Skip to content

PAWEŁ NOWAKOWSKI

A3

Nie od razu Stettin zburzono. Mężu, żono, okrążono mnie. A było to tak:

Wezmłem plaster tektury falistej [fala B, gramatura 400 g/m2, trójwarstwowa, rekomendowana do przewozu wytworów browarnictwa] formatu A3 [420 na 297 mm] i ciepłem ją na stolik nocny, na którym, za dnia, szkicuję efekty świetlne lśnienia strumieni plazmy stref podbiegunowych. Wysokie częstotliwości pola elektromagnetycznego i niskie ciśnienia mi nie przeszkadzają, bo nie czepiam się byle czego. Chciałbym jednie, aby wszyscy byli szczęśliwi.

Plazmotron w tym nie pomoże, ale też nie pomorze [nawet południowo-wschodnie]. I w ogóle — co mnie to obchodzi? Skoro granule mają długość zaledwie tysiąc czterysta kilometrów, a czas ich istnienia to aż osiem sekund, nie warto jejch [słowo wykoncypowane przez byłego rektora pewnej prywatnej wyższej szkoły w S., w latach, gdy drużyna Górskiego miała jeszcze coś do powiedzenia] pochłaniać. Co innego stopy z osmem albo dyski akrecyjne. Ale ja nie o tem.

Ze wspomnianej tektury, skalpelem z łuku elektrycznego, wyrżłem trójkąt Penrose’a, na prezent gwiazdkowy od Króliczka Playstation, dla żony, od męża. Sam otrzymałem łososiowo-turkusowe gatro wymózgujące w procesie dopieszczania wody trytowej efekt McCollough. I wtedy porównałem stettińską poezyję do pionów i mionów. Że jedne rozpadają się przez drugie, a drugie penetrują jądra. No i zaczęło się: Co ja wiem? Kim jestem? Kiedy ostatni raz jadłem tatara lub przynajmniej katarzynę? I czy umiem rozsunąć kwarki bez asumptu naprężenia pola sił kolorowych? Otóż umiem.

Ponadto wykaligrafowałem dwa i pół wiersza. Jeden opisywał stan, stopień, intensywność hipotetycznej trapezowej formy piśmienniczej, zszytej z najkrótszego boku, bez płatów nienośnych, za to z kolorowymi witrażami na co piętnastej stronie, nie licząc stron: przedtytułowej, tytułowej, redakcyjnej i spisu treści [sprawdzając powyższe, rachowałem z szybkością jedenastu procent prędkości światła na suwaku logarytmicznym]. Zapis o zapisie zapisanych myśli tłumaczył opóźnienie ekspansji wszechświata [co ostatnio udowodniono na JuTubie, na kanale melioracyjnym wybudowanym przez aryjczyków i zniszczonym przez słowiańców w kacapskich mundurach] oraz że stała Hubble’a, jako kiks przypadkowego konceptu, ukutego w stanie nieważkości po konsumpcji ambrozji z czarnego białka i brązowozielonego żółtka, przechodzi do działu klechd i podań lumpenproletariatu, a historię ludzkości trzeba napisać od nowa, uwzględniając stratę słuchu przez Konstantina Ciołkowskiego.

Drugi wiersz kreślił obrazy zagłady S. Jak trasa zamkowa przecięła zamek na jedną trzecią i resztę. Jak fontannowy orzeł biały splunął na globus i katarzynieckie dziedzictwo [wraz z dziekanatem wirtuozów ławkowca] przepoczwarzyło się w nieceramiczny fajans [z Koła i wspomnianego wyżej Trapezu]. Jak trzy orły zaadaptowały czwartego, tym razem samicę, i miały z nim/nią siedem piskląt z ‘albatrosa’, z których dwa umarły na tubercle bacillus, dwa zahaczyły o ceramiczne gzymsy na czerwonym ratuszu i uległy dezintegracji kulturowej, reszta zaś językami ognia, niczym zachodniopomorskimi Mjollnirami, unicestwiła zygmuntowy pomorzański browar, zostawiając mnie i innych, znanych z imienia, nazwiska, peselu i nipu, alkoholików, w bardzo trudnej dyslokacji czasoprzestrzennej. Do dziś nie mogę dojść do siebie, dlatego kolejny wiersz napisał się zaledwie w połowie.

Był on o miłości. Okrągłej jak torus, jak pangea zbudzona z poorgazmicznego snu przez orogenezę hercyńską, jak zamorskie brytyjskie kolonie, protektoraty, dominia i inne zfederalizowane pobudzenia i energie, jak dopamina, serotonina i fenyloetyloamina biegnące ku horyzontowi zdarzeń epizodów psychotycznych, jak rozszerzone źrenice, potliwość odnóży, wypieki na mordzie, przyspieszony oddech, suchość w jamie ustnej czy problem z koncentracją u kozy, jak odwzorowanie doskonałości, której nikt nie zaprojektował, a powstała samoistnie, od pierwszego wejrzenia, przeniesiona z tętniącego życiem umierającego S., do niewielkiego Bez., gdzie śliczna redaktorka zamieszkuje w domu z lat 90. XX wieku, w otoczeniu przyrody i dozgonnej wierności.

Więc — teoretycznie — wiem co porównuję, nie pisuję, nie pojuję, nie psljuję [choć czasami pluję (łupinami, hemoglobiną, pestkami) i poluję (na okazyję, na przykład na nakładkę na sedes z frotté)].

Drzewiej Helmut zaintonował:

— W każdym bądź razie, Stettin to nie Kraków. Ani Lizbona. Nie mówiąc już o Wagadugu.

Bo torus torusem, a w Stettinie kozanostrę kują. Na około. Na okrężnego. Na okrężnicy.

 

„wezmłem”, „wyrżłem” i „w każdym bądź razie”, to klawe zbiory liter / jak cholera / jak poetyczność pełna śpiku, tu i tam, w tym kraju.

Paweł Nowakowski — cegłówka.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content