pisarze gorączko poszukują pomysłu na książkę — bo choć wszystkie pomysły już wykorzystano, to zawsze można z wykorzystanych zrobić aktualne — jedną z najlepszych metod tych poszukiwań jest ta zapożyczona od kina: wybranie byłej, ale aktualnej (popularnej) książki, do której można dopisać prequel. Czyli to, co było przedtem.
Prequele dopisano już chyba do wszystkich byłych, ale i aktualnych klasyk literatury światowej, za to w polskiej pozostaje w tej mierze sporo do napisania. Choć może raczej jako sequel (czyli co było potem). Oto na przykład po filmowym seansie animowanych (malowanych) Chłopów przyjaciel podrzucił mi fascynującą koncepcję takiego sequela: III tom powieści Reymonta. No bo, kurczę, prawda! Chciałoby się wiedzieć. Co było dalej z Jagną? Z małżeństwem Antka i Hanki? Jak sobie z traumą wygnania „byłej Borynowej” poradziła wieś? Materiał fabularny, psychologiczny gotowy. Tylko wziąć i pisać (plus drobiazg: mieć talent Reymonta).
A inne, wielkie powieści polskie? Wiele ich nie było, acz… Najchętniej „dopisywano” Lalkę Prusa, choć raczej bez powodzenia. A Trylogia Sienkiewicza? Wiem, Andrzej Stojewski napisał jej sequel — W ręku Boga (1997); powieść momentami znakomitą i tym ciekawszą, że choć w Sienkiewicza klimatach osadzoną, to znajdującą język i ton własny, mroczny — bo spójny z epoką, której wypadki przywoływał (już bynajmniej nie „ku pokrzepieniu serc”). Nie w pełni jednak udaną — nowe wątki wypadły w stosunku do oryginału dość blado, narracja ciągnęła się w nastroju ponurym, a finał, choć na pociechę, ulgi nie niósł. Cóż, wszak bliski był już finis Rzeczypospolitej.
Pomysł Adama Stawickiego, by napisać Trylogii prequel, czyli opowieść o czasach trudnych, ale jeszcze wieńczonych triumfem, wydać się mógł w tym kontekście pomysłem wymarzonym. Toteż Mrok Północy — pierwszą, jak wynika z zapowiedzi, część „nowej Trylogii” — porwałem z księgarni z entuzjazmem; raz, że koncept uznałem za logiczny (rzecz zaczyna się z początkiem wieku XVII, od bojów ze Szwecją o polską sukcesję Wazów, czyli wpisuje się w czas „sienkiewiczowskich” zmagań o Rzeczpospolitą, a z losami bohaterów Sienkiewicza łączy niemal bezpośrednio), dwa, że jako miłośnik Trylogii wszystko o niej i „z niej” łykam z radością.
Niestety, spotkało mnie rozczarowanie. Nieoczywiste początkowo, bo połączone ze zdumieniem. Otóż autor — zupełny debiutant (w tym kontekście musi skądinąd imponować rozmiar i rozmach debiutu) — naśladuje Sienkiewicza tak wiernie, że można by rzec, iż sam Sienkiewicz to pisał, no może raczej — na to by się pisał. Tyle że w chwili, gdy… zabrakło mu weny. Pomysłów, portretów, umiejętności budzenia napięcia. Powstaje wrażenie, że pisał to nakarmiony Trylogią bot, Inteligencja sztuczna, nie tylko sienkiewiczowski język odwzorowująca w skali jeden do jednego, ale i schematy oryginału (łącznie z całymi frazami wprost z oryginału) kopiująca z konsekwencją godną lepszej sprawy. Niemal na zasadzie kopiuj-wklej. A to już ociera się o plagiat.
Mógłbym dowody na to — cytaty i kryptocytaty — wypisywać tu masami, ale nie tylko w nich problem. Choć bywają irytujące, np. gdy Zagłoba — w książce Sawickiego, co akurat sensowne i ciekawe — dwudziestoletni gołowąs — to pomysł smaczny sam w sobie — zachowuje się dokładnie tak, jak Zagłoba starszy od niego o pół wieku i więcej. Na dodatek mówi tekstem Zagłoby z Ogniem i mieczem czy Potopu, całymi frazami, np. „Zginę ja i pchły moje!”, „nie boję się ja [bitwy] jeno nie lubię tłoku”, „obrońców ojczyzny [biorąc sobie żony] przysposobim” itd., itp., co czyni tę postać kimś w rodzaju auto-rezonera, a i ujmuje jej wiarygodności; bo ludzie się jednak — razem ze swoimi słowami — zmieniają, zwłaszcza z tak dużym lat upływem. Kto zresztą wie, co dalej będzie z Zagłobą w dalszych tomach „nowej Trylogii” — tu jest przecież herosem prawie bez skazy (tyle że pić lubi i młode niewiasty też — na dodatek dowodząc tego czynnie), Stawicki będzie musiał dokonać w nim jednak jakichś przemian, jeśli zechce go w czas Ogniem i mieczem wprowadzić gładko i prawdziwie, czyli takim, jakim widział go w ów czas Sienkiewicz: pijanicą łazęgą, który trochę przypadkiem nawraca się na czynienie dobra. Znaczy to więc, że sympatyczny, bogaty młodzian z Mroku Północy będzie się musiał w kolejnych tomach prequela popsuć i stoczyć… To może być skądinąd najciekawsze w tych dalszych ciągach „sprzed Sienkiewicza”.
Gorzej jednak, że Stawicki — na razie — wielkiej wyobraźni czy odwagi w kreśleniu swobodnych figur psychologicznych nie ma; ściąga z Sienkiewicza całe moduły narracyjne, a i postaci, przy których konstrukcji łączy najczęściej dwie inne, oryginalnie sienkiewiczowskie. I tak choćby Jerzy Wołodyjowski — ojciec Małego Rycerza, Jerzego Michała z Trylogii — to miks Skrzetuskiego z „panem Michałem” właśnie (co wypada strasznie drętwo). A jego miłość do kniazianki Julii Kurczówny, wyrażana językiem… Ketlinga, to sztanca miłości Skrzetuskiego do Heleny Kurcewiczówny, tam — kniaziówny. Sama Julia to z kolei Helena połączona z Krzysią, a jej opiekunka kniachini, to wypisz wymaluj ciotka Makowiecka. Natomiast miłość młodego Zagłoby, Konstancja, to skrzyżowanie Baśki i… Jagienki z Krzyżaków (pomysł sam w sobie ciekawy, bo jest ona rzeczywiście potomkinią pana de Lorche z owych Krzyżaków). A kiedy Julia i Konstancja przebywają razem, zachowują się identycznie jak Baśka i Krzysia Drohojowska. Rolę księcia Bogusława dybiącego na cnotę Oleńki gra książę Wilhelm— (tu dybie na dwie cnoty razem — Julii i Konstancji), co czyni go szczególnym niecnotą, a powieść staje się w tych miejscach mdłym soft porno), a Bohuna — hrabia Berg; z kolei Butrymami z Potopu są w Mroku… Kurcze — szaraczkowie, ale godni; wachmistrz Soroka z Potopu czy „srogi Luśnia” z Pana Wołodyjowskiego objawia się tu jako wachmistrz Kmita. W sumie więc wszystkie postaci z Mroku… mają swoje (czasem podwójne) awatary u Sienkiewicza. A perypetie bohaterów to nic innego, jak historie z Ogniem i mieczem, Potopu i Pana Wołodyjowskiego razem wzięte: porwanie lubej i pościg za porywaczem (wraz z zemstą w finale), opresjowane bogato przez wojnę (obrona warowni Kokenhauz przebiega u Adama Stawickiego tak samo jak obrony Zbaraża i Kamieńca Podolskiego, z kolei Kircholm to nic innego jak Grunwald z Krzyżaków — łącznie z polową mszą przed bitwą i rzucaniem królowi pod nogi zdobytych chorągwi), jaką toczy potężna wciąż, ale psująca się od środka, Rzeczpospolita.
Chodzi już nie tylko o samą sztancę sienkiewiczowskiej formuły — jej banalność i powtarzalność zarzucano w końcu i… samemu Sienkiewiczowi — ale o nieustanne powtarzanie jej prawie niezmienionych elementów. Układanych w całość: ucieczka przed draniami (zdrajcami jak Bohun, Bogusław czy Azja) ma chwile złe (to już koniec!), żeby po chwili nieść „niespodziewane” ocalenie, wieńczone nagłym spłynięciem z deszczem pod rynnę, które z kolei… itd., itp.
Ubóstwo pomysłów własnych czyni z pracowicie wykonanej powieści Sawickiego mimowolny pastisz. Trudno wzruszyć się nią, a choćby przejąć losami bohaterów — może z wyjątkiem Zagłoby (mimo kalkowania jego późniejszych cech, mającego wciąż zadatki na postać z charakterem) — bladych, papierowych, wyzbytych osobowości innej niż jakiś skopiowany sienkiewiczowski pierwowzór — jeśli wiemy, że czeka ich los postaci z Sienkiewicza. Szkoda!
Malownicze, dynamiczne i fachowe opisy bitew, kilka widowiskowych i dramatycznych scen (np. ucieczka przez zamarzniętą Dźwinę i załamanie się lodu pod tłumem jest wprawdzie echem podobnej przygody Baśki z Pana Wołodyjowskiego, ale w skali masowej robi wrażenie), staranne odtworzone realia epoki, kunsztowny język (skądinąd sztuczny już w czasach Sienkiewicza, ale dziś — po prostu anachroniczny, by nie rzec śmieszny, vide zdanko takie.: „Panna Julia całą drogę od powrotu z zamku ślazy toczyła i co jej cudne szafirowe oczęta przysychały, to na nowo się szkliły”), nie czynią z Mroku Północy lektury, którą można by polecić każdemu. A zwłaszcza temu, kto Sienkiewicza nie tylko ukochał, ale i podziwia jako pisarza w ogóle. Nie daj Bóg zresztą, żeby przeczytał Mrok Północy któryś z krytyków Sienkiewicza — dokładniej zaś: jego poglądów — a było i jest takich krytyków wielu — na patriotyzm (wedle którego Polska jest dla ludów w skład jej państwa wchodzących Matką kochającą i jedyną oraz ostoją przed światem), zwłaszcza zaś na religię (kto nie wyznaje katolicyzmu, to „barbarzyńca”, „poganin” i „zdrajca” prawdziwej wiary — a takimi są tu nazywani Szwedzi jako protestanci).
O ile poglądy takie w ustach bohaterów — zgodnie z epoką, w której żyli, można uznać za zrozumiałe (vide: odurzenie religijne Skrzetuskiego czy tępota Kmicica w kwestii wiary — ukazana zresztą w Potopie z pewną dozą ironii), o tyle fakt, że podzielać się je zdaje i Adam Stawicki, budzić może w Czytelniku zakłopotanie. Stawicki pisze na przykład, że pod Kircholmem to „Najwyższy stanął po stronie” Rzeczpospolitej, którą sama „Matka Najświętsza Ostrobramska obroniła, osłaniając swym płaszczem”. Serio tak uważa, czy tylko stylizuje na dawne nasze wyobrażania?
Nie wiem, ale jedno by Adama Stawickiego tłumaczyć mogło: celowa naiwność (dosłowność) w naśladowaniu stylu, a i światopoglądu Sienkiewicza. Gdyby przyjąć to tłumaczenie, byłoby to alibi, dające odpór moim zarzutom. Że niby nie silił się Stawicki na oryginalność i odstępstwa z pełnym rozmysłem, Mrok Północy miał być bowiem kalką z oryginału. Malowanką według takiego, a nie innego obrazka. Zabawą, grą literacką.
Jeśli tak, owszem, udało się. Ale czy naprawdę o to chodziło? I czy było warto się starać?
Jak będzie z kolejnymi częściami tego, też jako trylogia zapowiadanego prequelu? Mam nadzieję, że będzie lepiej. Bo nieszczęściem zakochanych w Trylogii oryginalnej, jest ukochanie wszystkiego, co z niej zrodzone, nawet gdy miłości niezbyt, jako podróbka, warte. Więc pewnie kupię i sprawdzę. Oby mnie to kosztowało tylko pieniądze.
[Adam Stawicki, Mrok Północy, Wydawnictwo Astra, Kraków 2022]
3.
Pisarki, będące żonami pisarzy, lekko nie mają. Zwłaszcza jeśli nie piszą w duecie, co owszem — zdarza się (patrz choćby Alina i Czesław Centkiewiczowie), ale nie przynosi zwykle dzieł, które można mierzyć artystyczną miarą.
Najczęściej więc to jedna strona dominuje w związku — ma się rozumieć, nie w domu, a w literaturze. W parze poetyckiej Mieczysław Jastrun — Mieczysława Buczkówna, tym pierwszym był Mieczysław płci męskiej, ale na przykład w małżeństwie liryków Zbigniew Jankowski — Teresa Ferenc długo prym wiodła żona. Z kolei w parze Jan Śpiewak — Anna Kamieńska ten pierwszy był sławny, ale został prawie zupełnie zapomniany, natomiast żona zapisała się w historii literatury trwale. Cóż, w tym przypadku stało się to po śmierci sławniejszego — zresztą dzieje się tak zwykle, że kobieta odzyskuje literacką podmiotowość, gdy umiera mąż. Patrz małżeństwo: Artur Międzyrzecki — Joanna Hartwig.
Witold Wirpsza i Maria Kurecka cenieni byli wprawdzie w literaturze jako para — tyle że para tłumaczy (Doktor Faustus Thomasa Manna!); poetą, autorem samodzielnym, uznanym, był przede wszystkim Wirpsza, którego renesans, trwający od dobrych kilku lat, uczynił jednym z czołowych polskich współczesnych poetów. Przynajmniej zdaniem teoretyków i krytyków literatury. Maria Kurecka (1920—1989) była przez cały ten czas w cieniu męża, znana może bardziej nawet jako matka Leszka Szarugi (właściwie Aleksandra Wirpszy) niż autorka. Jej talent poetycki odkryty został po raz pierwszy właściwie przy okazji ukazania się tomu Trzydzieści wierszy (1987). I wydawało się, że więcej odkryć w związku z tym — i w tym związku — nie będzie. Tymczasem dzięki staraniom Uniwersytetu Szczecińskiego, ale też Książnicy Pomorskiej, która dysponuje spuścizną pary Wirpsza/Kurecka, ukazał się tom Jeszcze wiersze autorstwa Marii Kureckiej właśnie.
I nie jest to żaden „zabytek” czy ciekawostka, ale dowód niepośledniego poetyckiego talentu. Dodać przy tym trzeba, że — niestety — owocującego lirycznie — właśnie i dopiero — w związku ze śmiercią życiowego partnera, czyli Witolda Wirpszy. Przejmujące to wiersze; czasem niemalże epigramy, na ogół — a przynajmniej na pierwszy rzut oka — raczej notatki poetyckie, szkice, niż poezja pisana z zamiarem zaistnienia w świecie literackim. Ale też dlatego może tak autentyczne, przemawiające do emocji. A i celne literacko — w swojej krótkiej, rwącej się jak oddech, zamierającej w ustach jak zbyt gorzka mowa, formie.
Jeszcze wiersze to wiersze o utracie, ale też samotności przede wszystkim; to pełne bólu strofy płynące z głębi żalu, lecz i miłości. Bardzo intymne, na ogół niezwykle proste, ale też dzięki temu tak komunikatywne w przekazywaniu osobistych uczuć, doświadczeń powszechnych, a za każdym razem jedynych. Zacytuję tylko jeden, zatytułowany — z bolesną ironią — Wiosna…
Wiosna
zieleń strzeliła ostra
w krzakach zagwizdał kos.
Stoję: cienie spotykam twoje
I wyję — jak pies wyję w głos!
Nie przegapmy tego tomu. Być może wpisze się on trwale (powinien) w ważny nurt poezji pisanej przez polskie poetki. Tej z najwyższej półki.
Całość starannie opracował i poddał analizie Mariusz Strzeżek — doktorant Uniwersytetu Szczecińskiego.
[Maria Kurecka, Jeszcze wiersze, Wydawnictwo Pewne, Kielce 2023]
Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved